gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Книга «Старик и море» (Stary człowiek i morze) на польском языке

Книга «Старик и море» (Stary człowiek i morze) на польском языке: читать (текст), или слушать в разделе «Аудиокниги онлайн». На этой странице выложена первая часть книги «Старик и море» (Stary człowiek i morze) на польском языке, в конце первой части – ссылка на вторую часть книги. Другие произведения польских и зарубежных авторов можно выбрать в разделе «Книги на польском». Кроме книг и аудиокниг, у нас можно смотреть онлайн фильмы на польском языке.

Для тех, кто хочет изучать польский язык с преподавателем, есть информация на странице «Польский по скайпу».

 

Теперь переходим к чтению книги «Старик и море» (Stary człowiek i morze) на польском языке.

 

Stary człowiek i morze

 

Był starym człowiekiem, który łowił ryby w Golfstromie pływając samotnie łodzią i oto już od osiemdziesięciu czterech dni nie schwytał ani jednej. Przez pierwsze czterdzieści dni pływał z nim pewien chłopiec. Ale po czterdziestu jałowych dniach rodzice oświadczyli mu, że stary jest teraz bezwzględnie i ostatecznie salao, co jest najgorszą formą określenia „pechowy” i chłopiec na ich rozkaz popłynął inną łodzią, która w pierwszym tygodniu złowiła trzy dobre ryby. Smuciło go to, że stary co dzień wraca z pustą łodzią, więc zawsze przychodził i pomagał mu odnosić zwoje linek albo osęk i harpun i żagiel owinięty dokoła masztu. Żagiel był wylatany workami od mąki, a zwinięty wyglądał jak sztandar nieodmiennej klęski.

Stary był suchy i chudy, na karku miał głębokie bruzdy. Brunatne plamy po niezłośliwym raku skóry, występującym wskutek odblasku słońca na morzach tropikalnych, widniały na jego policzkach. Plamy te biegły po obu stronach twarzy, a ręce miał poorane głębokimi szramami od wyciągania linką ciężkich ryb. Ale żadna z tych szram nie była świeża. Były one tak stare jak erozje na bezrybnej pustyni. Wszystko w nim było stare prócz oczu, które miały tę samą barwę co morze i były wesołe i niezłomne.

- Santiago - powiedział do niego chłopiec, kiedy wspinali się na stromy brzeg od miejsca, gdzie stała łódź wciągnięta na piasek. - Mógłbym znów z tobą popłynąć. Zarobiliśmy trochę pieniędzy. Stary nauczył chłopca łowić ryby i chłopiec go kochał.

- Nie - odrzekł stary. - Jesteś na szczęśliwej łodzi. Zostań z nimi.

- A przypomnij sobie, jak kiedyś przez osiemdziesiąt siedem dni nie złapałeś ani jednej ryby, a potem przez trzy tygodnie łowiliśmy co dzień takie wielkie.

- Pamiętam - odpowiedział stary. - Wiem, że nie dlatego odszedłeś ode mnie, żeś zwątpił.

- Tata kazał mi odejść. Jestem jeszcze mały i muszę go słuchać.

- Wiem - rzekł stary. - To całkiem normalne.

- Bo on już nie bardzo wierzy.

- A nie - powiedział tamten. - Ale my wierzymy, prawda?

- Tak - odparł chłopiec. - Mogę cię poczęstować piwem na Tarasie? Potem zabierzemy rzeczy do domu.

- Czemu nie? - powiedział stary. - Między rybakami...

Siedzieli na Tarasie i wielu rybaków podkpiwało ze starego, ale on się nie gniewał. Starsi patrzyli na niego i robiło im się smutno. Jednak nie pokazywali tego po sobie i rozmawiali uprzejmie o prądzie i o głębokości, na jaką zapuścili linki, i o tym, że pogoda się ustaliła, i o wszystkim, co widzieli. Ci, którym powiodło się tego dnia, już wrócili, wypatroszyli swoje marliny i ponieśli je rozciągnięte na dwóch deskach, a pod końcami każdej uginało się dwóch ludzi - do składu ryb, gdzie czekały na samochód-chłodnię, który miał je zabrać na targ do Hawany. Ci, co złowili rekiny, zanieśli je do przetwórni po drugiej stronie zatoczki, tam zaś podciągnięto ryby na blokach, wyjęto wątroby, odcięto płetwy, a po zdjęciu skóry mięso pokrajano na paski, żeby je nasolić.

 

Kiedy wiatr wiał od wschodu, do przystani dolatywały zapachy z przetwórni, ale dziś ledwie się je czuło, bo wiatr przesunął się na północ, a potem ustał i na Tarasie było przyjemnie i słonecznie.

- Santiago - zaczął chłopiec.

- A co? - odezwał się tamten. Trzymał w ręce szklankę i myślał o tym, co było przed wielu laty.

- Mógłbym ci przynieść sardynek na jutro?

- Nie. Idź pograć w baseball. Jeszcze mogę wiosłować, a Rogelio zarzuci sieć.

- Bardzo bym chciał. Bo jak nie mogę z tobą łowić, to chociaż chciałbym na coś się przydać.

- Postawiłeś mi piwo - powiedział stary. - Już jesteś mężczyzną.

- Ile lat miałem, jak mnie pierwszy raz wziąłeś do łodzi?

- Pięć. Kiedyś wyciągnąłem rybę za wcześnie i o mało cię nie zabiła; niewiele brakowało, a rozwaliłaby łódź na kawałki. Pamiętasz?

- Pamiętam, jak trzepała i biła ogonem i jak ławka trzasła, i to łomotanie pałką. Pamiętam, jak mnie rzuciłeś na dziób, gdzie były mokre zwoje lin, i czułem, że cała łódź drga, i słyszałem, jak waliłeś rybę pałką, jakby kto zrąbywał drzewo, i pamiętam ten słodki zapach krwi na sobie.

- Czy ty naprawdę pamiętasz, czy też to ja ci tylko opowiadałem?

- Pamiętam wszystko, odkąd pierwszy raz popłynąłem z tobą.

Stary popatrzył na niego swymi wyblakłymi od słońca, ufnymi, kochającymi oczami.

- Gdybyś ty był mój, wziąłbym cię z sobą i zaryzykował - rzekł. - Aleś ojca i matki i pływasz w szczęśliwej łodzi.

- A mógłbym ci przynieść sardynki? Wiem, gdzie można dostać jeszcze cztery przynęty.

- Zostały mi z dzisiejszego dnia. Włożyłem je do soli, do skrzynki.

- Pozwól mi przynieść cztery świeże.

- Jedną - powiedział stary. Nadzieja i ufność nigdy go nie opuszczały. A teraz przybierały na sile jak bryza, która się wzmaga.

- Dwie - rzekł chłopiec.

- Niech będą dwie - zgodził się stary. - A nie ukradłeś ich czasem?

- Ukradłbym - odparł chłopiec. - Ale te kupiłem.

- Dziękuję ci - powiedział stary.

Był zbyt prosty, żeby się zastanawiać, kiedy osiągnął pokorę. Wiedział jednak, że ją osiągnął, wiedział też, że nie ma w tym nic haniebnego i że nie pociąga to za sobą utraty prawdziwej dumy.

- Przy takim prądzie powinien być jutro dobry dzień - rzekł.

- Gdzie popłyniesz? - zapytał chłopiec.

- Daleko, żeby wrócić, jak wiatr się zmieni. Chcę być na morzu, nim się rozwidni.

- Spróbuję namówić mojego, żeby też wypłynął daleko. Wtedy, jak złapiesz coś naprawdę dużego, będziemy mogli ci pomóc.

- On nie lubi łowić za daleko od brzegu.

- Nie - powiedział chłopiec. - Ale ja potrafię wypatrzyć to, czego on nie dojrzy, na przykład kołującego ptaka, i namówię go, żeby popłynął za delfinami.

- Takie ma kiepskie oczy?

- Jest prawie ślepy.

- Dziwne - powiedział stary. - Nigdy nie pływał na żółwie. A właśnie od tego psuje się wzrok.

- Przecież ty przez całe lata łowiłeś żółwie u Wybrzeży Moskitów, a oczy masz dobre.

- Bo ze mnie dziwny staruch.

- A masz teraz dość siły, żeby dać radę naprawdę dużej rybie?

- Chyba tak. Poza tym jest wiele sposobów.

- Zabierzmy rzeczy do domu - powiedział chłopiec. - Żebym mógł wziąć siatkę i pójść po te sardynki.

 

Wyjęli osprzęt z łodzi. Stary zarzucił na ramię maszt, a chłopiec wziął drewnianą skrzynkę ze zwojami mocno splecionych brunatnych linek i osęk, i harpun z drzewcem. Pudełko z przynętami zostało na rufie łodzi razem z pałką, którą ogłuszało się duże ryby po przyciągnięciu ich do burty. Nikt nie ukradłby nic staremu rybakowi, ale lepiej było zabrać żagiel i ciężkie linki do domu, bo rosa była dla nich szkodliwa, a stary, chociaż miał całkowitą pewność, że nikt z miejscowych go nie okradnie, uważał, że zostawianie w łodzi osęka i harpuna stwarza niepotrzebną pokusę. Ruszyli razem drogą do chaty starego i weszli przez drzwi, które były otwarte. Stary oparł o ścianę maszt ze zwiniętym żaglem, a chłopiec postawił obok skrzynkę i resztę sprzętu. Maszt był prawie tak długi jak jedyna izba chaty. W chacie zbudowanej z twardych liści palmy królewskiej, zwanych guano, było łóżko, stół, jedno krzesło, a na klepisku miejsce, gdzie gotowano na węglu drzewnym. Na brunatnej ścianie ze spłaszczonych, zachodzących na siebie liści silnie uwłóknionego guano wisiał kolorowy obrazek Świętego Serca Jezusowego i drugi, przedstawiający Najświętszą Pannę z Cobre. Były to pamiątki po żonie starego. Niegdyś na ścianie wisiała też kolorowana fotografia żony, ale ją zdjął, bo patrząc na nią czuł się zbyt samotny; leżała teraz na półce w rogu, pod czystą koszulą.

- Co masz do jedzenia? - zapytał chłopiec.

- Garnek żółtego ryżu z rybą. Chcesz trochę?

