gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Книга «Собачье сердце» (Psie serce) на польском языке – читать онлайн

Книга «Собачье сердце» (Psie serce) на польском языке – читать онлайн; автор – Михаил Булгаков. Эта сатирическая повесть долгое время была под запретом, распространялась нелегально. Во второй половине 60-х текст книги в искажённом виде был переправлен в Западную Европу и переведён на иностранные языки (на польский был переведён значительно позже). В этой статье выложены первые 2 главы книги Булгакова «Собачье сердце» (Psie serce) на польском языке, в конце статьи будет ссылка на продолжение повести.

Остальные книги этого и других авторов, переведённые на польский язык, а также книги польских писателей можно читать онлайн в разделе «Книги на польском».

В разделе «Аудиокниги на польском» есть аудиоварианты некоторых их этих книг, а также много коротких аудио историй на польском языке для начинающих.

Для любителей польского кино создан раздел «Фильмы на польском» - там выложены польские фильмы с субтитрами и без субтитров.

Тем, кого интересует изучение польского языка с преподавателем, будет полезной информация на странице «Польский по скайпу».

 

С вступлением закончили – теперь можно переходить к чтению книги «Собачье сердце» (Psie serce) на польском языке.

 

Psie serce

 

I

 

Auuuu. Spójrzcie na mnie, przecież umieram. Zamieć wyje mi w bramie modlitwę za konających, a ja wyję razem z nią.

Przepadłem, przepadłem. Łajdak w brudnej białej czapie - kucharz ze stołówki racjonalnego żywienia pracowników Centralnej Rady Gospodarki Narodowej - chlusnął wrzątkiem i oparzył mi lewy bok. Co za kanalia, a podobno proletariusz. O Boże mój, jak boli! Przeżarło wrzątkiem do kości. Wyję teraz i wyję, ale czy to wycie coś pomoże?

No i co ja mu takiego zrobiłem? Czy Rada Gospodarki Narodowej zbiednieje, jeżeli pogrzebię w jej śmietniku? Zachłanne bydlę! Proszę kiedyś spojrzeć na jego pysk - szerszy niż dłuższy. Złodziej z mordą jak patelnia. Och, ludzie, ludzie. W południe ugościł mnie wrzątkiem, a teraz już się zmierzcha, będzie pewnie około czwartej, sądząc po zapachu cebuli z komendy straży ogniowej na Preczystience. Strażacy, jak powszechnie wiadomo, na kolację jadają kaszę. To wyjątkowe świństwo - w rodzaju grzybów. Nawiasem mówiąc, znajome psy z Preczystienki opowiadały, jakoby na Nieglinnym w restauracji „Bar” jada się dyżurne żarcie - grzyby plus sos pikantny za trzy ruble siedemdziesiąt pięć kopiejek porcja. Potrawa dla amatora, równie dobrze można lizać kalosze... Uuuu...

Bok piecze nie do wytrzymania, dalszy ciąg mojej kariery życiowej widzę najzupełniej wyraźnie: jutro pojawią się rany i pytanie, czym je będę leczyć? Latem poleciałbym na Sokolniki, rośnie tam także specjalne bardzo dobre ziele, w dodatku można się nażreć bezpłatnie piętek od kiełbasy, wylizać zatłuszczone papiery, które wyrzucają tam obywatele. I gdyby nie jakaś wydra, która na łące pod księżycem śpiewa „Boska Aido” tak, że aż serce zamiera, byłoby naprawdę wspaniale. Ale zimą dokąd mam iść? Dostawałeś kopniaki w tyłek? Dostawałeś. A cegłą po żebrach? A jakże. Dostałem już za swoje.

Wszystkiego doświadczyłem, pogodziłem się z losem i jeśli teraz rozpaczam, to wyłącznie za przyczyną fizycznego bólu i zimna, ponieważ duch mój nie osłabł jeszcze do końca... Żywotny jest duch sobaczy.

Ale za to ciało moje udręczone, poranione, pastwili się nad nim ludzie zupełnie wystarczająco. A najgorsze, że kiedy chlusnął na mnie, wrzątek dostał się pod sierść, a to znaczy, że nic już nie chroni lewego boku. Z łatwością mogę się nabawić, powiedzmy, zapalenia płuc, a z zapaleniem płuc, to proszę obywateli, po prostu zdechnę z głodu. Z zapaleniem płuc należy leżeć na frontowej klatce pod schodami, a kto wtedy zamiast mnie, samotnego, obłożnie chorego psa, będzie biegać po śmietnikach w poszukiwaniu jedzenia? Choroba zaatakuje płuco, zacznę pełzać na brzuchu, osłabnę, a wtedy byle hycel zatłucze mnie kijem na śmierć. A dozorcy z blachami na piersiach złapią moje zwłoki za nogi i rzucą na furmankę...

Ze wszystkich proletariuszy dozorcy są najpaskudniejsi. Wyrzutki społeczeństwa, najniższa kategoria ludzkości. Kucharze jeszcze zdarzają się rozmaici. Na przykład nieboszczyk Włas z Preczystienki. Niezliczonym uratował życie. Ponieważ w czasie choroby najważniejsze, żeby dorwać coś do żarcia. No więc, zdarzało się, jak opowiadają stare psy, rzuci czasem Włas kość, a na kości jeszcze i pół ćwiartki mięsa. Niechaj mu ziemia lekką będzie za to, że to był naprawdę nie byle kto, nadworny kucharz hrabiów Tołstojów, a nie Rady Racjonalnego Żywienia. Co oni wyprawiają w tym Racjonalnym Żywieniu, to się po prostu w psiej głowie nie mieści. Przecież ci dranie na cuchnącym solonym mięsie gotują kapuśniak, a stołownicy, biedactwa, o niczym nie mają pojęcia. Przybiegają, jedzą, chłepcą.

Niektóre maszynistki otrzymują według IX grupy cztery i pół czerwońca, no, co prawda jeszcze kochanek podaruje czasem pończochy z fil de Perse. Ale jakie poniżenie musi wycierpieć za te fildepersy. Przecież nie żeby tak normalnym sposobem, tylko przymusza do francuskiej miłości. S... syny ci Francuzi, mówiąc między nami. Chociaż jadają bogato i zawsze z czerwonym winem. Tak... Przybiegnie taka maszynistka do stołówki, przecież za cztery i pół czerwońca do „Baru” nie pójdzie. Jej nawet na kinematograf nie wystarcza, a kinematograf to dla kobiety jedyna pociecha w życiu. Drży, krzywi się, ale zjada... Pomyśleć tylko, płaci czterdzieści kopiejek za obiad z dwóch dań, a te obydwa dania nawet i piętnastu niewarte, bo pozostałe dwadzieścia pięć ukradł kierownik. A czy w ogóle powinna się tak odżywiać? Ma zajęty wierzchołek prawego płuca i kobiecą chorobę na francuskim tle, w pracy potrącili z pensji, w stołówce nakarmili cuchnącym mięsem, o, to właśnie ona biegnie, to ona... Wbiega do bramy w pończochach od kochanka. Nogi marzną, brzuch podwiewa, dlatego że sierść ma na sobie mniej więcej taką jak moja i majtki nosi leciutkie, koronkowe, aby nic. To dla kochanka: niechby spróbowała włożyć flanelowe, zaraz zacznie wrzeszczeć: jakaś ty nieelegancka! Obrzydła mi moja Matriona, namordowałem się z flanelowymi majtkami, aż doczekałem się, nadeszły moje czasy. Jestem przewodniczącym i ile bym nie nakradł, wszystko wydam na kobiece ciało, na szyjki rakowe, na Abrau Durco. Dosyć się nagłodowałem w młodości, w zupełności mi wystarczy, a życie pozagrobowe nie istnieje.

