gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Книга «Насморк» (Katar) на польском языке, Станислав Лем – читать онлайн

Роман «Насморк» (Katar)  на польском языке – читать онлайн, автор книги – Станислав Лем (Stanisław Lem). Хотя Станислав Лем известен как автор философско-фантастического жанра литературы, роман «Насморк» (Katar), как и некоторые другие его произведения, например «Следствие» (Śledztwo), относится к детективно-философским книгам. Роман «Насморк» (Katar) был написан в 1976-м году, и спустя 3 года Станислав Лем получил французскую литературную премию «Гран-при детективной литературы» за эту книгу.

Многие произведения польского писателя Станислава Лема были переведены на самые распространённые языки мира, но всё-таки его книги лучше читать в оригинале и без редактирования текста переводчиками и цензорами.

Другие книги на польском разных жанров можно читать онлайн в разделе «Книги на польском языке», а для детей есть раздел «Сказки и легенды на польском языке». Тексты сказок этого раздела короткие и несложные, поэтому подойдут для студентов, начинающих изучение польского языка.

Для тех, кому больше нравится слушать книги, создан раздел «Аудиокниги на польском языке», где также есть также аудиосказки братьев Гримм.

Для любителей польских фильмов есть раздел «Фильмы на польском языке с субтитрами», где можно смотреть онлайн или скачать бесплатно различные польские фильмы. Если вас интересуют также фильмы на разных языках стран Европы и мира, посмотрите каталог «Фильмы онлайн».

Для тех, кого интересует изучение польского языка не только самостоятельно по фильмам и книгам, но и с опытным преподавателем, есть необходимая информация в разделе «Польский по скайпу».

Кого интересуют вопросы, связанные с получением Карты поляка, посмотрите тематические статьи в разделе «Карта поляка».

 

Возвращаемся к чтению повести Станислава Лема «Насморк» (Katar) на польском языке. На этой странице выложена первая глава книги, а ссылка на продолжение романа «Насморк» (Katar) будет в конце страницы.

 

Katar

 

Neapol - Rzym

Ostatni dzień wlókł mi się jak żaden. Nie od tremy. Nie bałem się. Nie było zresztą czego. Wciąż czułem się sam w różnojęzycznym tłumie. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Opiekunowie nie pchali mi się w oczy, zresztą na­wet ich nie znałem. A ponieważ nie wierzyłem w klątwę, którą ściągam na siebie śpiąc w pidżamach Adamsa, goląc się jego maszynką i chodząc jego śladami nad zatoką, po­winienem był czuć ulgę, że zrzucę nazajutrz fałszywą skórę. Także na drodze nie spodziewałem się żadnej zasadzki. Przecież i jemu włos nie spadł z głowy na autostradzie. A jedyną noc w Rzymie miałem spędzić pod szczególną opieką. Mówiłem sobie, że to tylko chęć skończenia z akcją, bo okazała się niewypałem. Mówiłem sobie sporo rozsądnych rzeczy, a jednak wyskakiwałem wciąż z po­rządku dnia.

Po kąpieli miałem wrócić do Vesuvia o trzeciej, a już dwadzieścia po drugiej znalazłem się w pobliżu hotelu, jakby mnie tam coś gnało. W pokoju na pewno nic się nie. mogło zdarzyć, chodziłem więc po ulicy. Otoczenie znałem na pamięć. Na rogu był zakład fryzjerski, dalej sklep ty­toniowy, biuro podróży, od niego ciągnął się hotelowy par­king, wpuszczony w lukę między domami. Idąc za hote­lem w górę mijało się kaletnika, u którego Adams zeszył sobie urwany uchwyt walizki, i małe kino non stop. Omal nie wszedłem tam pierwszego wieczoru, bo różowe kule na plakacie wziąłem za planety. Tuż przed kasą dostrze­głem swój błąd. To był gigantyczny zadek. Teraz, w nie­ruchomym upale, poszedłem do rogu i wróciłem skrę­ciwszy- koło przekupnia, który sprzedawał palone migdały.

Zeszłoroczne kasztany już się skończyły. Napatrzywszy się fajkom wszedłem do trafiki i kupiłem paczkę koolów, choć zwykle nie palę mentolowych. Przez uliczny hałas dochodziły z głośników kina stękania i charkoty niczym z rzeźni. Przekupień migdałów popchnął swój wózek w cień padający od zadaszonego podjazdu Vesuvia. Może był to kiedyś wykwintny hotel, ale sąsiedztwo świadczyło o jego powolnym upadku. Hali stał prawie pusty. Winda była chłodniejsza od mego pokoju. Przyjrzałem mu się krytycznie. Pakować się w takim skwarze znaczyło oblać się potem, a wtedy czujniki nie będą trzymały. Przenio­słem się z pakowaniem do łazienki, w tym starym ho­telu prawie tak dużej jak pokój. Łazienka też była dusz­na, ale miała marmurową podłogę. Wziąłem tusz w wan­nie na lwich nogach i umyślnie nie wytarłszy się do sucha, zacząłem układać rzeczy w walizkach, boso, żeby choć tak doznać chłodu. W neseserze natrafiłem na twarde zawiniątko. Rewolwer. Zupełnie o nim zapomniałem. Najchętniej wrzuciłbym go pod wannę. Włożyłem go na dno większej walizki pod koszule, wytarłem starannie skó­rę na piersi i stanąłem przed lustrem, żeby założyć czuj­niki. Kiedyś miałem w tych miejscach znaki na ciele, ale znikły. Wymacałem koniuszkowe uderzenie serca między żebrami dla pierwszej elektrody. Druga, w dołku obojczy­kowym, nie chciała trzymać. Jeszcze raz wytarłem się i przycisnąłem plaster z obu stron, żeby czujnik nie wy­stępował nad obojczyk. Nie miałem wprawy, bo dawniej nie robiłem tego sam. Koszula, spodnie, szelki. Nosiłem je od powrotu na Ziemię. To było wygodne. Człowiek nie łapał się wciąż za spodnie od wrażenia, że spadają. Na orbicie ubranie nic nie waży i kiedy się wróci, powstaje ten “spodniowy odruch", stąd szelki.