- Nie. Będę jadł w domu. Rozpalić ogień?

- Nie, sam później rozpalę. Mogę też zjeść ryż na zimno.

- Można wziąć siatkę?

- No pewnie.

Nie było żadnej siatki i chłopiec pamiętał, kiedy ją sprzedali. Ale mimo to co dzień stwarzali sobie tę samą fikcję. Nie było garnka z żółtym ryżem i rybą, i chłopiec też o tym wiedział.

- Osiemdziesiąt pięć to szczęśliwa liczba - rzekł stary. - Jakby ci się podobało, gdybym przywiózł rybę, co by ważyła z górą tysiąc funtów?

- Wezmę siatkę i pójdę po sardynki. Posiedzisz na progu w słońcu?

- Dobrze. Mam wczorajszą gazetę, to sobie poczytam o baseballu.

Chłopiec nie wiedział, czy i wczorajsza gazeta nie jest fikcją. Ale stary wyciągnął ją spod łóżka.

- Perico mi dał w bodedze - wyjaśnił.

- Wrócę, jak już będę miał sardynki. Położę twoje i moje na lodzie, a jutro rano się podzielimy.

Jak przyjdę, opowiesz mi o baseballu.

- „Jankesi” nie mogą przegrać.

- Ale ja się boję tych „Indian” z Cleveland.

- Wierz w „Jankesów”, synku. Pamiętaj o wielkim Di Maggio.

- Boję się i „Tygrysów” z Detroit, i „Indian” z Cleveland.

- Uważaj, bo jeszcze się zlękniesz nawet „Czerwonych” z Cincinnati i „Białych Pończoch” z Chicago.

- Przejrzyj to i opowiedz mi, jak wrócę.

- Myślisz, że warto kupić los na loterię z numerem osiemdziesiątym piątym? Bo to jutro osiemdziesiąty piąty dzień.

- Możemy - powiedział chłopiec. - Ale co z twoim wielkim rekordem osiemdziesięciu siedmiu dni?

- To się nie może powtórzyć. Myślisz, że znajdziesz osiemdziesiątkę piątkę?

- Mogę zamówić.

- Jeden los. To jest dwa i pół dolara. Od kogo można by tyle pożyczyć?

- Nic trudnego. Zawsze mogę pożyczyć dwa i pół dolara.

- Ja chyba też. Tylko że staram się nie pożyczać. Bo to najpierw pożyczasz, a potem żebrzesz.

- Uważaj, żebyś się nie zaziębił - powiedział chłopiec. - Pamiętaj, że to wrzesień.

- Miesiąc, w którym przychodzą wielkie ryby - odparł stary. - Byle kto potrafi być rybakiem w maju.

- No, idę po te sardynki - rzekł chłopiec.

Kiedy wrócił, tamten spał w krześle, a słońce już zaszło. Chłopiec zdjął z łóżka stary wojskowy koc i rozłożył go na oparciu krzesła i na ramionach rybaka. Dziwne to były ramiona, wciąż jeszcze silne, choć bardzo stare; szyja też była mocna, a bruzdy mniej widoczne, gdy spał i głowa opadła mu na piersi. Koszulę tyle razy łatano, że przypominała żagiel, a łaty spłowiały na słońcu i przybrały najrozmaitsze odcienie. Głowa starego była jednak bardzo sędziwa, a kiedy miał zamknięte oczy, w twarzy nie było życia. Gazeta leżała na jego kolanach, i ręka swoim ciężarem przytrzymywała ją wśród podmuchu wieczornej bryzy. Był boso.

Chłopiec odszedł, a kiedy wrócił, stary wciąż jeszcze spał.

- Obudź się - powiedział chłopiec i położył mu rękę na kolanie.

Stary otworzył oczy i przez chwilę powracał z bardzo daleka. Potem uśmiechnął się.

- Co tam masz? - zapytał.

- Kolację - odpowiedział chłopiec. - Zjemy teraz kolację.

- Nie jestem głodny.

- Chodź coś zjeść. Nie możesz łowić ryb i nie jeść.

- Już tak bywało - powiedział stary wstając i składając gazetę. Potem zabrał się do składania koca.

- Nie zdejmuj tego koca - rzekł chłopiec. - Póki ja żyję, nie będziesz jeździł na połów bez jedzenia.

- W takim razie żyj długo i uważaj na siebie - powiedział stary. - Co jemy?

- Czarną fasolę z ryżem, przypiekane banany i trochę duszonego mięsa.

Chłopiec przyniósł to z Tarasu w podwójnej metalowej menażce. W kieszeni miał dwa komplety noży, widelców i łyżek, każdy zawinięty w papierową serwetkę.

- Kto ci to dał?

- Martin. Właściciel.

- Muszę mu podziękować.

- Już mu podziękowałem. Ty nie musisz dziękować.

- Dam mu mięso z brzucha wielkiej ryby - powiedział stary. - Czy on już kiedyś przysłał nam jedzenie?

- Chyba tak.

- Więc muszę mu dać coś więcej niż mięso z brzucha. Bardzo o nas dba.

- Przysłał dwa piwa.

- Najbardziej lubię piwo w puszkach.

- Wiem. Ale to jest Hatuey w butelkach; butelki zabieram z powrotem.

- Poczciwy jesteś - rzekł stary. - Zjemy coś?

- Przecież cię prosiłem - powiedział łagodnie chłopiec. - Nie chciałem otwierać menażki, póki nie będziesz gotów.

- Już jestem gotów - odrzekł stary. - Musiałem tylko mieć czas, żeby się umyć.

„Gdzieś ty się umył?” - pomyślał chłopiec. Wioskowy zbiornik wody był o dwie ulice dalej.

„Muszę tu mieć wodę dla niego - postanowił - i mydło, i porządny ręcznik. Dlaczego jestem taki bezmyślny? Trzeba mu sprawić drugą koszulę i kurtkę na zimę; jakieś buty i jeszcze jeden koc”.

- To mięso jest doskonałe - powiedział stary.

- Opowiedz mi o baseballu - poprosił chłopiec.

- W Lidze Amerykańskiej wygrali „Jankesi”, tak jak mówiłem - odparł tamten z radością.

- A dziś przegrali - powiedział chłopiec.

- To nic nie znaczy. Wielki Di Maggio znowu wrócił do formy.

- Mają tam innych w drużynie.

- Naturalnie. Ale on przesądza sprawę. W drugiej lidze muszę między Brooklynem a Filadelfią wybrać Brooklyn. Tylko że myślę o Dicku Sislerze i tych jego wspaniałych rzutach w starym parku.

- Nikt lepiej nie potrafi. Podaje najdłuższą piłkę, jaką w życiu widziałem.

- Pamiętasz, jak tu przychodził na Taras? Chciałem go zabrać na ryby, ale nie miałem śmiałości go zaprosić. Później namawiałem ciebie i ty też nie miałeś odwagi.

- Wiem. To był wielki błąd. Mógł z nami popłynąć. Mielibyśmy wspomnienie na całe życie.

- Chętnie bym wziął wielkiego Di Maggio na ryby - powiedział stary. - Mówią, że jego ojciec był rybakiem. Może on też był taki sam biedak jak my i potrafiłby zrozumieć.

- Ojciec wielkiego Sislera nigdy nie był biedny i w moim wieku grywał w wielkich rozgrywkach ligowych.

- Kiedy ja byłem w twoim wieku, służyłem jako prosty majtek na statku rejsowym, który pływał do Afryki, i wieczorami widywałem lwy nad brzegiem morza.

- Wiem. Opowiadałeś mi.

- Pogadamy o Afryce czy o baseballu?

- Chyba o baseballu - odparł chłopiec. - Opowiedz mi o wielkim Johnie Mc Graw. – Wymawiał „John” przez „jot”.

- Dawniej także czasem przychodził na Taras. Ale był szorstki, ostry w słowach. I trudno było dać sobie z nim rade, jak popił. W głowie miał tylko baseball i konie. Przynajmniej zawsze nosił po kieszeniach spisy koni i często gadał przez telefon końskie imiona.

- Świetny był z niego kierownik drużyny - powiedział chłopiec. - Ojciec uważa, że najlepszy.

- Bo tu najczęściej przyjeżdżał - odparł stary. - Gdyby Durocher dalej się tu pokazywał co roku twój ojciec jego uważałby za najlepszego.

- A kto jest naprawdę najlepszy: Luąue czy Mikę Gonzalez?

- Myślę, że są sobie równi.

- A najlepszym rybakiem jesteś ty.

- Nie. Znam innych, lepszych.

- Que va? - zawołał chłopiec. - Jest wielu dobrych rybaków i kilku wspaniałych. Ale nie ma takiego jak ty.

- Dziękuję ci. Ucieszyłeś mnie. Mam nadzieję, że nie trafi się taka wielka ryba, która by nam pokazała, że się mylimy.

- Nie ma takiej ryby, jeżeli wciąż jesteś tak silny, jak mówisz.

- Mogę nie być tak silny, jak myślę - powiedział stary - ale znam wiele sposobów i jestem śmiały.

- Teraz powinieneś iść do łóżka, żebyś jutro rano był wypoczęty. A ja odniosę to wszystko na taras.

- No to dobranoc. Obudzę cię rano.

- Jesteś moim budzikiem.

- A moim budzikiem jest wiek - odparł stary. - Dlaczego starzy ludzie budzą się tak wcześnie?

Czy po to, żeby mieć dłuższy dzień?

- Nie wiem - odpowiedział chłopiec. - Wiem tylko, że młodzi chłopcy sypiają długo i twardo.

- Przypominam to sobie - rzekł stary. - Zbudzę cię w porę.

- Nie lubię, jak ten mój mnie budzi. Bo to tak, jakbym był gorszy od niego.

- Wiem.

- Śpij dobrze, staruszku.

