gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

«Три мушкетёра» (Trzej muszkieterowie) на польском языке – А. Дюма

Роман «Три мушкетёра» (Trzej muszkieterowie) на польском языке, автор – Александр Дюма. Роман выложен по главам, первая глава называется TRZY RADY PANA D’ARTAGNANA OJCA. В конце каждой главы будет ссылка на следующую.

Другие книги на польском языке, в том числе для начинающих, можно читать онлайн в разделе «Книги на польском».

Для любителей смотреть польские фильмы в оригинале есть раздел «Фильмы на польском».

Для тех, кто хочет учить польский язык с преподавателем, подробная информация есть на странице «Польский по скайпу».

 

Теперь переходим к роману «Три мушкетёра» (Trzej muszkieterowie) на польском языке.

 

 

Rozdział I

 

TRZY RADY PANA D’ARTAGNANA OJCA

 

W pierwszy poniedziałek kwietnia 1625 roku w miasteczku Meung, gdzie narodził się autor “Romansu o Róży”, panowało zamieszanie tak wielkie, jak gdyby zjawili się tu hugenoci, by zamienić je w drugą La Rochelle. Niejeden mieszczanin widząc, jak kobiety uciekają w stronę ulicy Wielkiej, a dzieci krzyczą przed domami, śpieszył przywdziać zbroję, chwytał za muszkiet czy halabardę, by dodać sobie nieco animuszu, i kierował się ku oberży “Pod Wolnym Młynarzem”, gdzie rósł z każdą chwilą tłum zwarty, hałaśliwy i pełen ciekawości.

W owych czasach panika była zjawiskiem dość częstym i niewiele naliczyłbyś dni, w których kroniki nie notowałyby w tym czy w innym mieście podobnych wypadków. Wielcy panowie wojowali ze sobą; król toczył wojnę z kardynałem; Hiszpan walczył z królem. Nadto zaś, prócz tych wojen, cichych lub głośnych, utajonych lub jawnych, byli jeszcze złodzieje, żebracy, hugenoci, bandyci i ludzie najemni, którzy prowadzili wojnę ze wszystkimi. Mieszczanie zbroili się zawsze przeciw złodziejom, bandytom, najemnikom, często przeciw wielmożom i hugenotom, czasem przeciw królowi, ale nigdy przeciw kardynałowi i Hiszpanowi. Zgodnie więc z tym zwyczajem mieszczanie, słysząc zgiełk owego kwietniowego poniedziałku 1625 roku, a nie widząc ni proporczyków żółto-czerwonych, ni barw księcia de Richelieu, zdążali w pośpiechu do oberży “Pod Wolnym Młynarzem”.

Znalazłszy się na miejscu, każdy mógł ujrzeć i rozpoznać przyczynę zamieszania.

Młodzieniec... nakreślmy jego portret jednym pociągnięciem pióra: wyobraźcie sobie osiemnastoletniego Don Kichota bez kolczugi i nagolenników, Don Kichota w wełnianym kaftanie, którego kolor, ongi granatowy, przybrał teraz nieuchwytny odcień ciemnej czerwieni i lazuru; twarz pociągła i ogorzała; wystające kości policzkowe, oznaka przebiegłości; potężne szczęki, po których niechybnie rozpoznasz Gaskończyka, nawet gdy nie nosi beretu, nasz młodzieniec zaś nosił beret ozdobiony czymś w rodzaju pióra; spojrzenie otwarte i bystre; nos zgięty, ale szlachetny w rysunku. Ów podróżny zbyt duży był jak na podrostka, ale zbyt mały jak na mężczyznę dojrzałego, i gdyby nie długa szpada zawieszona u skórzanego pasa, która obijała nogi właściciela, kiedy stał, i jeżyła sierść wierzchowca, gdy siedział na koniu, oko mniej doświadczone mogłoby go wziąć za podróżującego syna chłopskiego.

Nasz młodzieniec posiadał bowiem wierzchowca, a ów wierzchowiec tak bardzo zasługiwał na uwagę, że nie mógł jej na siebie nie zwrócić: był to konik bearneński, liczący sobie lat dwanaście lub czternaście, żółtej maści, zgoła pozbawiony włosów w ogonie, lecz nie mogący się uskarżać na brak grud zgorzelinowych na nogach, który choć głowę trzymał niżej kolan, na skutek czego podtrzymywanie mu jej rzemieniem stawało się wręcz bezużyteczne, robił osiem mil dziennie. Niestety, osobliwa maść i dziwaczny chód kryły tak wybornie zalety tego wierzchowca, że w czasach kiedy wszyscy znali się na koniach, zjawienie się rzeczonego rumaka w Meung, dokąd wkroczył mniej więcej przed kwadransem przez bramę Beaugency, wywarło wielkie, ale nie najlepsze wrażenie, które przeniosło się również na jeźdźca.

