Книга «Подозреваются все» (Wszyscy jesteśmy podejrzani) на польском языке – читать онлайн, Иоанна Хмелевская |
Детективная книга «Подозреваются все» (Wszyscy jesteśmy podejrzani) на польском языке – читать онлайн, автор детектива - Иоанна Хмелевская (Joanna Chmielewska). Книга «Подозреваются все» (Wszyscy jesteśmy podejrzani) была написана в 1966-м году – это вторая по счёту книга польской писательницы Иоанны Хмелевской. По жанру «Подозреваются все» (Wszyscy jesteśmy podejrzani) – комедийный детектив, в котором угадывается стиль Агаты Кристи (когда в убийстве подозреваются все, учитывая, что у каждого есть свой мотив). Некоторые произведения польской писательницы Иоанны Хмелевской были переведены на самые распространённые языки мира, однако интереснее их читать в оригинале, т.е. на польском – так вы видите авторский стиль, а не вариант переводчика. Другие книги на польском разных жанров можно читать онлайн в разделе «Книги на польском языке», а для детей есть раздел «Сказки и легенды на польском языке». Тексты сказок этого раздела короткие и несложные, поэтому подойдут для студентов, начинающих изучение польского языка. Для тех, кому больше нравится слушать книги, создан раздел «Аудиокниги на польском языке», где также есть также аудиосказки братьев Гримм. Для любителей польских фильмов есть раздел «Фильмы на польском языке с субтитрами», где можно смотреть онлайн или скачать бесплатно различные польские фильмы. Если вас интересуют также фильмы на разных языках стран Европы и мира, посмотрите каталог «Фильмы онлайн». Для тех, кого интересует изучение польского языка не только самостоятельно по фильмам и книгам, но и с опытным преподавателем, есть необходимая информация в разделе «Польский по скайпу». Кого интересуют вопросы, связанные с получением Карты поляка, посмотрите тематические статьи в разделе «Карта поляка».
Теперь переходим к чтению детектива «Подозреваются все» (Wszyscy jesteśmy podejrzani) на польском языке. На этой странице выложена часть книги, а ссылка на продолжение будет в конце страницы.
Wszyscy jesteśmy podejrzani
Uroczyście i obłudnie oświadczam, że wszystkie osoby i sytuacje w niniejszym utworze są fikcją, a jakakolwiek zbieżność z rzeczywistością jest najzupełniej przypadkowa.
Jak NIE napisałam powieści Od najmłodszych, najdawniejszych lat pokutowało we mnie gorące pragnienie napisania powieści. Było tak dawne, zastarzałe, tak głęboko zakorzenione, że chyba urodziło się razem ze mną. Nie marzyłam ani o karierze gwiazdy filmowej, ani o mariażu z księciem z bajki. Nie, nic z tych rzeczy. Marzyłam o napisaniu powieści. W zamierzchłych czasach wczesnego dzieciństwa miałam zamiar napisać wstrząsającą powieść o miłości. W miarę możności nieszczęśliwej, bo w szczęśliwej nie widziałam nic interesującego. Sama miałam wystąpić w charakterze głównej bohaterki, młodej dziewczyny cudnej urody i nieprzeciętnych zalet, obdarzonej płomiennym uczuciem przez jakiegoś bliżej mi nie znanego faceta. Facet był ognistym brunetem o czarnych, gorejących oczach i równie czarnych wąsach. Łączył mnie z nim pierwszy pocałunek w okolicznościach nieco niezwykłych: na karych koniach, w nocy, w czasie szalejącej burzy, gradobicia i wyładowań atmosferycznych, na skraju mrocznego lasu. Bóg raczy wiedzieć dlaczego to wszystko było takie atramentowoczarne! Stopniowo, trwając nadal w zamiarze uwiecznienia nadnaturalnych uczuć, zmieniłam nieco pewne rekwizyty. Burzliwą noc zamieniłam na pogodny, księżycowy wieczór, zgoliłam facetowi wąsy i zlikwidowałam konie. Potem poczyniłam dalsze zmiany zarówno w powierzchowności, jak i w zachowaniu się dwojga głównych bohaterów, ale, pomimo najszczerszych wysiłków, poza ową scenę pierwszego pocałunku nigdy nie udało mi się wyjść. Z czasem bowiem drobny na pozór fakt wybił mnie z tematu. Miałam wówczas już pewnie ze dwanaście lat. Późnym wieczorem siedziałam w domu, przy stole, pod palącą się lampą, w towarzystwie matki i jej siostry, a