Chłopiec wyszedł. Jedli bez światła, więc teraz stary po ciemku zdjął spodnie i położył się do łóżka. Spodnie zwinął, żeby zrobić sobie zagłówek, a do środka wsadził gazetę. Otulił się kocem i zasnął na innych starych gazetach, którymi przykryte były sprężyny łóżka. Usnął szybko i śnił o Afryce z tych czasów, kiedy był chłopcem, o długich, złotych plażach i plażach białych, tak białych, że aż oczy bolały, o wysokich przylądkach i wielkich, brunatnych górach. Co noc żył teraz na owym wybrzeżu i w snach słyszał huk fal i widział przedzierające się przez nie łodzie krajowców. Śpiąc, czuł woń smoły i pakuł na pokładzie, czuł zapach Afryki, który rankiem przynosiła bryza od lądu. Zazwyczaj kiedy już poczuł bryzę lądową, wstawał i ubierał się, żeby obudzić chłopca. Tej nocy jednak zapach od lądu przyszedł bardzo wcześnie, on zaś przez sen wiedział, że to jeszcze nie pora, więc śnił dalej, by ujrzeć białe szczyty wysp wynurzające się z morza, a potem zwidziały mu się rozmaite przystanie i redy Wysp Kanaryjskich. Nie śniły mu się już burze ani kobiety, ani wielkie wydarzenia, ogromne ryby, bójki czy mocowania, ani też własna żona. Teraz śnił już tylko o różnych miejscach i o lwach na plaży. W zmroku igrały jak młode koty, a on je kochał, podobnie jak kochał chłopca. Chłopiec nie śnił mu się nigdy. Przebudził się, spojrzał przez otwarte drzwi na księżyc, rozwinął spodnie i naciągnął je. Za chatą oddał mocz i poszedł drogą, aby obudzić chłopca. Dygotał od porannego chłodu. Wiedział jednak, że z tego dygotania zrobi mu się ciepło i że niedługo już będzie wiosłował. Drzwi domu, w którym mieszkał chłopiec, nie były zamknięte na klucz, więc uchylił je i wszedł stąpając cicho bosymi nogami. Chłopiec spał w pierwszej izbie na składanym łóżku i stary dojrzał go wyraźnie przy wpadającym tam świetle gasnącego księżyca. Ujął chłopca łagodnie za stopę i przytrzymał ją, aż ów się zbudził, obrócił i spojrzał na niego. Stary kiwnął głową, a chłopiec wziął z krzesła spodnie i wciągnął je, siedząc na łóżku. Stary rybak wyszedł, chłopiec zaś podążył za nim. Był senny, więc stary objął go za ramiona i powiedział:

- Żal mi ciebie.

- Que va? - odparł chłopiec. - Taki jest obowiązek mężczyzny.

Szli do chaty starego, a wzdłuż całej drogi, w mroku, spieszyli bosi mężczyźni, niosąc maszty swych łodzi.

Kiedy dotarli do chaty, chłopiec wziął zwoje linek złożone w koszyku, harpun i osęk, a stary zarzucił na ramię maszt ze zwiniętym żaglem.

- Chcesz kawy? - zapytał chłopiec.

- Wsadzimy sprzęt do łodzi, a potem się napijemy.

Napili się kawy z puszek po skondensowanym mleku w budce, gdzie wczesnym rankiem obsługiwano rybaków.

- Jak się spało, staruszku? - zapytał chłopiec. Teraz już przytomniał, choć nadal ciężko mu było rozstać się ze snem.

- Doskonale, Manolin - odparł rybak. - Czuję się dzisiaj pewnie.

- Ja też - powiedział chłopiec. - A teraz muszę iść po twoje i moje sardynki i po świeże przynęty dla ciebie. Ten mój sam przynosi nasz osprzęt. Nie chce, żeby ktoś inny nosił cokolwiek.

- U nas inaczej - zauważył stary. - Pozwalałem ci nosić różne rzeczy, kiedy miałeś pięć lat.

- Wiem o tym - powiedział chłopiec. - Zaraz wrócę. Napij się jeszcze kawy. Mamy tu kredyt.

Odszedł boso po koralowych skałach do chłodni, gdzie przechowywano przynęty.

Stary powoli łykał kawę. Miała mu wystarczyć na cały dzień, wiedział więc, że powinien ją wypić. Od dawna już znudziło mu się jedzenie, toteż nigdy nie zabierał obiadu. Na dziobie łodzi miał flaszkę z wodą i nie potrzeba mu było nic więcej do wieczora.

Chłopiec wrócił, niosąc sardynki i dwie przynęty zawinięte w gazetę; poszli do łodzi wydeptaną ścieżką, czując pod stopami piach i kamyki, dźwignęli łódź i zepchnęli ją na wodę.

- Wszystkiego dobrego, stary.

- Wszystkiego dobrego - odpowiedział tamten. Umocował wiązadłami wiosła w dulkach i pochyliwszy się do przodu, zagarnął wodę piórami wioseł i zaczął w ciemnościach wypływać z przystani. Łodzie z innych plaż też wyruszały na morze i stary rybak słyszał, jak ich wiosła zanurzają się i odpychają wodę, chociaż nie mógł nic dojrzeć, gdyż księżyc już zaszedł za wzgórza. Czasem ktoś przemówił w jakiejś łodzi. Większość ich jednak płynęła w ciszy, przerywanej jedynie pluskiem wioseł. Za wylotem przystani rozproszyły się i każda podążyła w tę stronę oceanu, gdzie spodziewała się znaleźć ryby. Stary pamiętał, że ma wypłynąć daleko; zapach lądu pozostał już w tyle, a on wiosłował prosto w czystą, poranną toń oceanu. Dostrzegł w morzu fosforescencję wodorostów, płynąc nad miejscem, które rybacy zwali wielką studnią, ponieważ była tam nagła głębina licząca siedemset sążni, gdzie gromadziły się wszelkie odmiany ryb dzięki wirowi wytwarzanemu przez prąd uderzający o strome ściany dna oceanu. Tu były skupiska krewetek i ryb używanych na przynęty, a czasem, gdzieś w najgłębszych rozpadlinach, ławice mątw, które nocą wypływały prawie na samą powierzchnię i stawały się żerem wszelkich wędrujących ryb.

Stary czuł w mroku zbliżanie się świtu, a wiosłując, słyszał drżący dźwięk, gdy latające ryby wyskakiwały z wody, i syk ich sztywnych, napiętych skrzydeł, kiedy wzbijały się w ciemność. Bardzo lubił latające ryby: były one największymi jego przyjaciółkami na oceanie. Żal mu było ptaków, a zwłaszcza małych, delikatnych, ciemnych rybitw, które wciąż latały, rozglądając się za czymś i prawie nigdy nic nie znajdując. Pomyślał: „Ptaki mają cięższe życie niż my, z wyjątkiem drapieżników i tych dużych, silnych. Dlaczego stworzono ptaki tak kruche i wątłe jak te jaskółki morskie, jeżeli ocean potrafi być tak okrutny? Jest dobry i bardzo piękny. Ale umie też być okrutny, a przychodzi to nagle, i takie ptaki, co latają muskając wodę i polując, i mają słabe, smutne głosy, są za delikatne na morze”.

Zawsze nazywał w myśli morze: la mar, bo tak nazywają je ludzie po hiszpańsku, gdy je kochają. Czasami ci, co je kochają, mówią o nim złe słowa, ale zawsze tak, jakby chodziło o kobietę. Niektórzy młodzi rybacy - ci, co używali boi jako pływaków do linek i mieli motorówki kupione wtedy, gdy wątroby rekinów przyniosły im dużo pieniędzy - mówili o nim el mar, co jest rodzaju męskiego. Mówili o nim jak o przeciwniku bądź miejscu, bądź nawet wrogu. Ale stary zawsze myślał o nim w rodzaju żeńskim, jako o czymś, co udziela albo odmawia wielkich łask, a jeśli robi rzeczy straszne i złe, to dlatego, że nie może inaczej. „Księżyc działa na nią jak na kobietę” - myślał.

 

Wiosłował równo i nie wymagało to wysiłku, bo dobrze utrzymywał szybkość, a powierzchnia oceanu była gładka, tylko prąd kłębił się od czasu do czasu. Pozwalał prądowi wykonywać jedną trzecią pracy i kiedy zaczęło świtać, stwierdził, że jest już dalej, niż się spodziewał być o tej godzinie.

„Przez tydzień obrabiałem wielką studnię i nic nie zdziałałem - pomyślał. - Dziś będę łowił tam, gdzie są ławice bonito i albacore'ów, a może przy nich znajdzie się i jakaś duża sztuka”. Zanim się na dobre rozwidniło, zarzucił już przynęty i dryfował z prądem. Jedną opuścił na czterdzieści sążni. Druga była na siedemdziesięciu pięciu, a trzecia i czwarta znajdowały się w błękitnej wodzie na głębokości stu i stu dwudziestu pięciu sążni. Każda przynęta zwisała głową w dół, trzon haka tkwił w rybie, mocno przytwierdzonej i zaszytej, a całą jego wystającą część, krzywiznę i ostrze pokrywały świeże sardynki. Wszystkie nanizane były przez oczy, tak że tworzyły półkolistą girlandę na sterczącej stali. Żadna ryba nie mogłaby znaleźć takiej cząstki haka, która nie pachniałaby słodko i nie smakowała dobrze.

Chłopiec dał mu dwa małe, świeże tuńczyki, czyli albacore'y i te wisiały na obu najdłuższych linkach niby ciężarki, na pozostałych zaś miał jedną dużą błękitną i jedną żółtą makrelę, których już przedtem używał; były jednakże nadal w dobrym stanie, a wyborne sardynki dodawały im woni i powabu. Każda linka, grubości dużego ołówka, przyczepiona była pętlą do świeżo uciętego, zielonego patyka, tak że wszelkie pociągnięcie czy dotknięcie przynęty musiałoby go wygiąć, każda miała dwa czterdziestosążniowe zwoje, do których można było przywiązać inne, zapasowe, toteż w razie potrzeby ryba mogła wybrać ponad trzysta sążni linki.

Obserwował teraz, czy trzy patyki nie wyginają się przez burtę łodzi, i wiosłował powoli, aby utrzymać linki pionowo na ich właściwych głębokościach. Było już całkiem widno i słońce miało wzejść lada chwila. Skrawek słońca wynurzył się z morza i stary ujrzał daleko w kierunku brzegu inne łodzie, ledwo widoczne nad wodą, rozproszone w poprzek prądu. Potem słońce pojaśniało, na wodę padł blask, a kiedy wynurzyło się zupełnie, gładkie morze odbiło go staremu w oczy tak, że zabolały ostro, więc wiosłował nie patrząc w tę stronę. Spoglądał w dół i obserwował linki, które zbiegały prosto w mrok wody. Utrzymywał je bardziej pionowo niż inni rybacy, ażeby na każdym poziomie w ciemnościach nurtu przynęta czekała na wszelkie przepływające ryby dokładnie tam, gdzie chciał ją mieć. Inni pozwalali przynętom unosić się z prądem i nieraz znajdowały się one na głębokości sześćdziesięciu sążni, kiedy rybak myślał, że są na stu.