To wrażenie było tym bardziej przykre dla młodego d’Artagnana (tak bowiem nazywał się Don Kichot dosiadający tego nowego Rosynanta), ile że zdawał sobie sprawę ze śmieszności, jaką go okrywał, choć dobrym był jeźdźcem, wierzchowiec tego rodzaju; toteż wzdychał potężnie, przyjmując dar pana d’Artagnana ojca. Wiedział, że koń wart jest co najwyżej dwadzieścia liwrów; wszelako przyznać trzeba, że słowa towarzyszące podarunkowi były bezcenne.

— Synu — rzekł szlachcic gaskoński w tej czystej gwarze bearneńskiej, której Henryk IV nigdy nie mógł się wyzbyć — synu, ten koń urodził się w domu twego ojca przed trzynastu blisko laty i pozostał tu do dziś, co powinno cię skłonić do dobrych uczuć dla niego. Nie sprzedawaj go nigdy, niechaj zdechnie spokojnie i godnie ze starości; a jeśli przyjdzie ci udać się z nim na wyprawę, oszczędzaj go tak, jakbyś oszczędzał starego sługę. Jeśli będziesz miał zaszczyt znaleźć się kiedy na dworze — ciągnął pan d’Artagnan ojciec — (zaszczyt, do którego stare szlachectwo daje ci prawo), przez wzgląd na siebie samego i swych bliskich nie przynieś wstydu nazwisku, które twoi przodkowie nosili godnie przez pięćset lat. Za ludzi bliskich zaś uważam krewnych i przyjaciół. Nie puszczaj nic nikomu płazem, prócz pana kardynała i króla. Jedynie odwaga, pojmij to dobrze, jedynie odwaga pozwala dziś szlachcicowi utorować sobie drogę. Ten, kto uląkł się choćby na chwilę, być może w tej właśnie chwili traci okazję, którą ofiarował mu los. Jesteś młody i powinieneś być dzielny z dwóch powodów: po pierwsze, ponieważ jesteś Gaskończykiem, po drugie, ponieważ jesteś moim synem. Nie omijaj sposobności i szukaj przygód. Nauczyłem cię robić szpadą; masz przeguby z żelaza i pięści stalowe; bij się, kiedy się tylko sposobność nadarzy; bij się tym bardziej, że pojedynki są zabronione, trzeba więc podwójnej odwagi, by się bić. Mój synu, mogę ci dać tylko piętnaście talarów, konia i rady, których wysłuchałeś. Twoja matka doda do tego receptę na przyrządzanie balsamu; otrzymała ją od pewnej Cyganki; ów balsam odznacza się cudowną właściwością leczenia wszelkich ran, które nie dosięgły serca. Obróć to wszystko sobie na pożytek i żyj długo i szczęśliwie. Dodam jeszcze słowo, a mianowicie wskażę ci przykład do naśladowania; wzorem tym nie jestem ja sam, ponieważ nigdy nie przebywałem na dworze i biłem się tylko jako ochotnik w wojnach religijnych; mówię o panu de Tréville, który był ongi moim sąsiadem i miał honor bawić się jako dziecko z naszym królem Ludwikiem XIII, niechaj Bóg ma go w swej opiece! Niekiedy ich zabawy zamieniały się w walki i w tych walkach król nie zawsze bywał silniejszy. Otrzymane cięgi obudziły w nim wiele szacunku i przyjaźni dla pana de Tréville. Podczas swej pierwszej podróży do Paryża pan de Tréville bił się pięć razy; od śmierci nieboszczyka króla aż do pełnoletności młodego, nie licząc wojen i oblężeń, pojedynkował się siedem razy; a od tej chwili do dzisiaj chyba ze sto razy! Jakoż mimo edyktów, zakazów i wyroków jest dziś kapitanem muszkieterów, potężnym niczym wódz rzymskich legionów; król go wielce ceni, a boi się sam pan kardynał, choć jak wiadomo, pan kardynał nie boi się byle kogo. Nadmienię, że dochód pana de Tréville wynosi dziesięć tysięcy talarów rocznie; jest to więc wielki pan. Zaczął tak jak ty; udaj się do niego z tym listem i idź w jego ślady, byś stał się taki jak on.

Powiedziawszy to pan d’Artagnan ojciec przypiął do boku syna własną szpadę, ucałował go serdecznie w oba policzki i pobłogosławił.