Żal mi jej, żal serdecznie. Ale siebie samego żal mi jeszcze bardziej. Mówię tak nie przez egoizm, a tylko dlatego, że naprawdę nie mamy jednakowych warunków. Jej przynajmniej w domu będzie ciepło, a mnie... Dokąd mam iść? Uuuuu!...

- Chodź tu, piesku, chodź!

Szarik, Szarik... Dlaczego skomlisz, biedaku? Kto cię skrzywdził? Och...

Zamieć sucha wiedźma zatrzasnęła bramę i walnęła miotłą dziewczynę po uszach. Zadarła do kolan spódniczkę, obnażyła kremowe pończochy i wąski rąbek nie dopranej koronkowej bielizny, zdusiła słowa, obsypała psa śniegiem.

Boże mój, co za pogoda... Och... A jeszcze do tego boli brzuch. Pewnie przez tamto mięso! Kiedy się to wreszcie skończy?

Pochylając głowę dziewczyna rzuciła się do ataku, sforsowała bramę, na ulicy zaczęło nią kręcić, kręcić, ciskać we wszystkie strony, wreszcie zawirowała w śnieżnym wichrze i przepadła z oczu.

A pies został w bramie, dokuczał mu poraniony bok, więc przywarł do zimnej ściany, wstrzymał oddech i kategorycznie postanowił, że nigdzie się stąd nie ruszy i że w tej bramie zdechnie. Rozpacz pognębiła go dostatecznie. Tak boleśnie i gorzko mu było na duszy, tak samotnie i strasznie, że z oczu popłynęły malutkie psie łezki, spadały kropelkami i natychmiast wysychały. Z uszkodzonego boku sterczały zamarznięte kłaki skołtunionej sierści, a pomiędzy nimi przezierały złowieszcze czerwone placki oparzeń. Ach, jacy bezmyślni, głupi i okrutni bywają kucharze. Zawołała:

„Szarik”... Jaki on tam, u diabła, Szarik. Szarik to znaczy okrągły, dobrze odżywiony, głupi, żre owsiankę, syn świetnych rodziców, a on jest kosmaty, kościsty, obszarpany, włóczęga z zapadniętym brzuchem, bezdomny kundel. Zresztą dzięki i za dobre słowo.

Trzasnęły drzwi na przeciwległej stronie ulicy w jasno oświetlonym sklepie i z tych drzwi wyszedł obywatel. Właśnie obywatel, a nie towarzysz, a nawet, mówiąc ściśle, wielmożny pan. Bliżej - jaśniej - wielmożny pan. Myślicie, że twierdzę tak ze względu na jego palto? Nonsens. Bardzo wielu proletariuszy nosi teraz palta. Co prawda kołnierze mają inne, nawet nie ma porównania, ale mimo wszystko z daleka można się pomylić. Za to jeśli chodzi o oczy, to już nie ma mowy o pomyłce ani z bliska, ani z daleka. O, oczy to coś niezwykłego, niczym barometr. Widać wszystko, kto ma wielką pustynię zamiast duszy, kto ni z tego, ni z owego może kopnąć czubkiem buta między żebra, a kto się boi. Takiego właśnie lękliwego gnojka miło jest ugryźć w łydkę. Boisz się, to masz za swoje. Jeśli się boisz, widocznie masz powody... wrrr... hau_hau...

Wielmożny pan pewnym krokiem przeszedł jezdnię w śnieżnym słupie zamieci i ruszył do bramy. Tak, tak, w tym wypadku wszystko widać gołym okiem. Ten nie będzie jadł cuchnącego mięsa, a jeśli mu gdziekolwiek takie zaserwują, zrobi potworny skandal, napisze do gazet... mnie, Filipa Filipowicza, chciano otruć.

Jest coraz bliżej i bliżej. Widać, że zwykł jadać obficie i że nie kradnie, taki psa nie kopnie, ale sam też nikogo się nie boi, a nie boi się dlatego, że stale jest najedzony. Zajmuje się pracą umysłową, ma ostrą bródkę w stylu francuskim, a także wąsy siwe, puszyste i zawadiackie niczym francuscy rycerze, ale śnieżna kurzawa niesie od niego zapach paskudny, szpitalny. Oraz woń cygara.

Po kiego czorta, ciekawe, zaniosło go do spółdzielni Centrochozu? Przystanął niedaleko... Na co on czeka? Uuuu... Co też mógł kupić w takim nędznym sklepiku, czy już mu nie wystarcza Ochotnyj Riad? Co to jest? Kiełbasa. Drogi panie, gdybyś zobaczył, z czego oni robią tę kiełbasę, omijałbyś ten sklep z daleka. Lepiej niech pan ją odda mnie.

Pies zebrał resztkę sił i w przypływie desperacji wyczołgał się z bramy na chodnik. Zadymka wystrzeliła nad głową z karabinu, załopotała ogromnymi literami płóciennego plakatu „Czy odmładzanie jest możliwe?”

Oczywiście, że możliwe. Zapach kiełbasy odmłodził mnie, podniósł z brzucha na nogi, płomiennymi falami zmarszczył mój pusty od dwóch dni żołądek, pogromca szpitala, rajski zapach mielonej kobyły z czosnkiem i pieprzem. Czuję i wiem, w prawej kieszeni futra ma kiełbasę. Już jest nade mną. O władco mój! Spójrz na mnie. Ja umieram. Sprzedajna jest moja dusza i dola paskudna.

Pies pełznął na brzuchu jak żmija, zalewając się łzami. Proszę zwrócić uwagę na dzieło kucharza. Ale nie, pan przecież za żadne skarby nie da mi tej kiełbasy. Och, bardzo dobrze znam bogatych ludzi! A tak naprawdę do czego ona panu potrzebna? Na co panu cuchnący koń? Takie trujące konie sprzedają tylko w Mosselpromie. A pan luminarz światowej sławy jadł dzisiaj śniadanie dzięki męskim gruczołom płciowym. Uuu... Co to się dzieje na tym świecie? Widać jeszcze za wcześnie na umieranie, a rozpacz zaprawdę jest grzechem. Nie zostaje nic innego, jak tylko lizać mu ręce.

Zagadkowy i wielmożny pan pochylił się nad psem, błysnął złotym obramowaniem oczu i wyjął z prawej kieszeni białą, podłużną paczkę. Nie zdejmując brązowych rękawiczek rozwinął papier, który niezwłocznie zagarnęła zamieć, oderwał kawałek kiełbasy zwanej „specjalną krakowską”. Rzucił psu... O szlachetna osobo! Uuu!

- Fit_fit - zagwizdał pan i dodał surowym głosem. - Na! Szarik, Szarik!

Znowu Szarik. Ochrzcili. A niech pan nazywa mnie, jak chce, zgadzam się na wszystko. Za pański nadzwyczajny uczynek.