„Ale ja to robię dokładnie - myślał stary. - Tylko że nie mam już szczęścia. Chociaż kto wie? Może dzisiaj? Każdy dzień jest nowym dniem. Lepiej jest mieć szczęście. Ale ja wolę być dokładny. Bo wtedy, jak szczęście przychodzi, jesteś gotów”.

 

Słońce było teraz o dwie godziny wyżej i oczy nie bolały już tak od patrzenia ku wschodowi. Tylko trzy łodzie były jeszcze widoczne i ledwie wystawały nad wodę daleko w stronie lądu.

„Przez całe życie poranne słońce raziło mnie w oczy - pomyślał. - A jednak wciąż widzę dobrze.

Pod wieczór mogę patrzeć prosto w słońce i nie robi mi się czarno. A ono wtedy ma przecie większą siłę. Tylko że rano jest bolesne”.

Właśnie w tej chwili spostrzegł przed sobą sokoła morskiego krążącego po niebie na długich, czarnych skrzydłach. Ptak szybko opuścił się skosem w dół, ściągnąwszy skrzydła do tyłu, a potem zaczął krążyć znowu.

- Coś tam ma - powiedział na głos stary. - Nie wypatruje tak sobie.

Powiosłował wolno i spokojnie ku miejscu, gdzie ptak kołował. Stary nie śpieszył się i linki wciąż utrzymywał pionowo. Ale wszedł nieco w prąd, tak że wprawdzie nadal płynął prawidłowo, to jednak szybciej, niżby to robił, gdyby nie usiłował wykorzystać ptaka.

Sokół wzbił się wyżej w powietrze i znowu krążył na nieruchomych skrzydłach. A potem nagle runął w dół i stary ujrzał latające ryby, które wyrwały się z wody i poszybowały rozpaczliwie nad jej powierzchnią.

- Delfin - powiedział głośno. - Duży delfin.

Złożył wiosła na dnie łodzi i wyjął spod dziobu niewielką linkę. Miała przyponę z drutu i średniej wielkości hak, na który nasadził jedną z sardynek. Spuścił linkę za burtę i uwiązał ją do pierścienia na rufie. Potem założył przynętę na drugą linkę, którą zostawił zwiniętą w cieniu dziobu. Znów chwycił za wiosła i śledził długoskrzydłego, czarnego ptaka, który teraz kołował nisko nad wodą.

Kiedy tak patrzył, ptak nagle znurkował składając skośnie skrzydła, po czym zaczął nimi trzepotać dziko i bezskutecznie w pogoni za latającymi rybami. Stary zauważył lekkie wydęcie wody, którą wypierały duże delfiny, też płynąc za uciekającymi. Delfiny pruły wodę wprost pod rybami i mknąc tak szybko musiały znaleźć się w miejscu, gdzie miały opaść. ,,To duża ławica delfinów - pomyślał stary. - Rozpostarły się szeroko i latające ryby mają niewielkie szansę. Ptak nie ma żadnych. Latające ryby są dla niego za duże i poruszają się za szybko”.

Patrzał, jak ryby wciąż od nowa wypryskiwały z wody, i śledził bezskuteczne ruchy sokoła. „Ta ławica wymknęła mi się - pomyślał. - Płyną za prędko i są za daleko. Ale może mi się trafi jakaś zbłąkana sztuka i może moja wielka ryba jest gdzieś blisko nich. Moja wielka ryba musi przecież gdzieś być”.

 

Obłoki nad lądem spiętrzyły się teraz jak góry i brzeg był już tylko długą, zieloną linią, za którą widniały szarobłękitne wzgórza. Woda stała się ciemnoniebieska, tak ciemna, że prawie fioletowa: Kiedy w nią spojrzał, zobaczył w ciemnej wodzie czerwono rozsiany plankton i dziwne światło rzucane przez słońce. Pilnował, żeby linki biegły prosto w dół, znikając w głębinie, i rad był, iż widzi tyle planktonu, bo oznaczało to, że są tu ryby. Dziwne światło, które słońce, podniósłszy się wyżej, zapalało w wodzie, wróżyło dobrą pogodę, podobnie jak kształt obłoków nad lądem. Ale ptaka prawie nie było już widać i nic nie ukazywało się na powierzchni, prócz jednej czy drugiej plamy żółtych, zbielałych od słońca wodorostów sargassowych i fiołkowego, kształtnego, opalizującego, żelatynowego pęcherza portugalskiej meduzy, unoszącej się tuż przy łodzi. Obróciła się na bok, a potem wyprostowała. Spływała wesoło jak banieczka, a za nią snuły się w wodzie jej długie na jard, zabójcze fiołkowe nici.

- Aqua mola - powiedział rybak. - Ty kurwo.

Lekko robiąc wiosłami spojrzał w wodę i dostrzegł drobne ryby, które były barwy podobnej do snujących się nici meduzy i płynęły między nimi, w niewielkim cieniu, jaki rzucała. Ryby te były odporne na jej jad. Natomiast ludzie odporni nie byli i zdarzało się, że kiedy stary wyciągał rybę, a nici meduzy, przywarłszy do linki, pozostały na niej, oślizłe i fiołkowe, występowały mu na rękach i dłoniach pręgi i rany podobne do tych, jakie powoduje trujący bluszcz albo dąb.

Tylko, że te zatrucia od aqua mola pojawiały się szybko i uderzały niby smagnięcie biczem. Opalizujące banieczki były piękne. Ale były też najzdradliwszą rzeczą w morzu i stary lubił patrzeć, jak je pożerają duże morskie żółwie. Żółwie zobaczywszy je, zbliżały się do przodu, po czym zamykały oczy i wtedy, całkowicie osłonięte pancerzem, zjadały meduzy razem z nićmi. Stary lubił przyglądać się, jak to robią, i lubił też deptać meduzy na plaży po sztormie, i słuchać, jak pękają, gdy je naciskał zrogowaciałą podeszwą stopy. Lubił żółwie zielone i szylkretowe za ich elegancję, żwawość i dużą wartość, a z przyjaznym lekceważeniem odnosił się do ogromnych, głupich wielkogłowów, okrytych żółtymi płytkami pancerza, kochających się bardzo dziwacznie i pożerających radośnie, z przymkniętymi oczami, portugalskie meduzy. Nie miał żadnych mistycznych wyobrażeń na temat żółwi, chociaż od wielu lat pływał w łodziach żółwiowych. Współczuł im wszystkim, nawet tym olbrzymom, które były długie jak czółno i ważyły tonę. Większość ludzi nie ma serca do żółwi, ponieważ serce żółwia zwykło bić godzinami, kiedy już rozcięto i wypatroszono zwierzę. Ale stary myślał: „I ja też mam takie serce, a nasze ręce i nogi są do siebie podobne”. Zjadał białe jaja żółwie, żeby się wzmocnić. Jadł je przez cały maj, aby we wrześniu i październiku mieć dosyć sił na prawdziwie wielkie ryby. Co dzień wypijał też kubek tranu rekinowego z dużego bębna, który stał w szopie, gdzie wielu rybaków przechowywało swój sprzęt. Ten tran mógł brać każdy, kto chciał. Większość rybaków nie cierpiała jego smaku, ale nie było to gorsze od wstawania o zwykłej, wczesnej godzinie, a doskonałe na wszelkie przeziębienia i grypy i dobre na oczy.

Teraz stary podniósł wzrok i spostrzegł, że ptak krąży znowu.

- Znalazł rybę - powiedział głośno. Latające ryby nigdzie nie rozcinały powierzchni, nie było też widać rozproszonych ryb-przynęt. Ale kiedy stary tak patrzał, mały tuńczyk wyprysnął w  powietrze i spadł głową na dół w wodę. Zalśnił srebrzyście w słońcu, a gdy już opadł z powrotem, inne poczęły wylatywać w górę i tak skakały na wszystkie strony, zapieniając wodę i dając długie susy w pogoni za rybami. Okrążały je i pędziły przed sobą.

„Jeżeli nie będą płynęły za szybko, dostanę się między nie” - pomyślał stary i śledził ławicę, która biało burzyła wodę, i sokoła spadającego teraz na ryby przedzierające się w popłochu na powierzchnię.

- Wielką mam pomoc z tego ptaka - powiedział. Właśnie w tej chwili linka rufowa naprężyła mu się pod stopą, którą przytrzymywał jej pętlę; puścił więc wiosła i wyczuł drżący ciężar małego tuńczyka, gdy trzymając linkę zaczął ją wybierać. Drżenie wzmagało się, w miarę jak ciągnął, aż wreszcie zobaczył w wodzie niebieski grzbiet i złote boki ryby, zanim przerzucił ją przez burtę do łodzi. Legła na rufie w słońcu, wyprężona, o kształcie pocisku, a jej wielkie nierozumne oczy były szeroko rozwarte, gdy wybijała z siebie życie o deski łodzi szybkimi, rozedrganymi uderzeniami zgrabnego, śmigłego ogona. Stary z litości zadał jej ostateczny cios w głowę i kopnięciem wrzucił dygocące jeszcze ciało w cień rufy.

- Albacore - powiedział na głos. - Będzie z niego piękna przynęta. Musi ważyć z dziesięć funtów. Nie pamiętał, kiedy po raz pierwszy zaczął głośno mówić do siebie w samotności. Dawniej śpiewał, gdy był sam, zdarzało się też, że śpiewał sobie nocą, sterując podczas wachty na kutrach czy łodziach żółwiowych. Prawdopodobnie zaczął mówić na głos, kiedy został sam jeden  po odejściu chłopca. Ale nie przypominał sobie dokładnie. Jeżeli wypływał na połów razem z chłopcem, zazwyczaj rozmawiali wtedy tylko, kiedy to było konieczne. Gadali w nocy albo w chwili, gdy zła pogoda pchała ich w burzę. Powstrzymywanie się od zbędnych rozmów na morzu uważane było za cnotę i stary zawsze był tego zdania i postępował odpowiednio. Teraz jednakże nieraz wypowiadał głośno swoje myśli, bo nie było nikogo, komu mogłyby się uprzykrzyć.