Wychodząc z ojcowskiego pokoju, młodzieniec napotkał matkę czekającą na niego z ową cudowną receptą, której dość częste stosowanie zapewniały przytoczone rady. Tu pożegnania były dłuższe i czulsze, nie dlatego zgoła, że pan d’Artagnan nie kochał syna, który był jedynym jego dziedzicem, ale pan d’Artagnan był mężczyzną i uważałby za rzecz niemęską pozwolić sobie na wzruszenie, natomiast pani d’Artagnan była kobietą, a ponadto matką. Zalała się łzami; powiedzmy zaś na pochwałę pana d’Artagnana syna, że choć czynił wysiłki, by zapanować nad sobą, jak to przystoi przyszłemu muszkieterowi, serce wzięło górę i wylał mnóstwo łez, z trudem ukrywając zaledwie ich połowę.

Tego samego dnia młodzieniec wyruszył w drogę zaopatrzony w trzy dary rodzicielskie, na które składało się, jak powiedzieliśmy, piętnaście talarów, koń i pismo do pana de Tréville; łatwo odgadnąć, że rady nie liczyły się do rachunku.

Posiadając takie vademecum, d’Artagnan, zarówno w sensie moralnym, jak fizycznym, był dokładną kopią bohatera Cervantesa, do którego tak szczęśliwie porównaliśmy go, kiedy obowiązki historyka kazały nam nakreślić jego portret.

Don Kichot brał wiatraki za olbrzymów, a barany za armie, d’Artagnan poczytywał każdy uśmiech za obrazę i każde spojrzenie za wyzwanie. Dlatego też od Tarbes aż do Meung pięść miał nieustannie zaciśniętą i chwytał za rękojeść szpady dziesięć razy dziennie; jednakże pięść nie spadła na niczyją szczękę, a szpada nie opuściła pochwy. Nie znaczy to bynajmniej, że widok nieszczęsnego konika nie budził uśmiechów na twarzach przygodnie spotkanych ludzi, ale jako że nad konikiem pobrzękiwała szpada szacownych rozmiarów, a wyżej błyskało oko raczej dzikie niż pyszne, przechodnie powstrzymywali swą wesołość, a gdy wesołość brała górę nad ostrożnością, usiłowali przynajmniej śmiać się jedną stroną twarzy, niczym maski starożytne; nie zaznawszy więc uszczerbku na honorze, d’Artagnan dotarł do owego nieszczęsnego Meung.

Zsiadając z konia przed bramą “Wolnego Młynarza” (ni oberżysta, ni pachołek, ni stajenny nie wybiegł przytrzymać mu strzemienia) zauważył przy na wpół otwartym oknie parteru szlachcica słusznego wzrostu, o wyniosłej minie, rozmawiającego z dwiema osobami, które słuchały go z szacunkiem. D’Artagnan, zgodnie ze swym zwyczajem, uznał od razu, że jest przedmiotem rozmowy, i nastawił ucha. Tym razem omylił się tylko w połowie: mówiono nie o nim, lecz o jego koniu. Szlachcic, jak się zdawało, wyliczał wszystkie jego zalety, a ponieważ słuchacze wielce mu byli powolni, wybuchali śmiechem co chwila.

Jeśli dość było lekkiego uśmiechu, by rozdrażnić naszego młodzieńca, łatwo wyobrazić sobie, jakie wrażenie wywarła na nim ta hałaśliwa wesołość.

Jednakże d’Artagnan chciał wpierw przyjrzeć się zuchwalcowi, który pokpiwał sobie z niego. Zmierzywszy dumnym wzrokiem nieznajomego, stwierdził, że jest to mężczyzna mający lat czterdzieści lub czterdzieści pięć, o oczach czarnych i przenikliwych, bladej cerze, bardzo wydatnym nosie i starannie przyciętym czarnym wąsie. Odziany był w fioletowe pludry z naszyciami tego samego koloru i takiż kaftan bez żadnych ozdób prócz zwykłych przecięć w rękawach, przez które wyglądała koszula. Te spodnie i kaftan, choć nowe, były zmięte jak suknie podróżne długo przechowywane w torbie. D’Artagnan poczynił wszystkie te spostrzeżenia z szybkością godną najdokładniejszego obserwatora, wiedziony niewątpliwie instynktownym przeczuciem, które mówiło mu, że ów nieznajomy będzie miał znaczny wpływ na jego dalsze losy.

Otóż w chwili kiedy d’Artagnan utkwił spojrzenie w szlachcicu odzianym w fioletowy kaftan, szlachcic ów wygłaszał pod adresem bearneńskiego konika jedną z najbardziej trafnych i głębokich uwag; słuchacze roześmieli się głośno, on sam zaś, wbrew swym obyczajom, pozwolił sobie na lekki uśmiech. Tym razem nie było wątpliwości — d’Artagnan został w sposób oczywisty obrażony. Pewien tego, wcisnął beret na oczy i próbując naśladować wykwintne maniery, jakie zaobserwował w Gaskonii u podróżujących wielmożów, zbliżył się z jedną ręką na rękojeści szpady, drugą podparłszy się pod bok. Niestety, w miarę jak się zbliżał, gniew oślepiał go coraz bardziej i zamiast dumnych słów wyzwania, jakie sobie przygotował, znalazł jedynie prostackie wyrazy, którym towarzyszył wściekły gest.