Byłem gotów. Cały plan miałem w głowie. Trzy kwa­dranse na obiad plus zapłacenie rachunku i odebranie klu­czyków, pół godziny do autostrady ze względu na szczyt, dziesięć minut rezerwy. Zajrzałem do szaf, ustawiłem wa­lizki przy drzwiach, umyłem twarz zimną wodą, sprawdzi­łem w lustrze, że nie znać czujników, i zjechałem na dół. W restauracji był już tłok. Zlany potem kelner postawił przede mną chianti, poprosiłem o pastę z zielem bazyliszka i kawę do termosu. Kończyłem już jeść, patrząc na zegarek, kiedy głośnik zamamrotał: “Mister Adams proszony do telefonu!" Zobaczyłem, jak włoski wstają mi na grzbietach rąk. Iść, czy nie iść? Od stolika pod oknem wstał grubas w pawiej koszuli i poszedł do kabiny. Jakiś Adams. Mało to jest Adamsów? Widziałem już, że nic się nie zaczyna, ale byłem na siebie zły. Płytki był mój spokój. Otarłem tłuste od oliwy usta, zażyłem gorzką zieloną tabletkę, popi­łem ją resztą wina i poszedłem do recepcji. Hotel celebro­wał jeszcze swoje plusze, stiuki i aksamity, ale od oficyn ciągnęło kuchennym zaduchem. Jakby arystokracie odbijało się kapustą. To było całe pożegnanie. Wyszedłem w twardy upał za portierem, który wiózł moje walizki. Auto od Hertza stało dwoma kołami na chodniku. Hornet czarny jak karawan. Nie pozwoliłem portierowi kłaść bagażu do kufra, bo mógł być w nim nadajnik, odprawiłem go banknotem i wsiadłem do auta jak do pieca. Od razu spocony, sięgną­łem do kieszeni po rękawiczki. Niepotrzebnie, kierownica była obłożona skórą. Kufer był pusty — gdzie wzmacniacz? Na podłodze przed wolnym siedzeniem, przykryty okładką rozłożonego magazynu, z której zimno patrzyła na mnie goła blondyna, wystawiając błyszczący śliną język. Nie wydałem właściwie głosu, ale coś we mnie z cicha stękneło, kiedy zacząłem wpychać się w ciągły ruch. Kolumna od świateł do świateł. Choć wypoczęty, byłem miękki, trochę naburmuszony, trochę głupawo rozchichotany w sobie, mo­że, bo zjadłem kopiasty talerz makaronu, którego nie cierpię. Jak dotąd groza położenia sprowadzała się do tego, że przybrałem na wadze. Za następnym skrzyżowaniem włączyłem dmuchawę. Zawiało ukropem spalin. Wyłączy­łem ją. Auta pchały się na siebie po włosku. Objazd. W lu­sterkach maski i dachy. La potente benzina italiana śmier­działa czadem. Zatrzymałem się za autobusem w jego cuchnącym wydechu. Dzieci, wszystkie w takich samych zielonych czapkach, gapiły się na mnie przez tylną szybę. W żołądku miałem kluchę, w głowie żar, na sercu czujnik, który zaczepiał przez koszulę o szelki przy każdym obrocie kierownicy. Rozerwałem opakowanie kleenexu, rozłożyłem chusteczki na konsolce biegów, bo kręciło mnie w nosie jak przed burzą. Kichnąłem raz, drugi, taki byłem zajęty kichaniem, że ani wiem, kiedy Neapol 'został w tyle, zni­kając w nadmorskim zniebieszczeniu. Toczyłem się już po del Sole. Jak na szczyt prawie luźno. Plimasiny jakbym wcale nie zażył. Łaskotało w oczach, z nosa ciekło, za to w ustach schło. Przydałaby się kawa, choć wypiłem w ho­telu dwa kapucynki, ale czas na kawę dopiero koło Madda­leny. “Heralda" znów nie było w kiosku przez jakiś strajk. Między dymiącymi fiacikami a mercedesem włączyłem radio. Ostatnie wiadomości. Rozumiałem piąte przez dzie­siąte. Demonstranci podpalili. Rzecznik prywatnej policji oświadczył. Podziemie feministyczne zapowiedziało nowe akcje. Spikerka czytała głębokim altem deklarację terro­rystek, potępienie papieża, jedno za drugim, potem głosy prasy. Damskie podziemie. Nikt się już niczemu nie dziwił. Odjęto nam zdolność dziwienia się. O co im właściwie idzie, o tyranię mężczyzn? Nie czułem się tyranem. Nikt się nie czuł. Biada playboyom. Co one im robią? Czy kler też będą porywać? Wyłączyłem radio, jakbym zatrzasnął zsyp śmiecia.

Być w Neapolu i Wezuwiusza nie widzieć — a ja nie zobaczyłem. Miałem do wulkanów stosunek pełen życzli­wości. Ojciec opowiadał mi o nich przed snem pół wieku temu. Niedługo będę starcem, pomyślałem, i tak mnie to za­skoczyło, jakbym sobie powiedział, że niedługo będę krową. Wulkany to było coś solidnego, budzącego zaufanie. Zie­mia pęka, lawa płynie, domy się walą. Wszystko jasne i cudowne, kiedy się ma pięć lat. Liczyłem na to, że przez krater można zejść do środka Ziemi. Ojciec temu prze­czył. Szkoda, że nie dożył — byłby mi rad. Nie myśli się o przerażającej ciszy tych nieskończonych przestrzeni, gdy słychać wspaniały dźwięk zaczepów cumujących noś­nik do modułu. Co prawda niedługa była moja kariera. Nie okazałem się godny Marsa. Przeżyłby to bodaj ciężej ode mnie. Więc cóż — żeby umarł po moim pierwszym locie? Tak planować tę śmierć, żeby zamknął oczy wie­\ rżąc we mnie, czy to cyniczne, czy tylko głupie? A nie łaska uważać trochę na ruch? Wchodząc w lukę za psy­chodeliczną lancią zerknąłem we wsteczne lusterka. Chry­slera od Hertza ani śladu. Coś błysnęło mi daleko w tyle koło Marianelli, ale nie byłem pewny czy to oni, tamten wóz zaraz się schował. Ta banalna, niedługa trasa, wy­pchana zaaferowanym tłumem na kołach, mnie jednemu dawała przywilej tajemnicy, czyhającej sposobem niepojętym dla wszystkich policji starego i nowego świata, ja jeden nie po to miałem w aucie nadymak, pływaki, ra­kietę, żeby się wczasować, ale żeby ściągnąć na siebie

nie­wiadomy cios. Tak próbowałem się podekscytować, darem­nie, bo urok dawno już wywietrzał z tej eskapady, nie za­stanawiałem się nad zagadką śmiercionośnej zmowy, tylko nad tym, czy nie zażyć drugiej plimasiny, bo wciąż ciekło mi z nosa. Wszystko jedno, gdzie jest chrysler. Nadajnik ma stumilowy zasięg. A babcia miała na strychu majtki koloru tej lancii. O szóstej dwadzieścia zacząłem gnać. Jakiś czas jechałem za volkswagenem, miał wymalowane z tyłu wielkie baranie oczy, które patrzyły na mnie z czułym wyrzutem. Auto — wzmacniacz osobowości. Potem dosta­łem się w lukę za rodakiem z Arizony z nalepką HAVE A NICE DAY na zderzaku. Za mną i przede mną piętrzyły się na dachach łodzie motorowe, wodne narty, worki,

wę­dziska, deski do pływania, toboły malinowe i pomarańczo­we, Europa wyciskała z siebie flaki, żeby mieć a nice day. Piąta dwadzieścia pięć. Podniosłem, jak setki razy, prawą, potem lewą rękę patrząc na wyprostowane palce. Nie drża­ły. A to miał być pierwszy zwiastun. Ale czy można być pewnym? Nikt przecież nic nie wie. A gdybym tak wstrzy­mał na minutę oddech, toby się dopiero Randy przestra­szył. Co za idiotyczny pomysł.