- Gdyby inni usłyszeli, że głośno mówię, pomyśleliby, że zwariowałem - powiedział na głos. – Ale ponieważ nie jestem wariatem, więc mi to obojętne. Bogaci mają w łodzi radio, które do nich gada i przynosi im nowiny baseballowe. „Teraz nie czas zastanawiać się nad baseballem - pomyślał. - Teraz trzeba się skupić tylko na jednym. Na tym, do czego się urodziłem. Przy tej ławicy może być jakaś duża sztuka. Złapałem tylko marudera spośród tych albacore'ów, które tu żerowały. Reszta płynie szybko i jest już daleko. Wszystko, co dziś pokazuje się na powierzchni, płynie bardzo prędko i na północny wschód. Może to pora dnia? A może jakaś nie znana mi oznaka pogody?”

Nie mógł już dojrzeć zieleni brzegu, widział tylko szczyty niebieskich wzgórz, które bielały, jakby przysypane śniegiem, a nad nimi obłoki przypominające wysokie, śnieżne góry. Morze było bardzo ciemne, a światło tworzyło w wodzie pryzmaty. Tysiączne punkciki planktonu zgasły teraz, kiedy słońce podeszło wyżej, i stary dostrzegł w błękitnej wodzie te wielkie pryzmaty i linki opadające pionowo w wodę, która była na milę głęboka. Tuńczyki - rybacy zwali wszystkie ryby tego gatunku tuńczykami i rozróżniali je według właściwych nazw tylko wtedy, gdy przyszło je sprzedać albo zamienić na przynęty - opuściły się znowu głębiej. Słońce było teraz gorące i stary wiosłując, czuł je na karku; czuł także, że pot ścieka mu po plecach.

„Mógłbym zwyczajnie podryfować - pomyślał - i przespać się, owinąwszy linkę na palcu stopy, żeby mnie przebudziła. Ale dziś mija osiemdziesiąt pięć dni i powinienem łowić porządnie”.

Właśnie wtedy, obserwując linki, zauważył, że jeden ze sterczących zielonych patyków wygiął się raptownie w dół.

- Idę - powiedział. - Już idę. - Unikając wstrząsów, złożył wiosła na dnie łodzi. Sięgnął po linkę iprzytrzymał ją delikatnie między dużym i wskazującym palcem prawej ręki. Nie czuł napięcia ani ciężaru i linkę trzymał lekko. A potem powtórzyło się to znowu. Tym razem było to pociągnięcie próbne, nie uporczywe ani mocne, wiedział już dokładnie, o co chodzi. Na głębokości stu sążni marlin zżerał sardynki pokrywające ostrze i trzon haka, w miejscu, gdzie ręcznie kute żelazo wystawało z głowy małego tuńczyka. Stary przytrzymał linkę miękko, delikatnie, a lewą ręką odwiązał ją ostrożnie z patyka. Teraz mógł ją przepuszczać między palcami, nie dając rybie wyczuć napięcia.

„Musi być wielki, jeżeli wypłynął tak daleko w tym miesiącu - pomyślał. - Jedz, rybo, jedz!

Proszę cię, zjedz je! Patrz, jakie świeżutkie, a ty tam tkwisz po ciemku, w tej zimnej wodzie, na sześćset stóp głęboko. Zrób jeszcze jedno koło w ciemności, zawróć i zjedz je”.

Uczuł lekkie, delikatne pociągnięcie; potem mocniejsze targanie: widocznie głowę którejś sardynki trudniej było zerwać z haka. A później wszystko ustało.

- No, chodź - powiedział głośno. - Zrób jeszcze jedno koło. Tylko je powąchaj. Prawda, jakie śliczne? Zjedz je porządnie, a potem będziesz miała tuńczyka. Jędrny jest, zimny i ładny. Nie wstydź się, rybo. Jedz!

Czekał, trzymając wciąż linkę między dużym i wskazującym palcem; śledził zarazem inne linki, gdyż ryba mogła wypłynąć w górę albo zagłębić się bardziej. Wreszcie to samo delikatne pociągnięcie powtórzyło się znowu.

- Weźmie - powiedział na głos. - Boże, dopomóż mu, żeby wziął.

Jednakże marlin nie wziął. Odpłynął i stary nie czuł już nic.

- Nie mógł sobie pójść - rzekł stary. - Sam Bóg wie, że nie mógł. Robi koło. Może już go brali na hak i zapamiętał to sobie. Znów wyczuł łagodne trącenie linki i uradował się.

- Robił tylko to swoje koło - powiedział. - Weźmie. Uszczęśliwiony, poczuł delikatne ciągnięcie, a potem jakiś opór i niewiarygodny ciężar. Była to waga ryby; stary pozwolił lince sunąć w dół, w dół, w dół i odwijać pierwszy z dwóch zapasowych zwojów. Kiedy tak wylatywała, sunąc mu lekko między palcami, mógł nadal wyczuć ogromny ciężar, choć nacisk palców był prawie niedostrzegalny.

- Co za ryba! - powiedział. - Ma teraz hak bokiem w pysku i odpływa z nim.

„Potem zawróci i połknie go” - pomyślał. Nie wyrzekł tego jednak, gdyż wiedział, że jeśli się powie na głos coś dobrego, może się to nie zdarzyć. Domyślał się, jak wielka jest owa ryba, i wyobrażał sobie, jak odpływa w ciemność, trzymając tuńczyka w poprzek pyska. W tej chwili uczuł, że przestała płynąć, ale ciężar nie ustępował. Potem wzrósł jeszcze, więc stary wypuścił więcej linki. Na moment zacisnął mocniej palce, a ciężar zwiększył się i ciągnął prosto w dół.

- Wziął! - powiedział. - Teraz niech sobie dobrze to zje. Pozwolił lince sunąć między palcami, a tymczasem wyciągnął lewą rękę i uwiązał wolny koniec obu zapasowych zwojów do pętli dwóch zwojów następnej linki. Był teraz gotów. Miał w rezerwie trzy czterdziestosążniowe zwoje, a także ten, którego obecnie używał.

- Zjedz jeszcze trochę - powiedział. - Zjedz dobrze. „Zjedz tak, żeby ostrze haka trafiło do serca i zabiło cię - pomyślał. - Wypłyń gładko i pozwól, żebym wbił w ciebie harpun. W porządku. Jesteś gotowy? Dosyć już nasiedziałeś się przy stole?”

- Teraz! - powiedział głośno i oburącz szarpnął mocno za linkę, wybrał jej jard, a potem chwytając ją kolejno to jedną ręką, to drugą, zaczął ciągnąć całą siłą ramion i rozkołysanym ciężarem ciała.

Nic nie pomogło. Ryba powoli odpływała i stary nie mógł jej podciągnąć nawet o cal. Linkę miał mocną, przeznaczoną na ciężkie ryby, więc podparł ją ramieniem, aż naprężyła się tak, że prysnęły z niej kropelki wody. Zaczęła wydawać powolny syczący dźwięk, a on trzymał ją dalej, zaparty o ławę wioślarską, odchylony do tyłu, żeby stawić opór napięciu. Łódź zaczęła wolno posuwać się ku północnemu zachodowi.

Ryba płynęła nieprzerwanie i tak z wolna sunęli po spokojnym morzu. Inne przynęty wciąż jeszcze były w wodzie, ale nie miał na to rady.

- Szkoda, że nie ma tu chłopca - powiedział głośno. - Holuje mnie ryba i jestem jak kołek do uwiązywania lin. Mógłbym zamocować tę linkę. Ale wtedy marlin mógłby ją zerwać. Muszę go trzymać ze wszystkich sił i oddawać linkę, jak będzie trzeba, Bogu dzięki, że on płynie przed siebie, a nie schodzi w głąb.

„No, ale nie wiem, co zrobię, jak postanowi zejść w głąb. Nie wiem też, co zrobię, jeżeli pójdzie na dno i zdechnie. Ale coś przecież zrobię. Dużo jest rzeczy, które mogę zrobić”.

Przytrzymywał linkę na plecach i obserwował jej skos w wodzie i stałe posuwanie się łodzi ku północo-zachodowi.

,,To go zabije - myślał. - Nie może tego robić bez końca”.

Jednakże w cztery godziny później ryba wciąż równo płynęła ku pełnemu morzu, holując łódź, a stary wciąż zaparty był silnie i linę trzymał na grzbiecie.

- Południe było, kiedym go złapał - powiedział. - A jeszcze go nie widziałem.

Nim schwytał rybę, nacisnął mocno na oczy kapelusz, który teraz wrzynał mu się w czoło. Stary czuł też pragnienie, więc ukląkł i uważając, aby nie szarpnąć linki, podsunął się jak najdalej ku dziobowi i jedną ręką sięgnął po butelkę z wodą. Otworzył ją i wypił trochę. Potem oparł się o dziób. Odpoczywał, przysiadłszy na złożonym tam maszcie i żaglu i starał się nie myśleć, tylko wytrwać.

Potem obejrzał się za siebie i stwierdził, że lądu nie widać. „Nie szkodzi - pomyślał. – Zawsze mogę wracać na łunę świateł Hawany. Mam jeszcze dwie godziny do zachodu słońca, a może on do tego czasu wypłynie. Jeżeli nie, może wypłynie przy księżycu. A jak i tego nie zrobi, może wypłynąć o wschodzie. Nie mam kurczów i czuję się silny. To on ma hak w pysku. Ale cóż to za ryba, żeby tak ciągnąć! Musiał mocno zacisnąć pysk na drucie. Chciałbym go zobaczyć choć raz, żeby wiedzieć, z czym mam do czynienia”.

O ile mógł się zorientować, obserwując gwiazdy, ryba przez całą noc nie zmieniła kursu ani kierunku. Kiedy słońce zaszło, zrobiło się zimno i pot przysechł mu chłodno na grzbiecie i rękach, i na starych nogach. Jeszcze za dnia stary zdjął worek przykrywający pudełko z przynętami i rozłożył na słońcu, żeby go przesuszyć. Po zachodzie obwiązał go sobie wokół szyi, tak że worek zwisł mu na plecy, a wtedy ostrożnie wsunął go pod linkę, którą teraz trzymał na ramieniu. Worek stanowił dla niej podkładkę, a stary znalazł taki sposób oparcia się o dziób łódki, że było mu prawie wygodnie. W gruncie rzeczy pozycja ta była zaledwie trochę mniej nieznośna, ale jemu wydawała się prawie wygodna.