— Hej, panie, co się tam kryjesz za okiennicą! — zawołał. — Tak, ty właśnie, zechciej mi powiedzieć, z czego się śmiejesz, może zabawimy się razem.

Szlachcic przeniósł powoli spojrzenie z konia na jeźdźca, jak gdyby potrzebował niejakiego czasu, by zrozumieć, że do niego skierowane są te dziwaczne pretensje; potem, kiedy nie mógł już mieć żadnych wątpliwości, ściągnął lekko brwi i po dość długiej pauzie odparł d’Artagnanowi z akcentem ironii i nieopisanego lekceważenia.

— Nie mówię do ciebie, mój panie.

— Ale ja mówię do pana! — zawołał młodzieniec rozjątrzony tym pomieszaniem zuchwalstwa i dworności, grzeczności i pogardy.

Nieznajomy patrzył na niego przez chwilę z lekkim uśmiechem, za czym cofnął się od okna, wyszedł powoli z oberży i stanął o dwa kroki od d’Artagnana, naprzeciw jego konia. Spokojna pewność siebie i kpiąca mina nieznajomego podwoiły jeszcze wesołość jego towarzyszy, którzy pozostali przy oknie. D’Artagnan widząc, że nieznajomy się zbliża, wysunął o cal szpadę z pochwy.

— Ten koń jest niewątpliwie barwy jaskra, a raczej był taki w swej młodości — podjął nieznajomy zwracając się do słuchaczy przy oknie i jak gdyby nie dostrzegając rozdrażnienia d’Artagnana, który stał mu na drodze. — Barwa to doskonale znana w botanice, ale jak dotąd, dość rzadka u koni.

— Tylko ten kpi sobie z konia, kto nie ośmieliłby się zakpić z jego pana! — zawołał z wściekłością przyszły rywal Tréville’a.

— Nie śmieję się często, mój panie — podjął nieznajomy — jak to sam możesz wywnioskować z wyrazu mojej twarzy; wszelako śmieję się, kiedy mi na to przyjdzie ochota.

— Ja zaś — zawołał d’Artagnan — nie życzę sobie, by się śmiano, kiedy nie mam na to ochoty.

— Doprawdy, mój panie? — ciągnął nieznajomy z największym spokojem. — Wybornie, masz zupełną rację.

I odwróciwszy się na pięcie, chciał wrócić do oberży przez główną bramę, przy której d’Artagnan wjeżdżając zauważył osiodłanego konia.

Ale d’Artagnan nie należał do tych, co kpiny puszczają płazem. Wyciągnął szpadę całkowicie z pochwy i rzucił się za nim krzycząc:

— Zawróć no, zawróć, panie kpiarzu, abym nie musiał cię uderzyć z tyłu.

— Mnie uderzyć! — rzekł tamten obracając się na pięcie i patrząc na młodzieńca z równym zdumieniem, jak pogardą. — No, no, mój drogi, szaleniec z ciebie!

Po czym dodał półgłosem i jak gdyby do samego siebie:

— Tam do licha! Cóż za okazja dla Jego Królewskiej Mości, miałby z tego zucha wybornego muszkietera.

Zaledwie skończył, kiedy d’Artagnan rzucił się nań z obnażoną szpadą tak wściekle, że gdyby nieznajomy nie odskoczył do tyłu, ten żart byłby zapewne jego żartem ostatnim. Zrozumiał tedy, że to nie przelewki, wyciągnął szpadę, skłonił się przeciwnikowi i z wielką powagą stanął w pozycji. Ale w tej samej chwili dwaj jego towarzysze wraz z oberżystą skoczyli na d’Artagnana i zaczęli go okładać kijami, łopatami i szczypcami kuchennymi. Była to odpowiedź na atak tak szybka i tak rozstrzygająca, że przeciwnik d’Artagnana, podczas gdy ten ostatni odwrócił się, by bronić się przed ciosami, schował szpadę do pochwy z równą jak przedtem dokładnością; z niedoszłego aktora walki stał się jej obserwatorem i w tej roli zachował się ze zwykłym sobie niezmąconym spokojem, wciąż jednak pomrukując:

— Niech tych Gaskończyków zaraza! Wsadźcie go na tego pomarańczowego konia i niech się stąd wynosi.

— Ale dopiero po tym, jak cię zabiję, tchórzu! — zawołał d’Artagnan wciąż broniąc się, jak mógł najlepiej, i nie cofając się ani na krok przed trzema przeciwnikami, którzy zasypywali go ciosami.