Pies błyskawicznie zdarł flak, ze szlochem wgryzł się w krakowską i pożarł ją w okamgnieniu. A przy tym prawie się udławił kiełbasą i śniegiem, aż łzy popłynęły mu z oczu, ponieważ z zachłanności omal nie pożarł sznurka. Jeszcze, jeszcze, liżę pańską rękę. Spodnie całuję, dobroczyńco mój!

- Na razie wystarczy... - Pan mówił urywanymi zdaniami, jakby wydawał komendy. Pochylił się nad Szarikiem, badawczo popatrzył mu w oczy i nieoczekiwanie, z intymną serdecznością dłonią w rękawiczce przejechał po psim brzuchu.

- Aha - powiedział znacząco - obroży nie masz, no i bardzo dobrze, właśnie ty jesteś mi potrzebny. Maszeruj za mną - pstryknął palcami. - Fit_fit!

Mam iść za panem? A choćby i na koniec świata. Może mnie pan kopać swoimi butami z filcu, a ja słowa nie powiem.

Na całej Preczystience świeciły latarnie. Bok bolał nie do wytrzymania, ale Szarik chwilami zapominał o bólu pochłonięty jedną jedyną myślą, żeby tylko w ciżbie nie stracić z oczu cudownej zjawy w futrze, żeby jakimkolwiek sposobem wyrazić jej miłość i oddanie. I ze siedem razy od Preczystienki do Zaułka Obuchowa wyraził. Ucałował w śniegowiec przy uliczce Martwej, torując drogę straszliwym wyciem tak wystraszył jakąś paniusię, że aż usiadła na słupie, ze dwa razy zaskowyczał, żeby podtrzymać litość dla siebie.

Jakiś łajdacki, robiony pod syberyjskiego, kot włóczęga wyskoczył zza rynny i pomimo zamieci wywęszył krakowską. Szarik zapomniał o bożym świecie na myśl, że bogaty dziwak, zbierający po bramach poranione psy, również i tego złodzieja zabierze ze sobą, a wtedy przyjdzie dzielić się produktem Mosselpromu. Dlatego tak wyszczerzył zęby na kota, że ten z sykiem podobnym do syczenia dziurawego szlauchu wdrapał się po rynnie na pierwsze piętro. Rrr... hau... u! Won! Nie wystarczy Mosselpromu dla wszystkich łachmytów, co się włóczą po Preczystience.

Pan ocenił oddanie i pod samą strażą ogniową, pod oknem, z którego dobiegał przyjemny pomruk waltorni, nagrodził psa drugim, trochę mniejszym kawałkiem, tak z pięć łutów.

Ech, co za dziwak. Chce mnie zwabić. Może się pan nie obawiać. Sam nie mam zamiaru uciekać. Pójdę wszędzie, gdzie pan rozkaże.

- Fit fit fit! Tędy!

Na Obuchowa? Jak pan sobie życzy. Znamy tę ulicę całkiem nieźle.

Fit fit! Tutaj? Z przyjem...

E, nie, bardzo mi przykro. Nie. Tu jest szwajcar. Nie ma nic gorszego na świecie. Po wielekroć niebezpieczniejszy od dozorcy. Absolutnie znienawidzony gatunek.

Paskudniejszy od kotów. Hycel w liberii z lampasami.

- No, nie bój się, chodź.

- Kłaniam się nisko, Filipie Filipowiczu.

- Dzień dobry, Fiodorze.

To jest ktoś. Boże mój, komuś ty mnie podrzuciła, dolo moja pieska! Cóż to za osobistość, która może uliczne psy wprowadzać do domu spółdzielni mieszkaniowej w obecności szwajcara? A ten drań - proszę tylko popatrzeć - stoi bez ruchu i bez słowa! Co prawda oczy ma chmurne, ale ogólnie rzecz biorąc patrzy obojętnie spod swojej czapki ze złotym szamerunkiem. Jakby wszystko było w porządku. To się nazywa poszanowanie i to jakie, panowie! No, a ja z nim i za nim. I co? Możesz mnie pocałować. Żeby tak capnąć za tę proletariacką, spracowaną nogę. Za wszystkie świństwa twoich kolegów po fachu. Ile razy tłukłeś mnie szczotką po mordzie, co?

- No chodź, chodź.

Rozumiem, rozumiem, pan będzie łaskaw się nie niepokoić. Gdzie pan, tam i ja. Proszę mi tylko pokazywać drogę, a na pewno nie zostanę w tyle, nie bacząc na mój przerażający bok.

Ze schodów na dół.

- Nie było do mnie listów, Fiodor?

Z dołu na schody, z

szacunkiem.

- Nie było, Filipie

Filipowiczu (intymnie, półgłosem do góry), a do mieszkania pod trzecim towarzyszy dokwaterowali.

Dostojny dobroczyńca psów odwrócił się gwałtownie na stopniu i przechylony przez poręcz zapytał ze zgrozą:

- No i co?

Jego oczy stały się okrągłe, a wąsy stanęły dęba.

Szwajcar na dole zadarł głowę, przyłożył dłoń do warg i potwierdził.

- Tak jest, całe cztery sztuki.

- O mój Boże! Wyobrażam sobie, co teraz się będzie działo w mieszkaniu. A co na to lokatorzy?

- A nic.

- A Fiodor Pawłowicz?

- Pojechał po cegły i parawan.

Będą stawiać ścianki działowe.

- Diabli wiedzą, co tu się dzieje!

- Do wszystkich, oprócz pańskiego, mieszkań, Filipie

Filipowiczu, będą dokwaterowywać. Właśnie było zebranie, wybrali nowy zarząd, a poprzedni pogonili.

- Co to się wyrabia. Ajaj, ajaj... Fit fit.

Idę, idę, nie zostaję. Bok, proszę łaskawie zauważyć, daje znać o sobie. Pan pozwoli polizać buciczek.

Zniknął na dole lampas szwajcara. Na marmurowym podeście powiało ciepłem od kaloryferów, raz jeszcze skręcili - i oto półpiętro.

 

II

 

Nie ma żadnego powodu uczyć się czytać, jeśli mięso i tak pachnie na wiorstę. Mimo to (jeśli państwo mieszkacie w Moskwie i macie chociaż odrobinę oleju w głowie) chcąc nie chcąc musicie się nauczyć i do tego bez żadnych tam kursów. Spośród czterdziestu tysięcy moskiewskich psów chyba tylko jakiś kompletnie skretyniały idiota nie potrafi ułożyć z liter słowa „kiełbasa”.

Szarik zaczął uczyć się według kolorów. Jak tylko ukończył cztery miesiące, w całej Moskwie rozwieszono błękitnozielone szyldy z napisem Mspo - handel mięsem. Powtarzamy, że nie ma to najmniejszego sensu, ponieważ mięso i tak można wywąchać. A raz zaszło nieporozumienie: kierując się na jadowicie zielony kolor, Szarik, któremu zmylił powonienie benzynowy dym silnika, zamiast do jatki wlazł do sklepu z towarami elektrotechnicznymi braci Gołubizner na ulicy Miasnickiej. I tam, u braci, pies zapoznał się z kablem izolacyjnym, który przewyższa nawet bat dorożkarski. Tę niezwykłą, niezapomnianą chwilę należy uważać za początek szkoły. Od razu na trotuarze do Szarika dotarło, że „błękitny” nie zawsze oznacza „mięsny”, i wtulając ogon między tylne łapy oraz wyjąc z powodu okropnego bólu, przypomniał sobie, że na wszystkich jatkach pierwsza od lewej jest taka złota albo ruda pokraka podobna do sanek.