„Nie mogę nic z nim zrobić i on nie może nic zrobić ze mną - pomyślał. - Przynajmniej dopóki będzie dalej tak postępował”.

Raz wstał, oddał mocz przez burtę łodzi, popatrzał na gwiazdy i sprawdził kurs. Linka wyglądała w wodzie jak fosforyzująca pręga biegnąca prosto od ramienia starego. Płynęli teraz wolniej i łuna Hawany nie była tak mocna, wiedział więc, że prąd musi ich znosić ku wschodowi. „Jeżeli stracę z oczu światła Hawany, to będzie znaczyło, że płyniemy bardziej na wschód - pomyślał. - Bo gdyby ryba trzymała kurs, powinien bym je widzieć jeszcze przez szereg godzin. Ciekawe, jak wypadły dzisiejsze wielkie rozgrywki ligowe w baseballu. Wspaniale byłoby usłyszeć to przez radio”. A później pomyślał: „Myśl tylko o tym, co należy. Miej w głowie to, co robisz. Nie wolno ci zrobić żadnego głupstwa”.

Następnie powiedział na głos:

- Chciałbym tu mieć chłopca. Żeby mi pomógł i żeby to zobaczył.

„Nikt nie powinien zostawać sam na starość - myślał. - Ale to nieuniknione. Muszę pamiętać, żeby zjeść tuńczyka, zanim się zepsuje, bo trzeba zachować siły. Pamiętaj, że choćbyś nie bardzo miał ochotę, musisz go zjeść rano. Pamiętaj!” - powiedział do siebie.

W nocy podpłynęły do łodzi dwa delfiny i słyszał, jak kotłowały się w wodzie i dmuchały. Mógł rozróżnić odgłos wydmuchu samca i podobne do westchnień dmuchnięcia samicy.

- Poczciwe są - powiedział. - Bawią się, figlują i kochają wzajemnie. To nasi bracia, tak jak latające ryby.

A potem zrobiło mu się żal wielkiego marlina, którego schwytał na hak. „Wspaniały jest, dziwny i kto wie, ile ma lat - pomyślał. - Jeszcze nigdy nie spotkałem równie silnej ryby ani takiej, która postępowałaby równie dziwacznie. Może jest za mądry, żeby skakać. Mógłby mnie wykończyć, gdyby skoczył albo rzucił się nagle. Ale pewnie już nieraz brali go na hak i wie, że tak właśnie powinien walczyć. Nie może wiedzieć, że ma przeciwko sobie tylko jednego człowieka, ani że ten człowiek jest stary. Ale cóż to za ogromna sztuka i ileż przyniesie na targu, jeżeli mięso jest dobre! Wziął przynętę, jak na samca przystało, i ciągnie jak samiec, a walczy bez popłochu. Ciekawe, czy ma jakieś plany, czy też to taki sam straceniec jak ja?” Przypomniał sobie, jak kiedyś złowił jednego z pary marlinów. Samiec zawsze pozwala samicy, by pierwsza się pożywiła: schwytana ryba, samica, rozpoczęła wtedy dzikie, oszalałe, rozpaczliwe zapasy,  które wprędce ją wyczerpały, a przez cały ten czas samiec pozostał przy niej, przepływając w poprzek linki i krążąc ze swoją towarzyszką na powierzchni. Trzymał się tak blisko, iż stary obawiał się, że przetnie linkę ogonem, który był ostry jak kosa i niemal tejże wielkości i kształtu. Kiedy stary przyciągnął rybę osękiem i trzymając ją za miecz, szorstki na krawędziach niczym tarka, walił pałką po łbie, aż przybrała barwę prawie taką jak odwrotna strona lustra, i kiedy wreszcie z pomocą chłopca wrzucił ją do łodzi - samiec nadal pozostał przy burcie. Potem, gdy stary rozplątywał liny i przygotowywał harpun, samiec wyskoczył tuż obok wysoko w powietrze, żeby zobaczyć, gdzie jest samica, a następnie znurkował głęboko, rozpościerając swe lawendowe skrzydła, czyli płetwy piersiowe, i ukazując szerokie lawendowe pasy na ciele. Stary pamiętał, że był piękny i że pozostał przy łodzi.

„To była najsmutniejsza rzecz, jaką u nich widziałem - myślał. - Chłopcu też było smutno, więc przeprosiliśmy rybę i zarżnęliśmy ją szybko”.

- Chciałbym, żeby chłopiec tu był - powiedział głośno i oparł się o półokrągłe deski dziobu, czując poprzez trzymaną na ramionach linkę moc wielkiej ryby płynącej nieprzerwanie ku wiadomemu sobie celowi.

„No i przez mój podstęp musiał dokonać wyboru - pomyślał stary. - Jego wyborem było pozostać w głębokich, ciemnych wodach, daleko od wszelkich sideł, pułapek i podstępów. Moim wyborem było udać się tam po niego, daleko od wszystkich ludzi. Od wszystkich ludzi na świecie. A teraz jesteśmy złączeni ze sobą i trwamy tak od południa. I nikt nie może dopomóc żadnemu z nas.

Może nie powinienem był zostać rybakiem. Ale do tego właśnie się urodziłem. Muszę koniecznie pamiętać, żeby zjeść tuńczyka, jak się rozwidni”.

Na pewien czas przed brzaskiem coś pochwyciło jedną z przynęt, które zwisały w tyle łodzi. Usłyszał, że patyk pęka, a linka zaczyna wylatywać przez burtę łodzi. W ciemnościach wydobył nóż z pochewki i przenosząc całe napięcie trzymanej linki na lewe ramię, odchylił się do tyłu i przeciął tamtą o drewnianą krawędź burty. Potem przeciął linkę, która była najbliżej, i po omacku związał wolne końce zapasowych zwojów. Pracował zgrabnie jedną ręką, a zwoje nadeptał, by je przytrzymać, kiedy dociągał węzły. Miał teraz sześć zwojów linki w zapasie. Było ich po dwa z każdej odciętej przynęty i dwa z tej, którą wzięła ryba, a wszystkie związane razem.

„Jak się rozwidni - pomyślał - podsunę się do tej czterdziestosążniowej linki, odetnę ją też i zwiążę zapasowe zwoje. Stracę dwieście sążni dobrego katalońskiego cordelu, a także haki i przypony. To można odkupić. Ale kto mi odkupi rybę, jeżeli złapię inną i ta mi ją odetnie? Nie wiem, co to za ryba wzięła w tej chwili przynętę. Mógł to być marlin albo ryba-miecz, albo rekin. Nawet jej nie wyczułem. Za szybko musiałem jej się pozbyć”.

Głośno powiedział:

- Chciałbym tu mieć chłopca.

„Ale nie masz chłopca - pomyślał. - Masz tylko siebie samego i lepiej od razu podsunąć się do ostatniej linki, i chociaż jest jeszcze ciemno, odciąć ją i złączyć oba zapasowe zwoje”.

Tak też zrobił. Trudne to było po ciemku; raz marlin szarpnął się, a stary padł na twarz i rozciął sobie skórę pod okiem. Krew pociekła mu po policzku. Ale zakrzepła i przyschła, zanim dotarła do brody, on zaś popełznął z powrotem na dziób i oparł się tam o deski. Poprawił worek i ostrożnie przesunął linkę tak, że znalazła się w innym miejscu ramienia; przytrzymując ją barkami, starał się wyczuć ciężar ryby, a potem ręką sprawdził, jak łódź posuwa się po wodzie.

„Ciekawe, dlaczego on tak się szarpnął? - pomyślał. - Może drut mu się osunął po wielkim wzgórzu grzbietu. Z pewnością plecy nie bolą go tak paskudnie jak mnie. Ale chyba nie może ciągnąć tej łodzi bez końca, choćby był nie wiem jaki wielki. Teraz już usunąłem wszystko, co mogłoby mi przeszkadzać, i mam duży zapas linki, a więcej człowiek żądać nie może”.

- Rybo - powiedział łagodnie - zostanę z tobą, póki nie umrę.

„I ona też pewnie ze mną zostanie” - myślał stary i czekał, aż się rozwidni. Przed świtem zrobiło się zimno, więc przycisnął się do desek, żeby się rozgrzać. „Wytrzymam tak długo jak i ona” - pomyślał.

O pierwszym brzasku zobaczył linkę wyciągniętą daleko w głąb wody. Łódź płynęła nieprzerwanie i kiedy ukazał się pierwszy rąbek słońca, promienie padły na prawe ramię starego.

- Idzie na północ - powiedział.

„Prąd musiał znieść nas daleko na wschód - myślał. - Dobrze byłoby, gdyby on płynął z prądem. To by wskazywało, że się męczy”.

Kiedy słońce podeszło wyżej, stary uświadomił sobie, że marlin się nie męczy. Jeden był tylko pomyślny znak. Kąt nachylenia linki wskazywał, że płynie na mniejszej głębokości. Nie musiało to oznaczać, że wyskoczy, ale mógł to zrobić.

- Boże, pozwól, żeby wyskoczył! - powiedział stary.

- Mam dosyć linki, żeby dać sobie z nim radę.

„Może, jak zdołam trochę zwiększyć naprężenie, poczuje ból i wyskoczy - pomyślał. - Teraz, kiedy jest widno, niechże wyskakuje, bo wtedy napełni sobie powietrzem pęcherze wzdłuż kręgosłupa i nie będzie mógł zejść głęboko, żeby tam zdychać”. Spróbował mocniej naprężyć linkę, ale odkąd schwytał marlina, była napięta do samej granicy wytrzymałości; odchylając się w tył, ażeby ją naciągnąć, wyczuł jej sztywność i pojął, że więcej napinać jej nie może. „Nie wolno mi nią szarpnąć - pomyślał. - Każde szarpnięcie poszerza ranę zrobioną przez hak i kiedy ryba skoczy, może go wyrzucić. Tak czy owak lepiej się czuję przy słońcu i raz przynajmniej nie muszę w nie patrzeć”.