Wiadukt. Powietrze załopotało wzdłuż betonowych pa­chołków. Zerkałem w bok, jakbym podkradał pejzaż. Cu­downa była zielona pustka po horyzont zamknięty górami. Z lewego pasa spędził mnie ferrari płaski jak pluskwa. Znów kichałem salwami, jakbym klął. Szybę miałem wy­punktowaną resztkami much, nogawki lepiły się do łydek, odblask wycieraczek skakał mi do oczu. Wytarłem nos, paczka kleenexu spadła między fotele i szeleściła w przeciągu. Kto opisze martwą naturę na orbicie. Kiedy człowiek myśli, że ma już wszystko przywiązane, nama­gnesowane, umocowane, doklejone przylepcem, zaczyna się istny seans — rójka pisaków, okularów, luźne końcówki kabli wiją się jak jaszczurki, a najgorsze są okruszki. Po­lowanie z odkurzaczem na cwibak... A łupież? Przemilcza­na sprawa te kulisy kosmicznych kroków ludzkości. Tylko dzieci pytały najpierw, jak się siusia na Księżycu...

Góry rosły, brunatne, spokojne, ciężkie i jakby swojskie. Jedna z lepszych stron Ziemi. Droga zmieniała kie­runek, słońce przesuwało się kwadratami wewnątrz auta i to też przypominało niemy, majestatyczny obrót świateł w kabinie. Dzień wewnątrz nocy, jedno razem z drugim, jak przed stworzeniem świata, i sen stający się jawą o la­taniu, i pomieszanie, osłupienie ciała, że jest .tak, jak nie może być. Słuchałem wykładów o chorobie lokomocyjnej, ale myślałem swoje. To nie były zwykłe mdłości, lecz pa­nika kiszek i śledziony, wnętrzności zatracały się, zwykle niewyczuwalne, zgłaszały protest. Wprost litowałem się ich ogłupieniu. Podczas gdyśmy się delektowali Kosmosem, naszym ciałom robiło się od niego niedobrze. Od razu miały go zupełnie dość. Ciągnęliśmy je tam, a one stawały dęba. Zapewne trening robił swoje. Przecież i niedźwiedzia można nauczyć jazdy na rowerze, ale czy niedźwiedź jest do tego? Przecież to tylko pośmiewisko. Nie dawaliśmy za wygraną, ustawały uderzenia krwi do głowy, tężenie jelit, ale było to tylko odroczenie porachunków, bo trzeba było w końcu wrócić. Ziemia witała morderczą prasą, wy­prostowanie kolan, grzbietu stawało się rozpaczliwym wy­czynem, głowa leciała na wszystkie strony jak kula z oło­wiu. Zdawałem sobie sprawę z tego, że tak będzie, widzia­łem atletycznych mężczyzn, jak się wstydzili, że nie mogą kroku postąpić, sam kładłem ich do wanien, woda wyzwa­lała chwilowo od wagi ciała, ale diabli wiedzą czemu wie­rzyłem, że ze mną tak nie będzie.

Ten brodaty psycholog mówił, że to każdy tak. A po­tem, gdy człowiek już na powrót oswoił się z ciążeniem, orbitalna nieważkość powracała w snach jako nostalgia. Nie nadajemy się do Kosmosu i właśnie przez to z niego nie zrezygnujemy. Czerwony rozbłysk spłynął mi w nogę wy­mijając świadomość. Sekunda minęła, nim pojąłem, że ha­muję. Opony chrupały po rozsypanym ryżu, grudki były coraz większe, jak grad. Nie, szkło. Kolumna zwalniała coraz bardziej. Prawy pas zastawiony ochronnymi stożka­mi. Usiłowałem wydostać się spojrzeniem z tłoku aut. Gdzie? Na pole opuszczał się wolno żółty śmigłowiec, kurz jak mąka kłębił się pod kadłubem. Dwa wbite w siebie pudła z wyrwanymi maskami. Tak daleko od drogi? A lu­dzie? Opony znów chrupały po szkle, jechaliśmy noga za nogą wzdłuż policjantów, wywijających rękami “prędzej!

prędzej!" Hełmy policyjne, karetki, nosze, koła skapotowa­nego auta jeszcze się kręciły, migacz jeszcze mu mrugał. Jezdnią płynął dym. Asfalt? Nie, chyba benzyna. Kolumna wracała na prawy pas, od szybkości lżej się oddychało. Prognoza przewidywała czterdzieści trupów. Pokazała się mostowa restauracja, obok z mroku hal dużej Area di Ser­vizio łyskały wściekle gwiazdki spawania. Spojrzałem na licznik. Wnet będzie Cassino. Na pierwszym zakolu prze­stało mnie nagle kręcić w nosie, jakby plimasina teraz do­piero przedarła się przez makaron.

Drugi wiraż. Drgnąłem czując czyjś wzrok w niemożli­wy sposób idący z dołu, jakby ktoś leżał lam na wznak i obserwował mnie zimno spod fotela. To słońce rozjaśniło okładkę magazynu z blondynką wystawiającą język. Nie patrząc pochyliłem się i odwróciłem śliski zeszyt pisma na drugą stronę. Pan ma za bogate życie wewnętrzne jak na astronautę, powiedział mi ten psycholog po teście Ror­schacha. Wyciągnąłem go na rozmowę. A może on mnie wyciągnął. Uważał, że są dwa rodzaje strachu, wysoki od wyobraźni i niski, prosto z kiszek. Może chciał mnie w ten sposób pocieszyć, sugerując, że jestem za dobry?