— Znów ta gaskońska brawura — mruknął szlachcic. — Na honor, ci Gaskończycy są niepoprawni! Pobawcie się z nim jeszcze trochę, skoro tak się przy tym upiera. Kiedy poczuje zmęczenie, sam powie, że ma dość.

Ale nieznajomy nie wiedział jeszcze, na jak wielki upór natrafił; d’Artagnan nie należał do tych, co kiedykolwiek proszą pardonu. Walka toczyła się więc jeszcze kilka sekund; wreszcie wyczerpany d’Artagnan wypuścił szpadę, którą uderzenie kija złamało na dwoje. Cios w czoło obalił go niemal w tej samej chwili; padł na ziemię krwawiąc, na wpół zemdlony.

Ludzie zbiegli się ze wszystkich stron na miejsce wypadku. Oberżysta, lękając się skandalu, z pomocą pachołków zaniósł rannego do kuchni, gdzie się nim zaopiekowano.

Tymczasem szlachcic powrócił na swe miejsce przy oknie i przyglądał się z pewnym zniecierpliwieniem zgromadzonej gawiedzi, której obecność nie była mu, widać, przyjemna.

— No i cóż, jak się ma ta szalona pałka? — zapytał odwracając się na odgłos otwieranych drzwi i kierując swe słowa do oberżysty, który przybył dowiedzieć się o jego zdrowie.

— Wasza Ekscelencja jest zdrów i cały? — zapytał oberżysta.

— Nic mi nie dolega, mój poczciwy gospodarzu, i pytam cię, co się dzieje z naszym młodzieńcem.

— Ma się lepiej — rzekł oberżysta — całkiem zemdlał

— Doprawdy? — zapytał szlachcic.

— Ale na chwilę przedtem zebrał wszystkie siły i wołał, że jeszcze panu pokaże.

— Ale ten chłopak to wcielony diabeł! — zawołał nieznajomy.

— Och, nie, Wasza Ekscelencjo, żaden diabeł — podjął oberżysta z pogardliwą miną — kiedy zemdlał, przetrząsnęliśmy jego rzeczy; w tobołku ma tylko jedną koszulę, a w sakiewce dwanaście talarów, co nie przeszkodziło mu powiedzieć, gdy tracił przytomność, że gdyby podobny wypadek przydarzył się w Paryżu, pożałowałbyś pan tego natychmiast, gdy tu przyjdzie ci żałować później.

— W takim razie — rzekł chłodno nieznajomy — to jakiś przebrany książę krwi.

— Opowiadam o tym dlatego, panie, byś się miał na baczności.

— Czy w gniewie nie wymienił czyjegoś nazwiska?

— I owszem, uderzył się po kieszeni i powiedział: “Zobaczymy, co powie pan de Tréville na tę zniewagę wyrządzoną jego protegowanemu”.

— Pan de Tréville? — rzekł nieznajomy z uwagą — uderzył się po kieszeni wymieniając nazwisko pana de Tréville?... Posłuchaj, przyjacielu, spodziewam się, że gdy młodzieniec leżał zemdlony, zajrzałeś do tej kieszeni. Cóżeś tam znalazł?

— List zaadresowany do pana de Tréville, kapitana muszkieterów.

— Doprawdy?

— Nie inaczej, jak miałem zaszczyt Waszej Ekscelencji powiedzieć.

Oberżysta, nie odznaczający się wielką przenikliwością, nie zauważył wrażenia, jakie jego słowa wywarły na nieznajomym. Odszedł od okna, na którego framudze wspierał się łokciem, i zmarszczył brwi z wyrazem niepokoju.

— Tam do licha! — mruknął przez zęby — czyżby to Tréville nasłał na mnie tego Gaskończyka? Bardzo jeszcze młody! Ale cios szpadą jest ciosem szpadą, niezależnie od wieku człowieka, który go zadaje, i mniej się nawet mamy na baczności przed dzieckiem niż przed kim innym; czasem dość błahej przeszkody, by pokrzyżować wielkie zamiary.

Nieznajomy zamyślił się na kilka minut.

— No cóż, gospodarzu, czy nie uwolnisz mnie od tego szaleńca? Nie mogę go zabić, nie godzi się to z moim sumieniem, a jednak — dodał z wyrazem chłodnej groźby — a jednak przeszkadza mi. Gdzie jest teraz?

— W pokoju mojej żony, na pierwszym piętrze, gdzie go opatrują.

— Rzeczy i torbę ma przy sobie? Nie zdjął kaftana?

— Przeciwnie, wszystko to znajduje się w kuchni na dole. Ale skoro ten młody narwaniec panu przeszkadza...

— Bez wątpienia. Wywołał w twojej oberży awanturę, gorszącą przyzwoitych ludzi. Idź, przygotuj rachunek i uprzedź mego służącego.

— Jak to, pan nas już opuszcza?