Do linki przywarły żółte wodorosty, ale wiedział, że stawiają rybie dodatkowy opór, więc był zadowolony. Były to te żółte wodorosty zatokowe, które tak fosforyzowały w nocy.

- Rybo - powiedział. - Kocham cię i szanuję bardzo. Ale zabiję cię, nim ten dzień się skończy.

„Miejmy nadzieję, że tak będzie” - pomyślał.

Z północy nadleciał ku łodzi mały ptaszek. Był to drozd i leciał tuż nad wodą. Stary zauważył, że jest bardzo zmęczony.

Ptaszek sfrunął na rufę łodzi i tam przysiadł. Potem okrążył głowę człowieka i siadł na lince, gdzie było mu wygodniej.

- Ile masz lat? - zapytał go stary. - Czy to twoja pierwsza wyprawa?

Ptak patrzał na mówiącego. Był zbyt zmęczony, aby obejrzeć linkę, i kołysał się, ściskając ją mocno delikatnymi łapkami.

- Sztywna jest - powiedział mu stary. - Aż za sztywna. Nie powinieneś być tak zmęczony po bezwietrznej nocy. Co to się robi z tymi ptakami!

„Nad morze wylatują im na spotkanie jastrzębie” - pomyślał. Ale nie powiedział tego ptakowi, który i tak nie mógł go zrozumieć, a o jastrzębiach miał się dowiedzieć aż za prędko.

- Odpocznij sobie dobrze, ptaszku - rzekł. - A potem leć i zaryzykuj jak każdy człowiek, ptak czy ryba.

Mówienie pokrzepiło go na duchu, bo w nocy plecy mu zdrętwiały i bolały teraz naprawdę.

- Zostań w moim domu, jeżeli chcesz, ptaku - powiedział. - Żałuję, że nie mogę wciągnąć żagla i zabrać cię na ląd z tą lekką bryzą, która się zrywa. Ale jestem tu z przyjacielem.

Właśnie w tej chwili ryba szarpnęła się nagle, a stary padł na dziób łodzi i byłby wyleciał za burtę, gdyby nie zaparł się mocno i nie wypuścił trochę linki.

Ptak zerwał się w chwili, gdy nastąpiło szarpnięcie, i stary nawet nie zauważył jego odlotu. Pomacał ostrożnie linkę prawą ręką i spostrzegł, że dłoń mu krwawi.

- Coś go zabolało - powiedział na głos i począł ciągnąć za linkę, by się przekonać, czy zdoła ruszyć marlina. Gdy jednak była już bliska pęknięcia, przestał i przytrzymał ją napiętą.

- Czujesz to teraz, rybo - powiedział. - A Bóg świadkiem, że i ja także.

Rozejrzał się za ptakiem, bo miłe byłoby mu jego towarzystwo. Ale ptaka nie było.

„Niedługo tu siedziałeś - pomyślał. - Ale tam, gdzie lecisz, gorzej ci będzie, zanim dotrzesz do brzegu. Jakże mogłem pozwolić, żeby ryba tak mnie skaleczyła tym jednym szybkim szarpnięciem? Widocznie całkiem głupieję. A może patrzałem na ptaszka i o nim myślałem?

Teraz skupię uwagę na swojej robocie, a poza tym muszę zjeść tuńczyka, żeby mi sił nie zabrakło”.

- Chciałbym tu mieć chłopca, a także trochę soli - powiedział głośno.

Przeniósł ciężar linki na lewy bark i ukląkłszy ostrożnie, obmył rękę w morzu i przytrzymał ją zanurzoną przez minutę z górą, patrząc, jak krew wysnuwa się z niej, a woda przepływa po dłoni w miarę ruchu łodzi.

- Porządnie zwolnił - powiedział.

Chętnie by dłużej trzymał dłoń w słonej wodzie, ale obawiał się, że ryba znów szarpnie, więc wstał, zaparł się mocno i podniósł rękę ku słońcu. Było to tylko piekące skaleczenie od linki, która rozcięła mu dłoń. Ale znajdowało się na jej wewnętrznej, pracującej stronie. Wiedział, że nim to wszystko się skończy, ręce będą mu potrzebne, więc nierad był, że linka go skaleczyła, zanim się coś zaczęło.

- Teraz - powiedział, kiedy ręka obeschła - muszę zjeść tego małego tuńczyka. Mogę go sięgnąć osękiem i zjeść tutaj wygodnie.

Ukląkł, wymacał osękiem tuńczyka pod rufą i przyciągnął go do siebie, uważając, żeby nie zahaczyć o zwoje. Przytrzymał linkę na lewym ramieniu i podparłszy się lewą ręką, zdjął rybę z haka, a osęk odłożył na miejsce. Przycisnął tuńczyka kolanem i zaczął odkrawać podłużne pasma ciemnoczerwonego mięsa od łba aż po ogon. Były one klinowatego kształtu, a ciął je od kręgosłupa do brzucha. Ukrajawszy sześć pasków, rozłożył je na deskach dziobu, otarł nóż o spodnie, podniósł szkielet za ogon i wyrzucił za burtę.

- Chyba nie zjem całego - powiedział i przeciął w poprzek jeden z pasków. Czuł nieprzerwane, twarde napięcie linki, a w lewej ręce chwytał go kurcz. Zacisnęła się mocno na ciężkim sznurze i stary spojrzał na nią z odrazą.

- Cóż to za ręka - powiedział. - Kurcz się, jeśli chcesz. Przemień się w szpon. Nic na tym nie skorzystasz.

,,No, dalej - pomyślał i spojrzał w ciemną wodę na skośnie biegnącą linkę. - Pojedz teraz, to ręka ci się wzmocni. To nie jej wina, bo już wiele godzin jesteś z tą rybą. Ale nie możesz przy niej tkwić bez końca. Zjedz teraz bonito”.

Wziął kawałek, włożył do ust i począł z wolna przeżuwać. Nie było to nieprzyjemne.

„Zżuj dobrze - myślał - i wyssij wszystkie soki. Niezłe by to było jedzenie z odrobiną cytryny albo solą”.

- Jakże się czujesz? - zapytał zdrętwiałej ręki, która była niemal równie sztywna jak ciało rupa. - Zjem jeszcze trochę dla ciebie.

Zjadł drugą część kawałka, który przeciął na pół. Przeżuł go starannie, po czym wypluł skórę.

- No, jak tam, ręko? A może jeszcze za wcześnie pytać? Wziął następny pasek mięsa i przeżuł go w całości.

„To silna, pełnokrwista ryba - pomyślał. - Miałem szczęście, żem złapał ją, a nie delfina. Delfin jest za słodki. Ta prawie wcale nie jest słodka, a ma w sobie siłę”.

„Tylko praktyczność ma sens - myślał. - Chciałbym mieć trochę soli. I nie wiem, czy słońce zepsuje, czy wysuszy to, co zostało, więc lepiej zjeść wszystko, chociaż nie jestem głodny.

Marlin płynie spokojnie i równo. Zjem wszystko i potem będę gotów”.

- Cierpliwości, ręko - powiedział. - Robię to dla ciebie. „Chętnie bym nakarmił marlina - pomyślał. - To mój brat.

Ale muszę go zabić i zachować na to siły”. Powoli i sumiennie zjadał wszystkie klinowate paski rybiego mięsa. Wyprostował się, ocierając rękę o spodnie.

- No - powiedział. - Możesz puścić linkę, ręko. Będę sobie z nią radził samą prawą, dopóki nie skończysz z tymi bzdurami. - Przydeptał lewą stopą napiętą linkę, którą przedtem trzymał w lewej ręce, i pochylił się, żeby stawić opór naciskowi na grzbiet.

- Boże, dopomóż, żeby mnie kurcz puścił - powiedział. - Bo nie wiem, co ten marlin zrobi.

„Jednak wydaje się spokojny - pomyślał - i działa według planu. Tylko jaki jest jego plan? A mój? Mój muszę wymyślać na poczekaniu, zależnie od tego, co robi on, bo przecie jest taki wielki. Jeżeli wyskoczy, będę mógł go zabić. Ale on za nic nie chce się stamtąd ruszyć. Więc i ja się od niego nie ruszę”.

Potarł zdrętwiałą ręką o spodnie i spróbował rozluźnić palce. Dłoń nie chciała się jednak rozewrzeć. „Może otworzy się na słońcu - pomyślał. - Może otworzy się, kiedy strawię tego silnego, surowego tuńczyka. Jeżeli będzie trzeba, otworzę ją, choćby mnie to nie wiedzieć ile kosztowało. Ale nie chcę jej teraz otwierać siłą. Niech się otworzy sama, niech przyjdzie do siebie z własnej woli. Bądź co bądź, mocno jej nadużyłem w nocy, kiedy trzeba było uwolnić i złączyć te różne linki”.

Popatrzał na morze i pojął, jak bardzo jest teraz samotny. Ale w ciemnej głębinie widział pryzmaty i naciągniętą linkę, i dziwne falowania gładkiej wody. Obłoki piętrzyły się w oczekiwaniu pasatu; spojrzał przed siebie i dostrzegł stado dzikich kaczek, które zarysowało się nad wodą na tle nieba, potem się zgubiło i ukazało znowu - i wiedział już, że nikt nie jest nigdy samotny na morzu. Przyszło mu na myśl, jak to niektórzy ludzie lękają się stracić ląd z oczu, gdy płyną małą łódką, i uznał, że mają słuszność w miesiącach nagłej niepogody. Ale teraz były miesiące huraganów, a jeżeli nie ma huraganu, pogoda w tych miesiącach bywa najlepsza w całym roku.

„Kiedy idzie huragan, zawsze na wiele dni przedtem widzi się na niebie jego oznaki, jeżeli się jest na morzu. Z lądu tego nie dostrzegają, bo nie wiedzą, czego trzeba wypatrywać - pomyślał.

- Poza tym ląd musi też zmieniać kształt obłoków. Ale teraz nie zbliża się huragan”.

Spojrzał na niebo i zobaczył białe kumulusy spiętrzone jak dobrotliwe masy kremu; daleko nad nimi na tle wysokiego wrześniowego nieba widział cienkie pasma obłoków pierzastych.

- Lekka bryza - powiedział. - Lepsza pogoda dla mnie niż dla ciebie, rybo.