Dalej poszło jeszcze sprawniej. „A” opanował na „Centralrybie” na rogu Mochowej, a potem także „B”. Łatwiej mu było podbiegać od ogona słowa „ryba”, dlatego że na początku słowa stał milicjant.

Kwadratowe kafelki na narożnikach moskiewskich domów zawsze i nieuchronnie znaczyły „Ser”. Czarny kranik samowara oznaczał byłego właściciela „Czyczkina”, kule czerwonego holenderskiego - bestialskich subiektów, którzy nienawidzili psów, trociny na podłodze i obrzydliwy, wstrętnie śmierdzący bachstein.

Jeśli gdzieś grał akordeon, co było niewiele lepsze od „Boskiej Aidy” - i pachniały parówki, pierwsze litery na białych plakatach nadzwyczaj wygodnie składały się na słowo „nieprzyzwo... „, co oznaczało „nieprzyzwoitymi wyrazami się nie wyrażać, napiwków nie dawać”. Tutaj czasami jak wiry na rzece skłębiały się bójki, ludzi bito pięściami po mordach, czasami, niezmiernie rzadko, serwetkami albo butami.

Jeśli w oknach wisiały nieświeże szynki i leżały mandarynki... hau_hau... de... delikatesy. Jeśli ciemne butelki z paskudną cieczą... Wi... wi... wino... Bracia Jelisiejew niegdysiejsi.

Nieznajomy pan, który przywlókł psa pod drzwi swojego wspaniałego mieszkania na półpiętrze, zadzwonił, a pies niezwłocznie podniósł oczy na wielką, czarną ze złoconymi literami wizytówkę, która wisiała na boku szerokich, przeszklonych różową, laną szybą drzwi. Trzy pierwsze litery złożył od razu: Pe_er_o, Pro. Ale dalej było zębate, wysokie draństwo niewiadomego znaczenia. Czyżby proletariusz - pomyślał Szarik ze zdziwieniem... To być nie może. Uniósł do góry nos, raz jeszcze obwąchał futro i absolutnie pewny swego pomyślał.

- Nie, proletariuszem tu nie pachnie. Słowo uczone i Bóg raczy wiedzieć, co ono znaczy.

Za różową szybą zapłonęło niespodziewane i wesołe światło, jeszcze bardziej uwydatniając czarną wizytówkę. Drzwi otworzyły się absolutnie bezszelestnie i śliczna młoda kobieta w białym fartuszku i koronkowym czepeczku pojawiła się przed psem i jego panem. Tego pierwszego owiało boskie ciepło, a spódniczka kobiety zapachniała konwaliami.

To rozumiem, to mi się podoba - pomyślał pies.

- Niech pan będzie łaskaw, Szarik - powiedział ironicznie pan i Szarik, machając ogonem, wszedł z nabożnym zachwytem.

Nieprzebrana mnogość przedmiotów zagracała bogaty przedpokój. Natychmiast zapadało w pamięć lustro do samej podłogi, które niezwłocznie odzwierciedliło drugiego złachmanionego i obszarpanego Szarika, straszne rogi jelenie na wysokościach, nieprzeliczone futra i kalosze oraz opalizujący tulipan ze światłem elektrycznym pod sufitem.

- Gdzie pan takiego znalazł, Filipie Filipowiczu? - z uśmiechem pytała kobieta i pomagała zdjąć ciężkie, podbite srebrnym lisem futro. - O Boże! Ale sparszywiały!

- Głupstwa gadasz. Gdzie sparszywiały? - surowo i urywanie wypytywał pan.

Po zdjęciu futra okazało się, że jest w czarnym garniturze z angielskiego sukna, na brzuchu zaś radośnie i matowo połyskuje mu złoty łańcuszek.

- Czekaj no, nie kręć się, głuptasie. Hm. To nie parchy... no stójże, u diabła... Hm. Aha. To oparzenie. Co za drań cię tak urządził? Co? Stój ty spokojnie!

Kucharz, katorżnik kucharz! - żałosnymi ślepiami mówił pies z lekka skowycząc.

- Zina - wydał komendę pan - jego natychmiast do laboratorium, a mnie fartuch.

Kobieta gwizdnęła, pstryknęła parę razy palcami i pies po chwili wahania ruszył za nią. We dwoje trafili do wąskiego, słabo oświetlonego korytarza, minęli jedne lakierowane drzwi, przeszli do końca, następnie w lewo i znaleźli się w ciemnej komórce, która od razu nie spodobała się psu z powodu złowieszczego zapachu. Ciemność pstryknęła i błyskawicznie przemieniła się w oślepiający dzień, a do tego ze wszystkich stron zalśniło, zaiskrzyło się, zabielało.

E, nie - zawył w myśli pies - przykro mi, ale się nie dam! Teraz rozumiem, niech ich diabli wezmą razem z kiełbasą. Okazuje się, że zwabili mnie do psiej lecznicy. Zaraz zmuszą do picia rycyny, bok pokroją nożem, kiedy i tak boli, że dotknąć nie sposób.

- Ej, ty dokąd? - krzyknęła ta, którą nazwano Ziną.

Pies wyrwał się, zakręcił i nagle uderzył o drzwi zdrowym bokiem, aż trzasnęło w całym mieszkaniu. Potem odleciał z powrotem, zawirował jak fryga pod batem, przewracając przy tym na podłogę białe wiadro, z którego poleciały strzępy waty. Kiedy tak kołował, wokół przelatywały ściany obstawione szafami z błyszczącymi instrumentami w środku, migał biały fartuszek i wykrzywiona kobieca twarz.

- Co ty wyprawiasz, czorcie kudłaty? - rozpaczliwie krzyczała Zina. - Oszalał!

Gdzie tu mogą być kuchenne schody? - zastanawiał się pies. Rozpędził się i jak pocisk uderzył na chybił trafił w szybę w nadziei, że są za nią drugie drzwi. Chmura odłamków wyleciała z hukiem i brzękiem, wyskoczył pękaty słój z rudym paskudztwem, które błyskawicznie zalało całą podłogę i buchnęło smrodem. Rozwarły się prawdziwe drzwi.

- Stój, b_bydlaku! - krzyczał pan, skacząc w fartuchu włożonym na jedną rękę i łapiąc psa za nogi. - Zina, łap go za kołnierz, łobuza.

- Bo... Boże, to ci pies!

Drzwi otworzyły się szerzej i wbiegł jeszcze jeden osobnik płci męskiej w fartuchu. Rozdeptując potłuczone szkło rzucił się nie do psa, tylko do szafy, otworzył ją i cały pokój wypełnił słodkawy, mdlący zapach. Następnie osobnik własnym brzuchem przydusił psa do podłogi, przy czym pies capnął go z satysfakcją powyżej sznurowadeł. Osobnik jęknął, ale nie stracił orientacji. Mdlący płyn zaparł psu dech, potem nogi mu odpadły i pojechał gdzieś w bok po krzywiźnie. Dziękuję, wszystko skończone - pomyślał w rozmarzeniu, padając wprost na ostre szkło. - Żegnaj, Moskwo! Nie zobaczę już więcej Czyczkina ani proletariuszy, ani krakowskiej kiełbasy. Idę do psiego nieba za wszystko, co wycierpiałem. Bracia oprawcy, za co mnie tak?

I wtedy ostatecznie upadł na bok i zdechł.