— Wiesz o tym dobrze, skoro kazałem ci osiodłać konia. Czy nie wykonano mego rozkazu?

— I owszem; jak Wasza Ekscelencja mógł zauważyć, koń stoi osiodłany przy bramie, gotów do drogi.

— Dobrze, uczyń zatem, co powiedziałem.

— Ho, ho — powiedział sobie oberżysta — czyżby go strach obleciał przed tym młokosem?

Ale rozkazujące spojrzenie nieznajomego położyło kres jego wywodom. Ukłonił się uniżenie i wyszedł.

— Nie trzeba, żeby ten hultaj ujrzał Milady — ciągnął nieznajomy — powinna zjawić się wkrótce; już się nawet spóźniła. Lepiej zrobię, jeśli dosiądę konia i wyjadę jej naprzeciw... Gdybym tylko mógł wiedzieć, co zawiera ten list adresowany do Tréville’a!

 

Tymczasem oberżysta, który nie wątpił ani przez chwilę, że to obecność młodzieńca wypędza nieznajomego z oberży, wszedł do pokoju żony i zastał tam d’Artagnana, który wreszcie odzyskał przytomność. Za czym, tłumacząc mu, że straż miejska mogłaby się źle z nim obejść, jako że szukał zwady z wielkim panem, wedle zdania oberżysty bowiem nieznajomy był na pewno wielkim panem, skłonił młodzieńca, choć był on jeszcze słaby, do powstania i ruszenia w dalszą podróż. D’Artagnan czując się bardzo niepewnie, bez kaftana, z głową owiniętą gałganami, wstał jednak i popychany przez oberżystę, zaczął schodzić; lecz gdy pojawił się w kuchni, ujrzał swego przeciwnika, który rozmawiał spokojnie, stojąc przy stopniu ciężkiej karocy zaprzężonej w dwa wielkie konie normandzkie.

Osoba, z którą rozmawiał — kobieta dwudziesto- lub dwudziestodwuletnia — wychyliła głowę przez drzwiczki karocy. Powiedzieliśmy już, jak bystrym i spostrzegawczym okiem d’Artagnan patrzył na ludzi; ujrzał tedy od razu, że kobieta była młoda i piękna. Jej uroda uderzyła młodzieńca, tym bardziej że nigdy nie spotyka się podobnej na południu, gdzie dotychczas przebywał. Była to blada blondynka o długich włosach, które spadały w lokach na ramiona, o wielkich niebieskich, tęsknych oczach, różanych ustach i dłoniach z alabastru. Rozmawiała żywo z nieznajomym.

— A zatem Jego Eminencja rozkazuje mi... — powiedziała dama.

— Wrócić natychmiast do Anglii i uprzedzić go osobiście, gdyby książę opuszczał Londyn.

— A jeśli idzie o inne instrukcje? — zapytała piękna pani.

— Znajdują się w tej szkatułce, którą otworzy pani dopiero po drugiej stronie kanału La Manche.

— Doskonale; a pan?

— Wracam do Paryża.

— Nie ukarawszy tego zuchwałego chłopca? — zapytała dama.

Nieznajomy miał właśnie odpowiedzieć, ale w chwili kiedy otwierał usta, d’Artagnan, który słyszał wszystko, ukazał się na progu.

— Ów zuchwały chłopiec sam karze innych! — zawołał. — Spodziewani się, że ten, którego winien ukarać, nie ucieknie znów jak przedtem.

— Nie ucieknie? — powtórzył nieznajomy marszcząc brwi.

— Nie, przypuszczam bowiem, że w obecności kobiety nie ośmielisz się pan zmykać.

— Pomyśl! — zawołała Milady widząc, jak szlachcic chwyta za szpadę — pomyśl, że najmniejsza zwłoka może pokrzyżować wszystko.

— Ma pani rację! — zawołał szlachcic. — Jedź więc w swoją stronę, a ja ruszę w swoją.

I pożegnawszy damę skinieniem głowy, wskoczył na konia, podczas gdy woźnica karocy żywo popędzał zaprzęg. Pomknęli galopem, każde w przeciwnym kierunku.

— Hola! A gdzie jest zapłata! — wrzasnął oberżysta; jego afekt dla podróżnego zmienił się w głęboką pogardę, skoro ujrzał, że szlachcic oddala się nie uregulowawszy rachunku.

— Zapłać, gałganie! — zawołał do służącego podróżny nie wstrzymując konia; służący rzucił oberżyście pod nogi dwie czy trzy sztuki srebra i pogalopował za swym panem.

— O tchórzu! O nędzniku! O fałszywy szlachcicu! — zawołał d’Artagnan pędząc z kolei za służącym.

Ale był jeszcze zbyt słaby. Zaledwie zrobił dziesięć kroków, gdy zaszumiało mu w uszach, krew nabiegła do oczu i upadł zamroczony pośrodku ulicy, wciąż wołając;

— Nikczemnik! Nikczemnik! Nikczemnik!