W lewej ręce nadal czuł kurcz, ale rozwierał ją z wolna.

„Nienawidzę kurczu - pomyślał. - To zdrada ze strony własnego ciała. Upokarzające jest wobec innych dostać biegunki po zatruciu nieświeżym jedzeniem albo też rzygać po tym. Ale kurcz (nazywał go w myśli calambre) szczególnie upokarza człowieka samotnego. Gdyby chłopiec tu był, mógłby mi rękę rozetrzeć i rozluźnić od przedramienia. Ale jakoś sama się rozluźni”.

W tej chwili wyczuł prawą ręką różnicę w napięciu linki, jeszcze nim zauważył, że jej kąt w wodzie się zmienia. A potem, kiedy pochylił się naciągając ją i zaczął silnie, szybko strzepywać lewą ręką o udo, spostrzegł, że linka podnosi się z wolna.

- Wypływa - powiedział. - No, chodź, rybo. Proszę cię, chodź!

Linka podnosiła się wolno i nieprzerwanie, a potem powierzchnia oceanu wzdęła się przed łodzią i marlin wypłynął. Wynurzał się bez końca, a woda spływała strumieniami z jego boków. Lśnił w słońcu, głowa i grzbiet były ciemnofioletowe, a w świetle widniały pasy na jego ciele, szerokie, jasnolawendowego koloru. Miecz miał długi jak pałka baseballowa, spiczasty jak rapier; wypłynął z wody na całą długość, następnie pogrążył się znowu niby nurek, a stary ujrzał, jak znika ogromna kosa jego ogona, po czym linka zaczęła wylatywać za burtę.

- Jest o dwie stopy dłuższy od łodzi - powiedział stary. Linka sunęła szybko, lecz równo; ryba nie była spłoszona. Stary próbował oburącz przytrzymać linkę, uważając, żeby nie przekroczyć granicy jej wytrzymałości. Wiedział, że jeśli stałym naciskiem nie zmusi ryby do zwolnienia, marlin wybierze mu całą linkę i wreszcie ją urwie.

„Wielka z niego sztuka i muszę go jakoś zmóc - pomyślał. - Nie wolno dać mu poznać jego własnej mocy ani tego, co mógłby zrobić, gdyby się rzucił do ucieczki. Na jego miejscu zebrałbym teraz wszystkie siły i gnał, póki się coś nie urwie. Ale, Bogu dzięki, ryby nie są tak mądre jak ci, co je zabijają, chociaż są szlachetniejsze i zręczniejsze”.

Stary widział już wiele dużych ryb. Widywał sztuki, które ważyły ponad tysiąc funtów, i złowił w swoim życiu dwie takich rozmiarów, ale nie zrobił tego w pojedynkę. Teraz, samotny, daleko od lądu, trzymał na haku największą rybę, jaką kiedykolwiek oglądał, większą od wszystkich, o jakich słyszał, a jego lewa ręka była nadal skurczona niczym zaciśnięte szpony orła.

„Przecież się jednak rozkurczy - myślał. - Z pewnością się rozkurczy, żeby pomóc prawej. Trzy rzeczy są siostrami: ryba i moje dwie ręce. Musi się rozkurczyć. To jej niegodne, żeby była drętwa”.

Marlin zwolnił znowu i płynął swoim zwykłym tempem.

„Ciekawe, dlaczego wyskoczył - pomyślał stary. - Zupełnie jakby chciał mi pokazać, jaki jest wielki. Teraz już wiem w każdym razie. Chciałbym, żeby zobaczył, co ze mnie za człowiek. Ale znów wtedy zauważyłby, że mam kurcz w ręce. Niech myśli, że jestem sprawniejszy, niż jestem, to będę taki. Chciałbym być na jego miejscu i mieć to wszystko, co on ma przeciwko tylko mojej woli i rozumowi”.

Oparł się wygodnie o deski i przyjmował swoje cierpienie w miarę, jak przychodziło; ryba płynęła równo, a łódka posuwała się wolno po ciemnej wodzie. Nadlatujący ze wschodu wiatr wzdął lekko morze, a w południe kurcz puścił lewą rękę starego.

- Złe mam nowiny dla ciebie, rybo - powiedział stary i przeniósł linkę na worek, który okrywał mu ramiona.

Było mu wygodnie, ale cierpiał, choć nie przyznawał się do cierpienia.

- Nie jestem religijny - powiedział - ale odmówię dziesięć Ojcze nasz i dziesięć Zdrowaś Mario, żeby złapać tę rybę, i przyrzekam odprawić pielgrzymkę do Najświętszej Panny z Cobre, jeżeli mi się uda. To obiecane.

Zaczął mechanicznie odmawiać modlitwy. Chwilami ogarniało go takie znużenie, że nie mógł sobie przypomnieć słów, i wtedy mówił je prędko, ażeby wyszły automatycznie. „Zdrowaśki łatwiejsze są do odmawiania niż ojczenasze” – pomyślał.

- Zdrowaś Mario, łaskiś pełna, Pan z Tobą. Błogosławionaś Ty między niewiastami i błogosławiony owoc żywota Twojego, Jezus. Święta Mario, Matko Boża, módl się za nami grzesznymi teraz i w godzinę śmierci naszej. Amen. - A potem dodał: - Najświętsza Panienko, pomódl się o śmierć tej ryby. Choć taka jest wspaniała.

Zmówiwszy modlitwy, poczuł się znacznie lepiej, chociaż cierpiał dokładnie tak samo, a może nawet trochę więcej niż przedtem; oparł się o deski dziobu i zaczął mechanicznie przebierać palcami lewej ręki.

Słońce było gorące, chociaż bryza wzmagała się lekko.

- Lepiej założyć z powrotem przynętę na tę małą linkę na rufie - powiedział. - Jeżeli ryba postanowi przetrzymać następną noc, będę musiał znowu coś zjeść, a wody jest mało w butelce. Nie myślę, żebym mógł tutaj złapać cokolwiek prócz delfina. Ale jeżeli go zjem na świeżo, nie będzie taki zły. Chciałbym, żeby mi się dzisiaj wieczorem trafiła latająca ryba. Tylko że nie ma światła, aby ją zwabić. Latająca ryba jest doskonała na surowo i nie trzeba by jej rozcinać. Muszę teraz oszczędzać wszystkie siły. Chryste Panie, nie miałem pojęcia, że on jest taki wielki.

- A przecież go zabiję - powiedział. - W całej jego wielkości i chwale.

„Chociaż to jest niesprawiedliwe - pomyślał. - Ale pokażę mu, co potrafi człowiek i co człowiek może wytrzymać”.

- Powiedziałem chłopcu, że ze mnie dziwny staruch - rzekł. - Teraz właśnie muszę tego dowieść. Tysiączne przypadki, w których już tego dowiódł, nie miały żadnego znaczenia. Obecnie dowodził tego ponownie. Za każdym razem zaczynał od nowa i ani przez chwilę nie myślał wtedy o przeszłości.

„Dobrze by było, żeby zasnął i żebym ja mógł usnąć i śnić o lwach - pomyślał. - Dlaczego lwy są najważniejszą rzeczą, jaka mi pozostała? Nie zastanawiaj się, stary - powiedział do siebie. - Oprzyj się teraz lekko o deski i nie myśl o niczym. On się wysila. Ty wysilaj się jak najmniej”.

Zbliżał się wieczór, a łódź wciąż płynęła powoli i równo. Teraz jednakże bryza od wschodu stawiała dodatkowy opór i stary łagodnie kołysał się na niewielkich falach, a ból od ucisku linki, biegnącej mu przez plecy, wydawał się gładki i łatwy.

Raz po południu linka zaczęła podnosić się znowu. Ale ryba płynęła dalej, tyle że na nieco niniejszej głębokości. Słońce padało staremu na lewą rękę i ramię, i na plecy. Wiedział więc, że marlin skręcił na północowschód.

Teraz, kiedy już go zobaczył, mógł sobie wyobrazić, jak płynie, rozpostarłszy fioletowe płetwy piersiowe szeroko niczym skrzydła, i tnie w mroku wodę ogromnym, wyprostowanym ogonem.

„Ciekawe, czy on dużo widzi na tej głębokości - pomyślał stary. - Oczy ma wielkie, a koń widzi po ciemku znacznie mniejszymi. Kiedyś widziałem bardzo dobrze w ciemnościach. Nie w całkowitych ciemnościach. Ale prawie tak jak kot”.

Słońce i ciągłe przebieranie palcami sprawiło, że ręka rozkurczyła mu się teraz zupełnie; więc zaczął przenosić na nią coraz to więcej napięcia i poruszył mięśniami grzbietu, żeby nieco przesunąć cisnącą go boleśnie linkę.

- Jeżeliś się nie zmęczyła, rybo - powiedział na głos - to musisz być bardzo dziwna.

Czuł się już ogromnie znużony, wiedział, że niedługo przyjdzie noc, i usiłował myśleć o czym innym. Myślał o wielkich rozgrywkach ligowych - dla niego były to „Grand Ligas” - i o tym, że  „Jankesi” z Nowego Jorku grają z „Tygrysami” z Detroit.

„Już drugi dzień nie mam wiadomości o wynikach juegos - pomyślał. - Ale muszę ufać i być godnym wielkiego Di Maggio, który wszystko robi doskonale, chociaż ma bóle pięty od ostrogi kostnej. Co to jest taka ostroga? - zapytał sam siebie.

- Un espuela de bueso.

My tego nie miewamy. Czy to może być tak bolesne jak ukłucie w piętę ostrogą, którą zakłada się kogutom do walki? Nie myślę, żebym potrafił wytrzymać to albo utratę oka czy obu i dalej bić się, jak to robią walczące koguty. Człowiek niewiele może w porównaniu do wielkich ptaków i zwierząt. A jednak wolałbym być tą rybą tam, w ciemnościach oceanu”.

- Jeżeli nie zjawią się rekiny - powiedział na głos. - Jak przyjdą rekiny, wtedy niech Bóg się zmiłuje nad nią i nade mną.

 

Читайте дальше продолжение книги Эрнеста Хемингуэя «Старик и море» (Stary człowiek i morze) на польском языке.

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Что для Вас является более важным при выборе курсов иностранных языков в Киеве?