Niebo wyciskało z siebie obłoki zlewające się w bielmo. Zbliżała się stacja benzynowa. Zwolniłem. Wyprzedził mnie młodzieżowy starzec, długie siwe włosy rozwiewał mu wiatr, gnał przed siebie z ochrypłą fanfarą, zgrzybiały Wo­tan. Zjechałem ku pompom. Gdy nalewano mi benzyny, wychyliłem całą zawartość termosu ze zbrązowiałym cu­krem na dnie. Szyby w rozpryskach tłuszczu i krwi nie przetarli. Podjechałem dalej, ku wykopom, wysiadłem i roz­prostowałem kości. Stał tu duży oszklony pawilon handlo­wy. Adams kupił w nim talię kart, naśladownictwo włoskie­go taroka z XVIII czy XIX wieku. Stacja była w rozbu­dowie, dół wykopany dla nowego dystrybutora okalał biały, jeszcze nie wywalcowany żwir. Szklane płyty roz­sunęły się przede mną. Wszedłem do środka. Było pusto. Sjesta? Już po sjeście. Przeszedłem między stertami kolo­rowych pudeł i sztucznych owoców. Biały eskalator pro­wadzący na piętro ruszył, gdy się zbliżyłem, a kiedy obszedłem go, stanął. Zobaczyłem się w telewizorze koło witryn, czarno-biały obraz drżał w słonecznych refleksach, widziałem się z profilu. Chyba nie byłem naprawdę taki blady. Ani jednego sprzedawcy. Na kontuarach piętrzyła się pamiątkowa tandeta, stosy kart, na pewno tych samych. Szukałem w kieszeni drobnych, rozglądając się za sprze­dawcą, kiedy żwir na dworze zachrupał pod kołami. Z bia­łego opla, który zatrzymał się zamaszyście, wysiadła dziew­czyna w dżinsach, wyminęła rów i weszła do pawilonu. Widziałem ją, odwrócony, w telewizorze. Stała nie ruszając się kilkanaście kroków za mną. Wziąłem z lady imitacje starego drzeworytu, Wezuwiusz dymiący nad zatoką, były tam też pocztówki z podobiznami fresków pompejańskich, którymi gorszyli się nasi ojcowie. Dziewczyna zrobiła kilka kroków w moją stronę, jakby niepewna czy jestem sprze­dawcą. Schody ruszyły. Szły cicho, a ona stała, drobna figurka w spodniach. Odwróciłem się, żeby wyjść. Nie było w tym nic osobliwego. Twarz miała prawie dzie­cinną, niewyrazistą, drobne usta i to tylko, że patrzała przeze mnie zaokrąglonymi oczami, drapiąc paznokciem kołnierz białej bluzki, spowodowało, że mijając ją zwolni­łem kroku, a ona ze spokojną twarzą bez głosu zaczęła lecieć w tył. Byłem tak nie przygotowany, że nim dosko­czyłem, leciała jak kłoda. Nie zdążyłem jej podeprzeć, osłabiłem tylko upadek, chwyciwszy za gołe ramiona jak­bym z jej zgodą kładł ją na plecach. Leżała jak lalka. Patrząc z zewnątrz można by pomyśleć, że przykląkłem nad przewróconym manekinem, bo bliżej szyb po obu stronach stały manekiny w neapolitańskich strojach, a ja między nimi. Wziąłem ją za przegub. Puls był nikły, ale tykał równo. Leżąc pokazywała końce zębów i białka, jakby spała z nie domkniętymi oczami. Sto metrów dalej zajeżdża­ły pod pompę auta, potem od razu zakręcały i w białym kurzu wracały w huczący nurt del Sole. Tylko dwa samo­chody stały przed pawilonem, mój i dziewczyny. Powoli wyprostowałem się. Raz jeszcze spojrzałem na leżącą. Przedramię z wiotką kiścią, które puściłem, kłoniło się zwolnionym ruchem w bok. Kiedy pociągnęło za sobą ra­mię, ukazując jasne włoski obnażonej pachy, dostrzegłem tuż pod nimi dwa drobne znaki jak zadrapania albo minia­turowy tatuaż. Widziałem kiedyś podobny u jeńców SS, ich runy. Ale było to raczej zwykłe znamię. Nogi drgnęły mi, by na powrót klęknąć, lecz powściągnąłem ten odruch. Poszedłem do wyjścia. Jakby podkreślając, że scena się skończyła, idące bezgłośne schody stanęły. U progu obej­rzałem się. Stos kolorowych balonów przesłaniał leżącą, ale zobaczyłem ją w dalekim telewizorze. Obraz drżał. Wydało mi się, że to ona drgnęła. Poczekałem dwie albo trzy se­kundy. Nic. Szklane drzwi przepuściły mnie usłużnie. Prze­skoczyłem wykop, wsiadłem do horneta i cofnąłem się, żeby zobaczyć   rejestrację   opla.   Była   niemiecka.    W   środku z barwnej mieszaniny rzeczy sterczał golfowy kij. Miałem nad czym myśleć włączając się do ruchu. Wyglądało to na cichy atak epileptyczny, petit mai. Bywają takie, bez drga­wek.  Mogła poczuć zwiastuny i  dlatego  się  zatrzymała, a kiedy weszła do pawilonu, traciła już przytomność  Stąd niewidzący wzrok i owadzi ruch palców, drapiących koł­nierzyk. Ale mogła to być też symulacja. Nie zauważyłem jej opla na trasie.  Co prawda nie byłem zbyt uważny, a takich aut, białych o kanciastej linii, napotkałem sporo! Jak przez powiększające szkło oglądałem każdy zapamię­tany szczegół. W pawilonie musiało być co najmniej dwóch, może i trzech, sprzedawców. Wszyscy naraz poszli na drin­ka? Dziwne. Chociaż, co prawda, teraz i to możliwe. Poszli do kafejki wiedząc, że o tej porze nikt do pawilonu nie zachodzi, a dziewczyna podjechała, bo wolała, żeby to ją naszło tam, a nie na stacji, nie chciała dać przedstawienia chłopcom w kombinezonach Supercortemaggiore. Jak na­turalnie to się układało. Prawda? A nie nazbyt naturalnie? Była sama. Kto w takim położeniu jedzie sam? I co? Gdy­by się ocknęła, nie odprowadziłbym jej do auta. Starałbym się jej wyperswadować dalszą jazdę. A więc? Radziłbym zostawić opla i przesiąść się do mnie. Każdy by tak postą­pił. Na pewno bym tak zrobił, gdybym znalazł się tu jako turysta. Zrobiło mi się gorąco. Powinienem był zostać, żeby wplątać się w to — jeśli było w co się wplątać! Przecież po to tu byłem! Diabli! Coraz usilniej przekonywałem sie­bie, że doprawdy straciła przytomność i coraz mniej byłem tego pewny. Nie tylko tego. Nie zostawia się w taki sposób handlowego pawilonu, toż to prawie dom towarowy. Cho­ciaż kasjerka powinna tkwić na swoim miejscu. A kasa pusta. Co prawda całe wnętrze widać na przestrzał z ka­fejki, z drugiej strony wykopów. Któż mógł jednak wie­dzieć, że tu zajadę? Nikt. A więc tak czy owak nie było to wymierzone we mnie. Anonimową ofiarą miałem zostać?