Kiedy zmartwychwstał, troszeczkę kręciło mu się w głowie, odrobinę mdliło w brzuchu, ale boku jakby nie było, bok rozkosznie milczał. Pies otworzył prawe melancholijne oko i kątem tego oka zobaczył, że jest ciasno zabandażowany w poprzek boków i brzucha. Jednak mnie załatwili, sukinsyny - pomyślał niejasno. - Ale trzeba im oddać sprawiedliwość - sprytnie.

- „Od Sewilli do Grenady... w ciepłym zmroku cichych nocy” - zanucił nad nim roztargniony i fałszywy głos.

Pies zdziwił się, otworzył do reszty oboje oczu i o dwa kroki od siebie zobaczył męską nogę na białym taborecie. Nogawka i kalesony na tej nodze były podwinięte, a goły, żółty goleń wysmarowany zaschniętą krwią i jodyną.

Święci pańscy! - pomyślał pies

- okazuje się, że to ja go ugryzłem. Moja robota. No, dostanę lanie!

- „Rozbrzmiewają serenady, zewsząd słychać mieczy brzęk. A dlaczego ugryzłeś doktora, włóczykiju? Co? Dlaczego rozbiłeś szybę? Co?

- Uuu - żałośnie zaskowyczał pies.

- Już dobrze, obudziłeś się, to teraz leż, bałwanie.

- Jak się panu udało, Filipie Filipowiczu, zwabić takiego nerwowego psa? - zapytał sympatyczny męski głos i trykotowa nogawka kalesonów opadła w dół. Zapachniało tytoniem i w szafie zadźwięczało szkło.

- Serdecznością. Jedynym sposobem możliwym w obcowaniu z żywą istotą. Terrorem nie można zrobić ze zwierzęciem niczego, niezależnie od szczebla rozwoju, na jakim się to zwierzę znajduje. Zawsze tak twierdziłem, twierdzę i będę twierdzić. Oni całkowicie błędnie rozumują, sądząc, że terror im pomoże. Nie, nie pomoże, jakikolwiek by był, biały, czerwony czy nawet brunatny! Terror doszczętnie paraliżuje system nerwowy. Zina! Kupiłem temu łajdakowi kiełbasę krakowską za rubla i czterdzieści kopiejek. Bądź tak dobra i nakarm go, kiedy mu przejdą mdłości.

Zachrzęściło wymiatane szkło i kobiecy głos kokieteryjnie zauważył:

- Krakowskiej! Boże, trzeba mu było kupić okrawków za dwudziestkę w jatce. A krakowską kiełbasę to lepiej sama zjem.

- Tylko spróbuj! Ja ci zjem!

To trucizna dla ludzkiego żołądka. Dorosła dziewczyna, a jak dziecko pakuje do ust każde świństwo. Ani mi się waż! Uprzedzam, nie licz ani na mnie, ani na doktora Bormentala, kiedy rozboli cię brzuch... „Jeśli powie ktoś, że inna równie piękna jest jak ty...”

Łagodne, perliste dzwoneczki sypały się po całym mieszkaniu, a w oddali z przedpokoju co chwila dochodziły głosy. Dzwonił telefon. Zina znikła.

Filip Filipowicz rzucił do wiadra niedopałek papierosa, zapiął fartuch, przed lustrem na ścianie wygładził puszyste wąsy i zawołał psa.

- Fit_fit. No nic, nic się nie stało. Idziemy przyjmować pacjentów.

Pies wstał na niepewne łapy, zachwiał się, chwilę dygotał, ale szybko wrócił do równowagi i ruszył w ślad za powiewającymi połami Filipa Filipowicza. Ponownie szedł wąskim korytarzem, ale teraz zobaczył, że jest jasno oświetlony rozetą pod sufitem. Kiedy zaś otworzyły się lakierowane drzwi i pies wszedł z Filipem Filipowiczem do gabinetu, oślepił go blask. Przede wszystkim wszędzie płonęły światła: płonęły pod stiukami na suficie, płonęły na biurku, płonęły na ścianie, w szybach oszklonych szaf. Światło zalewało bezmiar przedmiotów, z których najbardziej interesująca okazała się ogromna sowa siedząca na ścianie na konarze.

- Leżeć - rozkazał Filip Filipowicz.

Rzeźbione drzwi po przeciwnej stronie otworzyły się i wszedł tamten, nadgryziony, który teraz w jaskrawym świetle okazał się bardzo przystojny, młody ze spiczastą bródką, podał kartkę papieru i powiedział:

- Dawny...

Natychmiast bezszelestnie zniknął, a Filip Filipowicz poprawił poły fartucha, usiadł za olbrzymim biurkiem i od razu stał się niezwykle dostojny i imponujący.

Nie, to nie lecznica, trafiłem w jakieś zupełnie inne miejsce - w popłochu pomyślał pies i opadł na wzorzystość dywanu obok ciężkiej skórzanej kanapy. - A tę sowę to jeszcze wyjaśnimy...

Drzwi otworzyły się miękko i wszedł ktoś, kto do tego stopnia wstrząsnął psem, że ten aż szczeknął, ale bardzo nieśmiało...

- Milczeć! Ba, zmienił się pan nie do poznania, drogi panie.

Przybyły nieśmiało i z nadzwyczajnym szacunkiem ukłonił się Filipowi Filipowiczowi.

- Chi_chi! Pan jest magiem i czarodziejem, profesorze - powiedział skonfundowany.

- Niech pan zdejmie spodnie, kochaneczku - rozkazał Filip Filipowicz i wstał.

Chryste Panie - pomyślał pies - to ci ananas!

Na głowie ananasa rosły absolutnie zielone włosy, które na karku przechodziły w rdzawy kolor tytoniu; twarz ananasa pokrywały zmarszczki, ale cerę miał różową jak noworodek. Lewa noga nie zginała się, musiał ciągnąć ją po dywanie, za to prawa podrygiwała jak nakręcana zabawka. W klapie wspaniałej marynarki niczym oko tkwił drogocenny klejnot.

Psa nawet mdlić przestało z ciekawości.

- Hau_hau - zaszczekał cichutko.

- Milczeć! Jak tam sen, drogi panie?

- He-he. Czy jesteśmy sami, profesorze? To coś nieopisanego - wstydliwie zaczął przybyły. - Parole d’honneur, od dwudziestu pięciu lat nie pamiętam czegoś podobnego. - Indywiduum ujęło guzik od spodni. - Czy pan uwierzy, profesorze, co noc śnią mi się nagie dziewczyny i to całymi stadami. Doprawdy jestem oczarowany. Jest pan cudotwórcą.

- Hm - mruknął z troską Filipowicz, wpatrując się w źrenice gościa.

Ten wygrał wreszcie walkę z guzikami i zdjął pasiaste spodnie. Pod spodniami ukazały się niesłychane wręcz kalesony. Były kremowego koloru w haftowane jedwabiem czarne koty i pachniały perfumami.

Pies jedwabnych kotów nie zdzierżył i szczeknął tak, że indywiduum aż podskoczyło.

- Oj!

- Dostaniesz lanie! Niech pan się nie boi, on nie gryzie.

Ja nie gryzę? - zdumiał się pies.

Przybyłemu z kieszeni spodni wypadła na dywan mała koperta, na której widniała dziewczyna z rozpuszczonymi włosami. Indywiduum podskoczyło, pochyliło się, podniosło zgubę i strasznie poczerwieniało.