— Nikczemny w samej rzeczy — przytaknął oberżysta zbliżając się do d’Artagnana i próbując tym pochlebstwem zjednać sobie biednego chłopca, niczym czapla z bajki ślimaka.

— Tak, bardzo nikczemny — zamruczał d’Artagnan — ale ona jest bardzo piękna!

— Kto taki? — zapytał oberżysta.

— Milady — wyszeptał d’Artagnan.

I zemdlał po raz wtóry.

— Wszystko jedno — rzekł oberżysta. — Straciłem tamtych dwoje, ale pozostaje mi jeszcze ten młokos, zatrzymam go tu przynajmniej kilka dni. Zawsze to jedenaście zarobionych talarów.

Jak wiadomo, jedenaście talarów pozostało w sakiewce d’Artagnana. Oberżysta liczył na jedenaście dni choroby i na talara dziennie; ale się przeliczył. Nazajutrz o piątej rano d’Artagnan wstał, zszedł do kuchni, poprosił, prócz kilku innych ingrediencji, których lista do nas nie dotarła, o wino, oliwę i rozmaryn, i z receptą matczyną w ręce sporządził sobie balsam, którym namaścił liczne rany, sam zmieniając okłady i nie chcąc zgodzić się na pomoc żadnego lekarza. Dzięki skuteczności cygańskiego balsamu, a być może również dzięki nieobecności lekarza d’Artagnan był na nogach tego samego wieczora i prawie całkiem zdrów nazajutrz.

Ale w chwili kiedy miał płacić za rozmaryn, oliwę i wino, jedyny swój wydatek, przestrzegał bowiem całkowitej diety (gdy tymczasem jego żółty koń, jeśli wierzyć słowom oberżysty, jadł trzy razy więcej, niż można było się spodziewać po jego wielkości), znalazł w kieszeni jedynie niewielką sakiewkę z wytartego aksamitu wraz z jedenastu talarami; znikł wszakże list adresowany do pana de Tréville.

Młodzieniec począł go szukać nader cierpliwie, wywracając po dwadzieścia razy kieszenie i kieszonki, przetrząsając torbę, otwierając i zamykając sakiewkę; ale gdy doszedł do wniosku, że listu nie znajdzie, wściekłość ogarnęła go po raz trzeci i niewiele brakowało, a musiałby znowu zaaplikować sobie wonne wino i oliwę; widząc bowiem, że ta szalona głowa się rozpala, słysząc, jak d’Artagnan grozi, że połamie wszystko w oberży, jeśli nie znajdą tego listu, oberżysta chwycił za oszczep, jego żona za kij od miotły, pachołkowie zaś te same kije, którymi posługiwali się dnia poprzedniego.

— Mój list polecający! — zawołał d’Artagnan — mój list polecający, na rany Boskie! Bo ponadziewam was wszystkich jak jarząbki na rożen!

Niestety, pewna okoliczność nie pozwoliła młodzieńcowi wypełnić groźby.

Jak bowiem powiedzieliśmy, jego szpada została złamana na dwoje podczas pierwszej potyczki, o czym całkiem był zapomniał. Toteż kiedy sięgnął po szpadę, stwierdził, że jest uzbrojony w odłamek długości ośmiu czy dziesięciu cali, który oberżysta troskliwie włożył do pochwy. Resztę klingi gospodarz ukrył, by zrobić sobie z niej szpikulec.

Jednakże ten zawód nie powstrzymałby zapewne naszego zapalczywego młodzieńca, gdyby oberżyście nie przyszło do głowy, że żądanie podróżnego jest całkowicie słuszne.

— Ale w samej rzeczy — powiedział opuszczając oszczep — gdzie jest ten list?

— Otóż to, gdzie list? — zawołał d’Artagnan. — Przede wszystkim oświadczam waszmości, że list jest adresowany do pana de Tréville i musi się znaleźć; a jeśli się nie znajdzie, pan de Tréville zatroszczy się już o to, by go znaleziono, to pewna.

Ta pogróżka całkiem zbiła z tropu oberżystę. Po królu i panu kardynale pan de Tréville był tym, którego imię najczęściej pojawiało się na ustach żołnierzy, a nawet mieszczan. Co prawda był jeszcze ojciec Józef, ale jego imię wymawiano po cichu, tak wielki strach budziła szara eminencja, jak nazywano zausznika kardynała. Toteż odrzucił daleko oszczep i rozkazując służącym poniechać pałek, a żonie uczynić to samo z kijem od miotły, pierwszy dał przykład zabierając się do szukania zgubionego listu.

— Czy ten list zawierał coś cennego? — zapytał oberżysta po chwili bezowocnych poszukiwań.