Czyją właściwie? Jakże, sprzedawcy, kasjerka, dziewczy­na — wszyscy w tej samej zmowie? To było mi już fanta­styczne. Więc zwykły traf. l tak w kółko. Adams dojechał do Rzymu cały. I sam. A inni? Nagle przypomniałem sobie kij golfowy w polu. Mocny Boże, przecież takie kije...

Postanowiłem wziąć się w garść, nawet jeśli się kom­pletnie zbłaźniłem. Jak zły, ale uparty aktor wróciłem do sknoconej roli. Na następnej stacji benzynowej poprosiłem nie wysiadając o dętkę. Przystojny brunet w overallu przyjrzał się moim kołom: pan ma bezdętkowe. Ale potrze­buję dętki! Płaciłem patrząc ku autostradzie, żeby nie prze­gapić chryslera, ale go nie było. Dziewięć mil dalej zmie­niłem dobre koło na rezerwę. Zmieniłem, bo Adams zmienił. - Gdy przycupnąłem u podnośnika, żar uderzył na dobre. Podnośnik nie posmarowany skrzypiał, niewidzialne odrzu­towce pruły niebo nad moją głową i te gromowe głosy przy­pominały mi okrętową artylerię, kryjącą normandzki przy­czółek. Skąd takie wspomnienie? Byłem i potem w Euro­pie, ale jako oficjalny eksponat, co prawda drugiej klasy, bo rezerwowy, czyli prawie fikcyjny — członek marsjań­skiego projektu. Europa prezentowała mi swój godny front, dopiero teraz poznawałem ją jeśli nie lepiej, to bez gali, śmierdzące moczem uliczki Neapolu, ich okropne prosty­tutki, hotel nawet, jeszcze pyszniący się gwiazdkami, mur­szał, obłazili go przekupnie, pornokino byłoby niegdyś nie do pomyślenia obok takiego przybytku. A może nie tak, może rację mieli ci, co mówili, że Europa rozkłada się od głowy, od góry? Blacha i narzędzia parzyły. Umyłem ręce kremem, wytarłem w kleenex i wsiadłem. Otwieranie flaszki ze schweppsem, którą kupiłem na stacji, trwało chwilę, bo zapodział mi się scyzoryk z otwieraczem, wresz­cie łykałem gorzki płyn, myśląc o Randym, który gdzieś na trasie słyszał, jak piję. Zagłówek zdążył się rozgrzać od słońca i parzył. Miałem spieczoną skórę na karku. Na asfalcie u horyzontu pływały metaliczne lśnienia, jakby była tam woda. Czyżby grzmot? Tak. Grzmiało. Już chyba i przedtem, kiedy odleciały odrzutowce, ale każdy dźwięk słabszy od bliskiego grzmotu głuszył nieustanny pomruk autostrady. Teraz wybił się nad jej huczenie, nadłamywał niebo o jeszcze złotawych chmurach, ale to złoto naciągało nad górami zapiekłą żółcią.

Tablice zwiastowały Frosinone. Pot ściekał mi po ple­cach, jakby kto piórkiem wodził między łopatkami, a bu­rza, teatralna jak Włosi, zamiast wziąć się do roboty, wy­grażała hur-kotaniem bez kropli deszczu. Ale siwawe grzy­wy szły jak jesienny dym przez krajobraz i widziałem nawet, wchodząc w rozciągły zakręt, miejsce, w którym nawisły skośnie tuman ściąga chmurą ku autostradzie. ,Z ulgą przywitałem rozpryski pierwszych grubych kropel na szybie. Nagle lunęło jak z cebra.

Szyba była istnym pobojowiskiem, nie puściłem więc od razu wycieraczek, wreszcie zeskrobały owadąi pomiot, wte­dy wyłączyłem je i zjechałem na pobocze.  Bitą godzinę miałem stać. Deszcz szedł falami, bębniąc po dachu, mija­jące mnie auta ciągnęły za sobą mętne pasy roziskrzonej wody i kotłowały deszcz, a ja oddychałem głęboko. Uchy­loną szybą lało mi się ciurkiem na kolana. Zapaliłem pa­pierosa, chowając w dłoni by nie zamókł, nie smakował, mentolowy. Przejechał metaliczny chrysler, ale woda tak płynęła po szybach, że nie byłem pewien, czy to ten. Ciem­niało coraz bardziej. Błyskawice, trzask jak dartej blachy, z nudów liczyłem czas od rozbłysku do huku, autostrada  mruczała i szumiała, jakby nic nie było jej w stanie pora­zić. Wskazówki minęły siódmą — czas. Wylazłem z wes­tchnieniem. Zimny tusz nie był zrazu przyjemny, ale wnet zrobiło mi się raźniej. Manipulowałem przy wycieraczkach, niby je naprawiając, popatrywałem przy tym na jezdnię, ale nikt się o mnie nie zatroszczył, policji też ani widu. Przemoczony do ostatniej nitki wsiadłem i ruszyłem. Bu­rza słabła, ale robiło się coraz ciemniej, za Frosinone na­wet nie kropiło, asfalt wysychał, od kałuż na poboczach biło snującą się nisko białą parą, w którą wpadały światła reflektorów, aż zza chmur wyszło słońce, jakby krajobraz chciał w ostatniej chwili przed nocą ukazać sią w nowym świetle. W różowym nieziemskim blasku zjechałem na par­king mostowej restauracji Pavesiego, odlepiłem koszulę od ciała, żeby nie było znać czujników, i poszedłem na górę. Chryslera na postojowym placu nie zauważyłem. Na górze tłum bełkotał dziesięcioma językami i jadł nie patrząc na auta, które gnały dołem jak kule w kręgielni. Zaszła we i    mnie, ani wiem kiedy, zmiana, uspokoiłem się, właściwie zro­biło mi się wszystko jedno, o dziewczynie pomyślałem tak, jakby to się przytrafiło przed laty, wypiłem dwie kawy, schweppsa z cytryną, może posiedziałbym dłużej w rozle­niwieniu, ale przyszło mi do głowy, że konstrukcja jest żelbetowa, więc ekranuje i nie będą wiedzieli, jak się ma moje serce. Nie ma takich problemów między Houston i Księżycem. Wychodząc umyłem w toalecie ręce i twarz. Przygładziłem włosy przed lustrem, patrząc na siebie ra­czej niechętnie, i w drogę.