- Proszę jednak uważać - ostrzegawczo i posępnie powiedział Filip Filipowicz grożąc palcem. - Pomimo wszystko niech pan uważa i nie nadużywa!

- Ja nie nadu... - wymamrotało stropione indywiduum rozbierając się. - Ja tylko, drogi profesorze, przeprowadzałem doświadczenie.

- No i co? Jakie były wyniki? - spytał surowo Filip Filipowicz.

Indywiduum ekstatycznie machnęło ręką.

- Od dwudziestu pięciu lat, przysięgam na Boga, nie zdarzyło mi się nic podobnego. Ostatni raz w 1899 roku w Paryżu na rue de la Paix.

- A dlaczego pan pozieleniał?

Twarz przybysza zachmurzyła się.

- Przeklęty „Kościotłuszcz”!

Nie może pan sobie wyobrazić, profesorze, co te obiboki podsunęły mi zamiast farby. Proszę tylko popatrzeć - mamrotał szukając oczami lustra.

- Za takie rzeczy należy bić po mordzie! - dodał wpadając w furię. - I co mam teraz począć, profesorze? - zapytał rozpaczliwie.

- Hm, niech pan ogoli głowę.

- Profesorze - żałośnie wykrzyknął gość - przecież znowu odrosną mi siwe! A oprócz tego nie będę się mógł pokazać w biurze. I tak już trzeci dzień nie jeżdżę do pracy. Ech, profesorze, gdyby pan odkrył sposób na odmładzanie włosów.

- Nie wszystko naraz, mój drogi - mruczał Filip Filipowicz.

Pochylił się i błyszczącymi oczami obejrzał goły brzuch pacjenta.

- No cóż, wyśmienicie, wszystko w zupełnym porządku. Prawdę mówiąc, nawet nie oczekiwałem takiego rezultatu. „Wiele krwi i wiele pieśni.” Może się pan ubierać, drogi panie!

- „Mam dla tej, co najpiękniejsza!” - brzękliwym niczym patelnia głosem podchwycił pacjent i promieniejąc zaczął się ubierać. Kiedy już się oporządził, podskakując i woniejąc perfumami, odliczył Filipowi Filipowiczowi paczkę białych banknotów i zaczął czule ściskać mu obie dłonie.

- Dwa tygodnie może mi się pan nie pokazywać - powiedział Filip Filipowicz - ale jednak bardzo proszę, niech pan będzie ostrożny.

- Profesorze! - krzyknął już za drzwiami głos pełen ekstazy - może pan być absolutnie spokojny - po czym chutliwie zachichotał i przepadł.

Sypki dzwonek przeleciał przez mieszkanie, otworzyły się lakierowane drzwi. Wszedł ugryziony, wręczył kartkę Filipowi Filipowiczowi i oznajmił:

- Wiek podała nieprawdziwy. Ma jakieś pięćdziesiąt cztery, pięćdziesiąt pięć lat. Tony serca przytłumione.

Znikł, a zamiast niego pojawiła się szeleszcząca dama w zawadiacko zsuniętym na bok kapeluszu i w iskrzącej się kolii na wiotkiej, pomiętej szyi. Pod jej oczami wisiały dziwaczne czarne worki, a policzki miała różowe jak lalka.

Dama była strasznie zdenerwowana.

- Szanowna pani! Ile ma pani lat? - bardzo surowo zapytał Filip Filipowicz.

Dama przeraziła się i nawet pobladła pod skorupą różu.

- Przysięgam, profesorze, gdyby pan wiedział, jaki dramat przeżywam!

- Ile ma pani lat, szanowna pani? - jeszcze surowiej powtórzył Filip Filipowicz.

- Słowo honoru!... No, czterdzieści pięć.

- Szanowna pani - zaapelował Filip Filipowicz - pacjenci czekają. Proszę nie zabierać mi czasu. Nie jest pani jedyna!

Pierś damy burzliwie falowała.

- Tylko panu, jako luminarzowi nauki. Ale przysięgam, to coś tak okropnego...

- Ile ma pani lat? - wściekle i piskliwie zapytał Filip Filipowicz, a jego okulary zabłysły.

- Pięćdziesiąt jeden! - skręcając się ze strachu odparła dama.

- Proszę zdjąć majtki, łaskawa pani - z ulgą powiedział Filip Filipowicz i wskazał na wysoki, biały szafot w kącie.

- Profesorze, przysięgam - wymamrotała dama, drżącymi palcami rozpinając jakieś zatrzaski na pasie. - Ten Moryc... Przysięgam jak na spowiedzi...

- „Od Sewilli do Grenady...” - z roztargnieniem zanucił Filip Filipowicz i nacisnął pedał przy marmurowej umywalce. Zaszumiała woda.

- Przysięgam na Boga! - mówiła dama i żywe plamy przedzierały się przez sztuczne na jej policzkach. - Ja wiem, to moja ostatnia namiętność. Przecież to taki łajdak! Profesorze! To karciany szuler, o tym wie cała Moskwa. Nie potrafi przepuścić najostatniejszej modystce! Jest taki diabelnie młody - mamrotała dama i wyrzucała spod szeleszczących spódnic zmięty koronkowy kłąb.

Psu ostatecznie zamąciło się w głowie i przewróciło do góry nogami.

A idźcież wy do diabła - pomyślał mętnie i położył głowę na łapy, zapadając w drzemkę ze wstydu. - Nawet nie będę się starał pojąć, o co tu chodzi, i tak nie zrozumiem.

Ze snu wyrwał go brzęk i wtedy zobaczył, że Filip Filipowicz rzucił do miski jakieś połyskujące rurki.

Plamista dama przyciskając ręce do piersi z nadzieją patrzyła na Filipa Filipowicza. Ten zaś godnie nachmurzony usiadł za biurkiem i coś zapisał.

- Ja pani przeszczepię jajniki małpy - oznajmił i popatrzył surowo.

- Ach, profesorze, czy naprawdę małpy?

- Tak - bezapelacyjnie odpowiedział Filip Filipowicz.

- A kiedy operacja? - blednąc pytała dama słabym głosem.

- „Od Sewilli do Grenady...”

Uhm... w poniedziałek. Rano położy się pani do kliniki. Mój asystent przygotuje panią.

- Ach, kiedy ja nie chcę do kliniki. Czy nie można tu, u pana, profesorze?

- Widzi pani, operuję u siebie tylko w wyjątkowych przypadkach. To będzie kosztowało bardzo drogo, pięćdziesiąt czerwońców.

- Zgadzam się, profesorze!

Znowu poleciała woda, zakołysał kapelusz z piórami, potem pojawiła się łysa jak talerz głowa i jej właściciel uścisnął Filipa Filipowicza. Pies drzemał, mdłości minęły, więc rozkoszował się uspokojonym bokiem i ciepłem, nawet chrapnął sobie i zdążył zobaczyć kawałeczek uroczego snu - wyrywał sowie cały pęk piór z ogona... a potem zdenerwowany głos kłapnął nad głową.

- Jestem zbyt znany w Moskwie, profesorze. Co mam zrobić?

- Panowie - z oburzeniem krzyczał Filip Filipowicz - przecież tak nie można. Trzeba się hamować. Ile ona ma lat?

- Czternaście, profesorze...