— Do kata! Myślę sobie! — zawołał Gaskończyk, który liczył na to, że list pomoże mu w dworskiej karierze — całą moją fortunę.

— Może były w nim obligi hiszpańskie? — zapytał oberżysta niespokojnie.

— Obligi do prywatnej szkatuły Jego Królewskiej Mości — odparł d’Artagnan, który spodziewał się, że dzięki tej rekomendacji znajdzie się w służbie króla, i sądził, że nie skłamie odpowiadając w sposób nieco ryzykowny.

— Do diabła! — powiedział oberżysta całkiem zrozpaczony.

— Ale mniejsza o to — ciągnął d’Artagnan z pewnością siebie cechującą ludzi z jego stron. — Mniejsza o to, nie chodzi o pieniądze; najważniejszy był list. Wolałbym stracić tysiąc pistoli.

Równie dobrze mógłby powiedzieć: dwadzieścia tysięcy, ale powstrzymała go młodzieńcza skromność.

Błysk rozświetlił nagle umysł oberżysty, który w duchu sam sobie urągał, nie znajdując żadnego wyjścia.

— Ten list nie został zagubiony — zawołał.

— Co? — rzekł d’Artagnan.

— Nie; został panu zabrany.

— Zabrany! Przez kogo?

— Przez tego szlachcica, co był tu wczoraj. Zszedł do kuchni, gdzie leżał pański kaftan. Był tam sam jeden. Idę o zakład, że to on list ukradł.

— Tak myślisz? — odparł d’Artagnan niezbyt przekonany, wiedział bowiem lepiej niż ktokolwiek, że list był ściśle prywatny i nie zawierał nic, co mogłoby znęcić czyjąś chciwość. Istotnie, nikomu ze służby czy podróżnych ten papier nie przyniósłby najmniejszej korzyści.

— Mówisz więc, że podejrzewasz owego panka?

— Mówię, że jestem tego pewien — ciągnął oberżysta. — Kiedym mu powiedział, że Wasza Miłość jest pod opieką pana de Tréville i masz nawet list do tego znamienitego pana, wydał mi się wielce niespokojny, zapytał mnie, gdzie jest list, i zszedł natychmiast do kuchni, wiedząc, że jest tam twój kaftan.

— Więc on mi go ukradł — odparł d’Artagnan. — Zaniosę skargę do pana de Tréville, a pan de Tréville zaniesie skargę do króla. Za czym wyciągnął uroczystym ruchem dwa talary z kieszeni, dał je oberżyście, który odprowadził go do drzwi z kapeluszem w ręce, wsiadł na żółtego konia i dojechał na nim bez żadnych dalszych przypadków do bramy Saint-Antoine w Paryżu; tu sprzedał go za trzy talary, co było bardzo dobrą zapłatą, zważywszy, iż d’Artagnan poganiał tęgo na ostatnim odcinku drogi. Toteż handlarz koni, któremu d’Artagnan odstąpił swego rumaka, nie krył bynajmniej przed młodzieńcem, wyliczając mu dziewięć liwrów, że ofiarowuje tę wspaniałą sumę jedynie dla niezwykłej maści konia.

D’Artagnan wkroczył więc do Paryża pieszo, z tobołkiem pod pachą, i szedł tak długo, aż znalazł pokój, odpowiadający jego skromnym środkom, rodzaj mansardy przy ulicy des Fossoyeurs, niedaleko od Luksemburga. Wpłaciwszy zadatek, d’Artagnan zajął mieszkanie i spędził resztę dnia na przyszywaniu do swego kaftana i spodni galonów, które matka odcięła od nowego prawie kaftana pana d’Artagnana ojca i dała mu ukradkiem; potem udał się na Quai de la Ferraille , by nabyć nową klingę do szpady; wreszcie wrócił do Luwru chcąc się dowiedzieć od pierwszego spotkanego muszkietera, gdzie jest pałac pana de Tréville. Ów pałac znajdował się przy ulicy Vieux-Colombier, a więc w pobliżu wynajętego pokoju; d’Artagnanowi wydało się to szczęśliwą wróżbą dla jego najbliższych poczynań. Za czym, rad ze swego zachowania się w Meung, z czystym sumieniem, jeśli idzie o przeszłość, ufny w teraźniejszość i pełen nadziei na przyszłość, położył się i zasnął snem sprawiedliwego.

Ów sen, bardzo jeszcze parafiański, trwał aż do godziny dziewiątej rano; wówczas wstał, by udać się do znakomitego pana de Tréville, trzeciej osobistości w królestwie wedle mniemania pana d’Artagnana ojca.

 

Продолжение романа «Три мушкетёра» (Trzej muszkieterowie) на польском языке – здесь.

Другая литература на польском языке – в разделе «Книги на польском».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Как Вы узнали о наших курсах иностранных языков?