Teraz miałem znowu mitrężyć. Jechałem, jakbym pu­ścił wodze, a koń znał drogę. Nie podążyłem nigdzie my­ślami, nie śniłem na jawie, a tylko wyłączyłem się, jakby mnie nie było. Nazywałem to kiedyś “życiem kapusty". Uwaga tlała przecież, bo zatrzymałem się podług rozkładu. Był to dobry postój. Stanąłem pod szczytem łagodnego wzgórza, tam gdzie autostrada wcinała się w jego grzbiet geometrycznym wykopem. Przez to wycięcie, jak przez wielką bramę, mogłem sięgać oczami po horyzont, gdzie betonowy pas zdecydowanym rozmachem przechodził na wylot przez następny połogi garb. Wyglądało, jakby tutaj była szczerbina, a tam muszka. Przetarłem szyby, a że musiałem po to otworzyć kufer, bo skończył mi się kleenex, dotknąłem miękkiego dna walizki, gdzie ciężarem spoczy­wała broń. Jak w niewiadomej zmowie wszyscy jednocze­śnie prawie zapalali światła. Obejmowałem wzrokiem znaczną przestrzeń. Kierunek neapolitański jaśniał białymi smugami, a rzymski czerwieniał jakby po drodze toczyły się czerwone węgielki. U dna kotliny hamowali i hamowa­nie to mżącą czerwienią dygotało wciąż na tym samym odcinku trasy — ładny przykład fali stojącej. Gdyby droga była ze trzy razy szersza, mogłoby to być w Teksasie albo w Montanie. Taki byłem sam, choć kilka kroków od drogi, że ogarnął mnie pogodny spokój. Ludzie tak jak kozy po­trzebują trawy, ale nie wiedzą tego tak dobrze jak one. Gdy w niewidzialnym niebie przehuczał helikopter, odrzu­ciłem papierosa i wsiadłem do auta. We wnętrzu zachował się ostatek dziennego upału.

Za następnymi wzgórzami bezcieniowe jarzeniówki jęły zwiastować bliskość Rzymu. Miałem jednak dalszą drogę, bo musiałem okrążyć miasto. Mrok uniewidaczniał ludzi w autach, a zwały rzeczy na dachach czynił zagadkowymi kształtami. Wszystko stawało się ważne i anonimowe, pełne niedopowiedzeń, jakby u końca drogi znajdowały się nie­pojęcie doniosłe sprawy. Rezerwowy astronauta musi być choć w jednym calu świnią, bo coś czeka w nim na po­tknięcie tych właściwych, a jeżeli nie czeka, to osioł. Mu­siałem potem jeszcze raz stanąć, kawa, plimasina, schwep­pes, woda z lodem zrobiły swoje, wyszedłem poza obrys drogi i otoczenie zaskoczyło mnie — było tak, jakby nie tylko ruch znikł, ale i czas razem z nim. Odwrócony, czułem poprzez woń spalin w słabo łopocącym powietrzu woń kwia­tów. Co bym zrobił, gdybym miał trzydzieści lat? Zamiast szukać odpowiedzi na takie pytania, lepiej zapiąć rozpo­rek i jechać dalej. Kluczyk upadł mi w ciemność między pedały,  szukałem go po omacku, bo nie chciało mi się świecić lampki-w lusterku. Pojechałem dalej ani śpiący, ani trzeźwy, ani zły, ani spokojny — obcy, miękki jakiś i trochę zdziwiony. Masztowe światła wpływały przednią szybą, wybielały mi ręce na kierownicy i ściekały w tył, tablice z nazwami przesuwały się jaśniejąc jak zjawy, a be­tonowe spoiny odzywały się miękkim bębnieniem. Teraz w prawo, na pierścień okołorzymski, żeby wjechać od pół­nocy, jak on. Nie myślałem o nim wcale, był jednym z je­denastu, przypadek zrządził, że właśnie po nim dostałem wszystkie rzeczy. Randy obstawał przy tym i miał zapewne rację. Jeśli już coś zrobić, to tak dokładnie, jak tylko moż­na.   A  mnie   świadomość,   że   używam   koszul  i   walizek umarłego, była raczej obojętna, jeśli początkowo trudno mi to przychodziło, to tylko dlatego, że były to rzeczy obce­go człowieka, a nie dlatego, że nie żył. Trafiały się długie odcinki prawie puste i wciąż mi się zdawało, że czegoś bra­kuje, przez opuszczone szyby wiało powietrze pełne woni kwitnienia, dobrze, że trawy udały się już na nocny spo­czynek. Nawet nosem nie pociągałem. Psychologia psycho­logią, ale zadecydował katar. Tego byłem pewien, choć wmawiano mi, że nic podobnego. Racjonalnie rzecz biorąc niby prawda, alboż na Marsie rośnie trawa? Więc uczulenie na pyłki nie jest żadnym mankamentem. Tak, ale gdzieś w rubrykach moich akt personalnych, w uwagach musiało być napisane “alergik", a więc niepełnowartościowy. Jeśli taki, to rezerwowy, czyli ołówek, który ostrzy się najlep­szymi narzędziami, żeby nim w końcu ani kropki nie po­stawić. Rezerwowy Krzysztof Kolumb, jak to brzmi.

Z przeciwnej strony szła długa kolumna, a każdy wóz oślepiał, zamykałem na przemian to prawe, to lewe oko. Czym nie zabłądził czasem? Jakoś nie zauważyłem zjazdu z autostrady. Naszła mnie obojętność: cóż więcej można, je­chać w tę noc i tyle. W wysokim skośnym świetle zamaja­czyła tablica ROMA TIBERINA. A więc już. Nocny Rzym zapełniał się światłami i ruchem, w miarę jak zbliżałem się do centrum. Dobrze, że hotele, które miałem kolejno odwie­dzić, były blisko siebie. W każdym tylko ręce rozkładano — sezon, komplet, więc gramoliłem się z powrotem za kierow­nicę. W ostatnim hotelu był wolny pokój, zażądałem więc cichego, w oficynie, portier wytrzeszczył na mnie oczy, po­kiwałem z ubolewaniem głową i wróciłem do auta.

Pusty chodnik przed Hiltonem zalewało rzęsiste świa­tło. Wysiadając nie dostrzegłem chryslera i ukłuła mnie myśl, że mogli mieć wypadek i dlatego nie widziałem ich po drodze. Zatrzasnąłem machinalnie drzwi i w odbiciu, które spłynęło po szybie, zobaczyłem z tyłu pysk chryslera. Stał za postojem, w półcieniu, między łańcuchami a zna­kiem zakazu. Ruszyłem do hotelu. Idąc widziałem ciemne wnętrze auta, jak puste, ale szyba była opuszczona- do po­łowy. Gdy znajdowałem się o pięć kroków, zajarzył się tam punkcik papierosa. Chciałem skinąć im ręką, ale powstrzy­małem się, drgnęła tylko, wsadziłem ją do kieszeni i wsze­dłem do hallu.