Pan rozumie, rozgłos mnie zgubi. W najbliższych dniach mam jechać na zagraniczną delegację.

- Ale przecież ja nie jestem prawnikiem, łaskawco... Niech pan poczeka jakie dwa lata i ożeni się z nią.

- Jestem żonaty, profesorze.

- Ach, panowie, panowie!

Drzwi otwierały się, zmieniały twarze, brzęczały instrumenty i Filip Filipowicz pracował bez chwili wytchnienia.

Obleśne mieszkanie - myślał pies - ale jak mi tu dobrze! Po kiego diabła jestem mu potrzebny? A może chce mnie zatrzymać? Dziwak! Przecież wystarczy mu okiem mrugnąć, a będzie miał takiego psa, że tylko zwariować! A może ja jestem ładny? Widać mam szczęście! A ta sowa to paskudztwo... Bezczelna.

Ostatecznie pies obudził się późnym wieczorem, kiedy dzwonki umilkły, dokładnie w chwili, w której drzwi wpuściły szczególnych gości. Było ich od razu czworo. Wszyscy młodzi i ubrani bardzo skromnie.

A ci czego tu szukają? - ze zdziwieniem pomyślał pies. Znacznie bardziej nieprzyjaźnie powitał przybyłych Filip Filipowicz. Stał przy biurku i patrzył na przybyłych jak dowódca na nieprzyjaciół. Nozdrza jego jastrzębiego nosa rozdymały się. Goście dreptali w miejscu stojąc na dywanie.

- Przyszliśmy do pana, profesorze - zaczął ten, który miał na głowie wysoką na ćwierć arszyna szopę wyjątkowo gęstych, kędzierzawych włosów - w następującej sprawie...

- Chyba niesłusznie panowie w taką pogodę chodzicie bez kaloszy - przerwał mu mentorskim tonem Filip Filipowicz. - Po pierwsze, możecie się przeziębić, a po drugie, zabłociliście mi dywan, a ja mam wyłącznie perskie dywany.

Ten z szopą umilkł i cała czwórka ze zdumieniem zagapiła się na Filipa Filipowicza. Milczenie trwało kilka sekund i przerywał je tylko stuk palców Filipa Filipowicza po malowanym drewnianym talerzu na biurku.

- Po pierwsze, nie jesteśmy panami - powiedział wreszcie najmłodszy z całej czwórki, podobny do brzoskwini.

- Po pierwsze - przerwał mu Filip Filipowicz - jest pan kobietą czy mężczyzną?

Czterej znowu umilkli i otworzyli usta. Tym razem pierwszy opamiętał się ten z szopą.

- Co za różnica, towarzyszu? - zapytał dumnie.

- Jestem kobietą - przyznał się brzoskwiniowy młodzieniec w skórzanej kurtce i mocno poczerwieniał.

W ślad za nim nie wiadomo dlaczego poczerwieniał jeden z przybyłych, blondyn w papasze.

- Wobec tego może pani zostać w czapce, a pana, szanowny panie, poproszę o zdjęcie nakrycia głowy - mentorskim tonem powiedział Filip Filipowicz.

- Nie jestem dla pana szanownym panem - ostro odparował blondyn zdejmując papachę.

- My przyszliśmy do was - znowu zaczął czarny z szopą.

- Przede wszystkim, jacy my?

- My, nowy zarząd naszego domu - z powstrzymywaną furią przemówił czarny. - Ja jestem Szwonder, ona Wiaziemska, on, towarzysz Piestruchin i Szarowkin. I my...

- Czy to was dokwaterowali do mieszkania Fiodora Pawłowicza Sablina?

- Nas - odpowiedział Szwonder.

- Boże, przepadł Kałabuchowski dom! - z rozpaczą zawołał Filip Filipowicz i załamał ręce.

- Czy to ma być żart, profesorze?

- Jaki tam żart?! Jestem w zupełnej rozpaczy! - krzyknął Filip Filipowicz. - Co teraz będzie z centralnym ogrzewaniem?

- Pan kpi czy o drogę pyta, profesorze Preobrażeński?

- W jakiej sprawie przyszliście, państwo, do mnie? Proszę o pośpiech, mój obiad czeka.

- My, komitet domowy - z nienawiścią zaczął Szwonder - przyszliśmy do pana po zebraniu, w którym uczestniczyli wszyscy mieszkańcy naszego domu, na którym stał problem zagęszczenia mieszkań w tym domu...

- Kto stał na kim?! - krzyknął Filip Filipowicz. - Będzie pan łaskaw formułować swoje myśli trochę jaśniej.

- Stał problem zagęszczenia.

- Starczy! Zrozumiałem!

Wiadomo panu, że decyzją z dwunastego sierpnia tego roku moje mieszkanie zwolnione jest od wszelkich zagęszczeń i dokwaterowań?

- Wiadomo - odpowiedział Szwonder - ale walne zebranie po rozpatrzeniu pańskiej sprawy doszło do wniosku, że globalnie i w szczególności zajmuje pan zbyt duży metraż. Zdecydowanie zbyt duży. Sam jeden mieszka pan w siedmiu pokojach.

- Sam jeden mieszkam i pracuję w siedmiu pokojach - odpowiedział Filip Filipowicz. - I bardzo przydałby mi się ósmy. Jest mi niezbędny na bibliotekę.

Wszyscy czworo oniemieli.

- Ósmy! E_he_he - powiedział blondyn pozbawiony nakrycia głowy. - Całkiem nieźle.

- To nie do opisania! - zawołał młodzieniec, który okazał się kobietą.

- Mam poczekalnię i zwracam uwagę, że mieści się tam również biblioteka; jadalnia, mój gabinet, to razem trzy. Laboratorium - cztery. Operacyjny - pięć. Moja sypialnia - sześć i pokój dla służby - siedem. Więc za mało... Zresztą, to nieważne. Moje mieszkanie jest zwolnione, nie mamy o czym mówić. Czy mogę wreszcie zjeść obiad?

- Pan daruje - powiedział czwarty, podobny do krępego żuka.

- Pan daruje - przerwał mu Szwonder - myśmy przyszli porozmawiać w sprawie jadalni i laboratorium. Walne zebranie prosi, aby pan dobrowolnie, w trybie dyscypliny pracy, zrezygnował z jadalni. Nikt w Moskwie nie ma jadalni.

- Nawet Isadora Duncan - dźwięcznie zawołała kobieta.

Coś się działo z Filipem Filipowiczem, coś, wskutek czego twarz delikatnie spurpurowiała, ale nie wydał z siebie żadnego dźwięku, czekając na dalszy ciąg.

- I z laboratorium również - kontynuował Szwonder. - Laboratorium spokojnie można połączyć z gabinetem.

- Uhm - powiedział Filip Filipowicz trochę dziwnym głosem. - A gdzie ja będę jadał?

- W sypialni - chórem odpowiedzieli wszyscy czworo.

Purpura na Filipie Filipowiczu przybrała nieco szarawy odcień.

- Jadać w sypialni - powiedział z lekka zduszonym głosem - w laboratorium czytać, ubierać się w poczekalni, operować w pokoju dla służby, w jadalni badać pacjentów. Bardzo możliwe, że Isadora Duncan tak właśnie postępuje. Być może jada w gabinecie, a w łazience kroi króliki. Być może. Ale ja nie jestem Isadorą Duncan! - zaryczał nagle, a purpura jego pożółkła. - Ja będę jadał w jadalni, a operował w operacyjnym. Możecie to przekazać walnemu zebraniu i proszę uprzejmie zająć się własnymi sprawami, mnie zaś umożliwić jedzenie obiadu tam, gdzie jadają wszyscy normalni ludzie, to znaczy w jadalni, a nie w poczekalni i nie w pokoju dziecinnym.

- Wobec tego, profesorze, z powodu pana uporczywych przeciwdiziałań - powiedział wzburzony Szwonder - złożymy na pana skargę do wyższych instancji.

- Aha - powiedział Filip Filipowicz - więc to tak? - i głos jego przybrał podejrzanie uprzejmy odcień. - Poproszę, żebyście państwo chwileczkę zaczekali.

To ci facet - z zachwytem pomyślał pies - no, po prostu podobny do mnie jak kropla do kropli. Och, capnie ich zaraz, och, capnie. Jeszcze nie wiem, jakim sposobem, ale tak capnie... Bierz ich! Złapać by tego długonogiego nad cholewą za ścięgno podkolanowe... wrrr...

- Proszę... tak... dziękuję. Poproszę Piotra Aleksandrowicza. mówi profesor Preobrażeński. Piotr Aleksandrowicz? Cieszę się, że pana zastałem. Dziękuję, z moim zdrowiem wszystko w porządku. Piotrze Aleksandrowiczu, muszę odwołać pańską operację. Co? W ogóle odwołać. Podobnie jak wszystkie pozostałe operacje. A oto dlaczego przerywam swoją pracę w Moskwie i w ogóle w Rosji... Przed chwilą pojawiło się u mnie czworo, w tym jedna kobieta przebrana za mężczyznę, dwaj uzbrojeni w rewolwery, i sterroryzowali mnie w moim mieszkaniu w celu odebrania jego części.

- Pan pozwoli, profesorze - zaczął Szwonder zmieniając się na twarzy.

- Pan daruje... nie widzę możliwości, żeby powtórzyć wszystko, co oni tu wygadywali. Nonsensy to nie moja specjalność. Wystarczy, jeśli powiem, że zaproponowali mi, żebym zrezygnował z mojego laboratorium. Innymi słowy zmuszają mnie, abym operował tam, gdzie do tej pory kroiłem króliki. W takich warunkach ja nie tylko nie mogę, ale nie mam prawa pracować. Dlatego zaprzestaję praktyki, zamykam mieszkanie i wyjeżdżam do Soczi. Klucze mogę zostawić Szwonderowi. Niech on operuje. Wszyscy czworo zastygli. Śnieg topniał na ich butach.

- Co robić... Mnie samemu jest bardzo przykro... Jak? O nie, Piotrze Aleksandrowiczu! O nie. Więcej się na to nie zgodzę. Moja cierpliwość się wyczerpała. To już drugi taki przypadek od sierpnia. Jak? Hm... Jak pan uważa. Chociażby tak. Ale jeden warunek: obojętne kto, obojętne kiedy, obojętne co, ale żeby to był taki papier, na podstawie którego ani Szwonder, ani ktokolwiek inny nie będzie mógł nawet zbliżyć się do drzwi mojego mieszkania. Dokument ostateczny. Faktyczny. Najprawdziwszy! Żelazny. Żeby zapomniano o moim nazwisku. Skończone. Umarłem dla nich.

Tak, tak. Bardzo proszę. Kto? Aha... To co innego. Aha... Dobrze. Oddaję słuchawkę. Pan będzie łaskaw - głosem żmii zwrócił się Filip Filipowicz do Szwondera - ktoś chce z panem porozmawiać.

- Pan pozwoli, profesorze - powiedział Szwonder to rozpłomieniając się, to gasnąc - pan wypaczył nasze słowa.

- Poprosiłbym o nieużywanie tego rodzaju określeń.

Szwonder wziął słuchawkę i niepewnie powiedział:

- Tak, słucham. Tak... Przewodniczący komitetu domowego... My postępowaliśmy zgodnie z przepisami... Ale profesor i tak jest w zupełnie wyjątkowej sytuacji... Słyszeliśmy o jego pracach... Chcieliśmy mu zostawić całych pięć pokoi... No dobrze... jeśli tak to wygląda... Dobrze...

Potwornie czerwony odwiesił słuchawkę i odwrócił się.

Jakby wylał na nich spluwaczkę! Niezły numer! - z zachwytem pomyślał pies. - Czy on zna czarodziejskie zaklęcie, czy jak? No, teraz możecie nawet mnie bić, jak tam sobie chcecie, ale ja się stąd nie ruszę.

Pozostała trójka z otwartymi ustami patrzyła na oplutego Szwondera.

- To po prostu haniebne! - nieśmiało wykrztusił opluty.

- Gdyby teraz była dyskusja - zaczęła kobieta płonąc rumieńcem wzburzenia - ja bym udowodniła Piotrowi Aleksandrowiczowi...

- Przepraszam, czy pani właśnie w tej chwili zamierza rozpocząć tę dyskusję? - grzecznie zapytał Filip Filipowicz.

Oczy kobiety rozgorzały.

- Rozumiem pańską ironię, profesorze, zaraz sobie pójdziemy... Ja tylko jako kierownik sektora kulturalnego domu...

- Kie-row-nicz-ka - poprawił Filip Filipowicz.

- Chcę panu zaproponować - i kobieta wyciągnęła zza pazuchy kilka jaskrawych i mokrych od śniegu czasopism - kilka czasopism na rzecz niemieckich dzieci. Po pół rubla.

- Nie, nie wezmę - krótko odparł Filip Filipowicz spojrzawszy na czasopisma.

Niesłychane zdumienie odbiło się na twarzach, a kobieta pokryła się żurawinowym nalotem.

- Dlaczego?

- Nie chcę.

- Nie współczuje pan niemieckim dzieciom?

- Współczuję.

- Żałuje pan pół rubla?

- Nie.

- Więc dlaczego?

- Nie chcę.

Przez chwilę wszyscy milczeli.

- Wie pan co, profesorze - powiedziała dziewczyna z ciężkim westchnieniem - gdyby nie był pan europejskim luminarzem i gdyby nie ujęły się za panem w wyjątkowo oburzający sposób (blondyn pociągnął ją za brzeg kurtki, machnęła na niego ręką) osoby, które, jestem pewna, jeszcze wyjaśnimy, należałoby pana aresztować.

- A za co? - z ciekawością zapytał Filip Filipowicz.

- Bo pan nienawidzi proletariatu - dumnie odpowiedziała kobieta.

- Owszem, nie lubię proletariatu - ze smutkiem zgodził się Filip Filipowicz i nacisnął guziczek. Gdzieś w głębi zadzwoniło. Otwarły się drzwi do korytarza.

- Zina - zawołał Filip Filipowicz - podawaj obiad. - Państwo pozwolą?

Wszyscy czworo w milczeniu wyszli z gabinetu, w milczeniu minęli poczekalnię i było słychać, jak ciężko i głośno zatrzasnęły się za nimi frontowe drzwi.

Pies stanął na tylnych łapach i wykonał przed Filipem Filipowiczem coś w rodzaju muzułmańskiej modlitwy.

 

Читайте дальше продолжение книги «Собачье сердце» (Psie serce) на польском языке. Другие литературные произведения можно читать онлайн в разделе «Книги на польском».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Как Вы узнали о наших курсах иностранных языков?