To był drobny incydent, powiększony tym, że zamknął się jeden rozdział i zaczynał następny, w chłodnym nocnym powietrzu wszystko stało się nadnaturalnie wyraziste: ka­dłuby aut na parkingu, mój krok, rysunek bruku, więc to, że nie mogłem ręką ruszyć w ich stronę, podrażniło mnie. Dotąd pilnowałem chronometrażu jak uczniak rozkładu za­jęć, nie myślałem naprawdę o człowieku, który jechał prze­de mną tą drogą, tak samo stawał, pił kawę, krążył od ho­telu do hotelu po nocnym Rzymie, żeby tę drogę zakończyć w Hiltonie, bo żywy z niego nie wyszedł. Teraz zamajaczyło mi w przyjętej roli coś urągliwego, jakbym wyzywał los.

Młody fagas, sztywny własną powagą, a może tylko kryjący rozespanie, wyszedł za mną do auta, brał uręka­wicznionymi rękami przykurzone walizki, uśmiechałem się bezmyślnie do jego błyszczących guzików. Hali był pusty, drugi dryblas wstawił mój bagaż do windy, która poniosła z dźwiękiem pozytywki. Był we mnie jeszcze rytm jazdy. Nie mogłem go się pozbyć, jak natrętnej melodii. Fagas stanął, otworzył podwójne drzwi, zaświecił kinkiety i sufi­tówki, gabinet, sypialnia, ułożył moje walizki i zostałem sam. Z Neapolu do Rzymu jest jak ręką podać, a jednak czułem zmęczenie, inne niż zwykle, napięte, i to było ko­lejnym zaskoczeniem. Jakbym wypił puszkę piwa łyżecz­kami — trochę oszałamiającej czczości. Obszedłem pokoje, łóżko sięgało podłogi, nie trzeba bawić się w zaglądanie, otwierałem wszystkie szafy, dobrze wiedząc, że w żadnej nie znajdę skrytobójcy, gdybyż to było takie proste, ale robiłem to, co miałem zrobić. Podniosłem prześcieradła, materace podwójne, regulacja wezgłowia, jakó"ś nie wierzy­łem, że nie wstanę z tego łóżka. Ejże? Człowiek jest urzą­dzony niedemokratycznie. Centrum świadomości, głosy z lewej, z prawej to tylko malowany parlament, bo są ka­takumby, które nim trzęsą. Ewangelia według Freuda. Sprawdziłem klimatyzator, rozsunąłem i zasunąłem żaluzje, sufity były gładkie, jasne, nie jak w “Gospodzie Pod Trze­ma Wiedźmami". Jakie wyraźne, uczciwie makabryczne tam niebezpieczeństwo, baldachim łoża, który spadał na śpiącego i dusił go, a tu nie było ani baldachimu, ani za­wiesistej romantyki. Fotele, biurko, dywany, wszystko do­brze ułożone, zwyczajna ekspozycja komfortu, czy wyłą­czyłem w aucie światła?

Okna wychodziły na inną stronę, nie mogłem go do­strzec, chyba tak, a jeśli zapomniałem, niech się Hertz martwi. Zaciągnąłem zasłony, rozebrałem się, niedbale rzu­cając spodnie, koszulę, już nagi odlepiłem uważnie czujnik. Po prysznicu trzeba go przylepić na nowo. Otworzyłem większą walizkę, pudełko z plastrami leżało na wierzchu, ale nie znalazłem nożyczek. Stałem pośrodku pokoju, czując lekki ucisk w głowie i puszystość dywanu stopami, prawda, wrzuciłem je do teczki. Szarpnąłem niecierpliwie zatrzask, razem z nożyczkami wypadła relikwia zamknięta w plasty­kowej szybce, żółta jak Sahara fotografia Sinus Aurorae, moje niedoszłe lądowisko numer jeden. Leżała na dywanie u moich bosych nóg, było to przykre, głupie i znaczące. Podniosłem ją, obejrzałem w białym świetle sufitówek, dziesiąty stopień szerokości północnej i pięćdziesiąty drugi długości wschodniej, u góry zaciek Bosporus Gemmatus, niżej formacja zwrotnikowa. Miejsca, po których mogłem chodzić. Stałem z tym zdjęciem, wreszcie, zamiast wsunąć je do teczki, położyłem obok telefonu na stoliku nocnym i poszedłem do łazienki.

Prysznic był znakomity, woda buchała setką gorących strumieni. Cywilizacja zaczyna się od bieżącej wody. Klo­zety króla Minosa na Krecie. Jakiś faraon kazał ulepić ce­głę z brudu, zeskrobywanego ze skóry za całego życia, na własny wezgłówek w grobowcu. Obmywania zawsze są po trosze symboliczne.

Jako chłopiec nie myłem auta, gdy miało najmniejszy defekt, dopiero po naprawie, przywracającej mu cześć, wo­skowałem i polerowałem. A przecież co mogłem wtedy wie­dzieć o symbolice czystości i nieczystość,!, kołaczącej we wszystkich religiach? W apartamentach za dwieście dola­rów szanuję tylko ich łazienki. Człowiek czuje się tak, jak jego skóra. W całościennym lustrze widziałem mój namy­dlony tors z odciśniętym śladem elektrody, jakbym znów był w Houston, biodra białawe od pływek, zwiększyłem dopływ wody i rury zawyły żałobnie. Obliczenie krzywizn przepływu, które nigdy nie wpadają w rezonans, jest po­noć omal nierozwiązywalnym zadaniem, hydrauliki. Ileż nie­potrzebnych wiadomości. Wytarłem się nie przebierając w ręcznikach i poszedłem nagi do sypialni, zostawiając mokre ślady.

Przylepiłem czujnik nasercowy i zamiast po­łożyć się, usiadłem na łóżku. Dokonałem szybkiego obli­czenia — wliczając zawartość termosu, co najmniej siedem kaw. Dawniej zasnąłbym jak suseł, ale poznałem już prze­wracanie się z boku na bok. Miałem w walizce seconal ukryty przed Randym, środek zalecany astronautom, Adams nie miał żadnego. Widocznie świetnie mu się spało. Zażyć teraz byłoby przecież nielojamością. Zapomniałem zgasić światło w łazience. Podniosłem się, kości miałem nie­chętne. Apartament powiększył się w półmroku. Nagi, z ło­żem za plecami, stałem niezdecydowany. Prawda, trzeba zamknąć drzwi. Klucz ma zostać w zamku. 303 — ten sam numer. Zadbali o to. Więc co z tego? Szukałem w sobie strachu. Coś niewyraźnego, trochę wstyd, ale co robić — nie wiedziałem, skąd płynie niepokój, z perspektywy bez­sennej nocy czy agonii? Wszyscy są przesądni, choć nie wszyscy o tym wiedzą. Jeszcze raz zlustrowałem otoczenie w świetle nocnej lampki — z nie ukrywaną już nieufno­ścią. Walizki były półotwarte, rzeczy leżały byle jak na fotelach. Istna próba generalna. Rewolwer —? Idiotyzm. Potrząsnąłem litościwie głową nad sobą samym, leżąc już zgasiłem nocne światło, rozluźniłem mięśnie i zacząłem miarowo oddychać.

Umiejętność zasypiania o wyznaczonej godzinie była istotną częścią zaprawy. Czy zresztą dwóch ludzi nie sie­działo na dole w aucie patrząc w oscyloskop, na którym moje płuca i serce rysowały świecącą linią każde porusze­nie? Drzwi zamknięte od środka, hermetyczne okna, cóż mnie obchodzi, że on kładł się o tej samej godzinie do tego właśnie łóżka.

Różnica między Hiltonem a “Gospodą Pod Trzema Wiedźmami" była niezaprzeczalna. Wyobraziłem sobie mój pawrót. Nie zapowiedziany, zajeżdżam pod dom, albo le­piej, tylko pod aptekę, idę pieszo, jakbym wracał ze spa­ceru, chłopcy już po szkole widzą mnie z góry, rozdudnią się pod nimi schody — targnęło mną przypomnienie, że trzeba się jeszcze napić dżinu. Przez chwilę leżałem w wa­haniu, podniósłszy się na łokciu, flaszka została w walizce, zwlokłem się z pościeli, po ciemku do stołu, wymacałem pod koszulami płaski kształt, nalałem do zakrętki, pociekło mi po palcach. Wychyliłem metalowy kubek do dna znów z głupim uczuciem aktora w amatorskiej sztuce. Robię, co mogę, usprawiedliwiałem się przed sobą. Wróciłem do łóżka niewidzialny, tors, ręce, nogi znikły, opalenizna zlewała się z ciemnością, tylko biodra majaczyły białawym pasem. Układałem się, alkohol grzał żołądek, palnąłem poduszkę pięścią: na to ci przyszło, rezerwowy. Naciągnąłem kołdrę i nuż do oddechów. Nadszedł stan półsnu, w którym ucho­dzące resztki czuwania może zdmuchnąć tylko bierność. Coś mi się już zwidywało. Latałem w powietrzu. Ciekawa rzecz, o takim szybowaniu śniłem tak samo jak przed po­bytem na stacji. Jakby uparte katakumby mego mózgu nie chciały przyjąć do wiadomości żadnych korektur doświad­czenia. Latanie we śnie jest sfałszowane, bo ciało zachowuje w nim normalną orientację, a ruchy rąk i nóg są również łatwe jak na jawie, choć bardziej płynne i lekkie. Naprawdę jest z tym całkiem inaczej. Mięśnie wpadają w kompletny zamęt. Chcesz coś odsunąć, tymczasem sam odlatujesz do tyłu, chcesz usiąść, a podciągasz nogi pod brodę — od nie­ostrożnego impetu można się ł znokautować kolanami. Ciało zachowuje się jak opętane, a jest tylko rozpętane, wyzbyte zbawiennych oporów, które stawia mu zawsze Ziemia.

Zbudziłem się na wpół uduszony. Coś miękkiego, ale nieustępliwego, udaremniało wetchnięcie powietrza. Zerwa­łem się z wyciągniętymi rękami, jakbym chciał chwycić tego, kto mnie dusił. Przytomniałem siedząc z wysiłkiem, jakbym zdzierał z mózgu natrętną lepką powłokę. Przez szparę między zasłonami wpadał do pokoju rtęciowy po­blask z ulicy. W jego mżeniu dostrzegłem, że jestem sam. Dalej nie mogłem oddychać, nos jak zabetonowany, usta spieczone, wyschły język. Musiałem potwornie chrapać. Wydało mi się, że właśnie to chrapanie dochodziło mnie przez ostatek snu, kiedy się już budziłem.

Trochę chwiejnie wstałem, bo choć zebrałem już zmy­sły, sen nadal wypełniał mnie jak nieruchomy ciężar. Po­chyliłem się ostrożnie nad walizką, żeby sięgnąć na oślep do bocznej kieszeni za gumkę, która przytrzymywała fiol­kę pyribenzaminy. Trawy musiały już kwitnąć i w Rzymie. Na południu zaczynają rudzieć pylnymi kitkami zawsze najwcześniej, a potem te fale płowienia rozchodzą się, zmierzając ku wyższym szerokościom, wie o tym każdy, kto ma w dożywociu gorączkę sienną. Była druga. Zanie­pokoiłem się trochę, czy opiekunowie nie wyskoczą z auta, jeśli moje serce będzie im brykało w oscyloskopie, położy­łem się więc na powrót, z twarzą bokiem na poduszce, bo tak najrychlej ustępuje wewnętrzne obrzmienie nosa. Le­żałem, jednym uchem wsłuchany w to, co za drzwiami, by się upewnić, że nie nadciąga nieproszona odsiecz. Panowała cisza i serce wróciło do zwykłego rytmu.

Nie wróciłem już do obrazu domu, bo nie chciałem, a może uznałem, że nie trzeba wciągać malców w tę sprawę. Nie zasnąć bez pomocy dzieci, rzeczywiście! Musi wystar­czyć joga, zaadaptowana na użytek astronautów przez dok­tora Sharpa i jego pomocników. Znałem ją jak pacierz i zastosowałem z takim skutkiem, że mój nos zaświstał ugodowo, przepuszczając po trosze powietrze, a pyribenza­mina, wyzbyta trzeźwiącego dodatku, wsączyła mi w mózg właściwą sobie, trochę jakby nieczystą, mątną senność i ani wiem, kiedy zasnąłem na dobre.

 

Читайте дальше по ссылке продолжение романа «Насморк» (Katar) на польском языке. Другие книги, которые написал Станислав Лем (Stanisław Lem), а также произведения известных писателей разных стран мира в переводе на польский язык можно читать онлайн в разделе «Книги на польском». Если вас также интересуют книги на других иностранных языках, их можно найти в разделе «Книги онлайн».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Что для Вас является более важным при выборе курсов иностранных языков в Киеве?