mojej ciotki. Czytałam wspaniały, krew w żyłach mrożący kryminał pod tytułem „Straszny garbus”. Kryminał był tak przerażający, że wlazłam z nogami na krzesło, tkwiąc na nim w bardzo niewygodnej pozycji i usiłując zajmować jak najmniej przestrzeni. Bałam się śmiertelnie i wolałam w żadną stronę nie wysuwać kończyn, najbardziej na tajemnicze niebezpieczeństwo narażonych. Musiałam mieć zapewne błędny i wystraszony wyraz twarzy, bo ciotka, spojrzawszy na mnie raz, oderwała się od układanego pasjansa i już nie spuszczała ze mnie wzroku. Potem gestem wskazała mnie matce i powiedziała spokojnym, normalnym głosem, tak jakby mówiła o pogodzie: — O, stoi za tobą. Wrzasnęłam okropnie i zleciałam z krzesła. Przez trzy następne doby żadna siła na świecie nie zmusiłaby mnie do wejścia do ciemnego pokoju. Oprzytomniawszy nieco i wydobywszy się spod wpływu lektury o garbusie, rozmyślałam czas jakiś, aż doszłam do wniosku, że jednak zbrodnia jest elementem bardziej frapującym niż miłość, nawet nadziemska. Od tego momentu zapragnęłam napisać kryminał. Płynęły lata, czas leciał, wyszłam za mąż, zakończyłam edukację, ale cokolwiek się działo, ciągle chciałam napisać powieść. Niestety, z upływem lat wyrosła we mnie przeszkoda nie do przezwyciężenia. Podły los obdarzył mnie nadmierną wyobraźnią, która utrudniała mi nie tylko ewentualną twórczość, ale także i życie. W życiu powodowała komplikacje małżeńskie. Pewnego dnia doszłam nagle do wniosku, że powinnam wzbudzić w mężu nieco zazdrości. Na żadne rzeczywiste działania nie miałam czasu, ale wyobrazić mogłam sobie wszystko, cokolwiek mi tylko strzeliło do głowy. Wyobraźnia zaczęła więc działać i zanim się zdążyłam obejrzeć, już zobaczyłam siebie przy boku szalenie przystojnego blondyna, który, wpatrzony we mnie olśnionym spojrzeniem, czynił wysiłki, żeby mnie poderwać. Oczywiście wszelkie jego starania były już z góry skazane na niepowodzenie, bo przecież nie o romanse mi chodziło, tylko o demonstrację. Udawałam szalone nim zainteresowanie wyłącznie w tym celu, żeby mąż się wreszcie zaniepokoił. Długo to trwało, blondyn się zniecierpliwił, mąż na nowo tak jakby zapłonął uczuciem, więc w końcu uznałam, że czas przystąpić do sceny puszczenia blondyna kantem i całą rzecz wyjaśnić. Stałam nad deską i prasowałam dziecinne koszule. Oczyma wyobraźni widziałam wnętrze kawiarni „Krokodyl”, na piętrze, sala w głębi, po schodkach. Siedziałam z blondynem przy stoliku pod ścianą i wyjaśniałam mu subtelnie, że służył tylko za narzędzie, a moje płomienne uczucia do niego były wyłącznie przemyślaną fikcją. Równocześnie wyrażałam nadzieję, że mi to wybaczy i że pozostaniemy w przyjaźni. Blondyn okazał się człowiekiem kulturalnym i na poziomie, nie wpadł przeze mnie w przesadną rozpacz, wybaczył i toczyliśmy konwersację w doskonałej zgodzie i znakomitym humorze. Zamierzałam sobie dalej wyobrazić, jak mąż, szalejący z rozpaczy i odrodzonego uczucia, robi mi piekielną awanturę, jak mu padam w ramiona, jak wszystko się wyjaśnia i w idealnej harmonii gramy z blondynem w brydża. Czwartym mógł być byle kto. Tymczasem w trakcie rozmowy z blondynem patrzyłam na wejście i nagle ujrzałam, jak w tym wejściu staje mój mąż w towarzystwie szałowej blondynki... Zdenerwowało mnie to nieco, bo tej sceny nie miałam w programie. Sięgnęłam po następną dziecinną koszulę i cofnęłam się do początków wyjaśnień z blondynem. Dojechałam do tego samego momentu konwersacji, spojrzałam na wejście i znów ujrzałam męża z szałową blondynką. Postanowiłam nie walczyć z obrazem, tylko patrzeć, co będzie dalej. Mąż z blondynką weszli i usiedli przy stoliku, mąż w lansadach, blondynka godna i królewska. Zaniedbałam mojego blondyna i przyglądałam się im w milczeniu. Mąż wstał i poszedł do bufetu. Podniosłam się, podeszłam do blondynki, usiadłam obok i spytałam: — Bardzo panią przepraszam, co panią łączy z tym panem, który pani towarzyszy? Blondynka spojrzała na mnie z lekkim zdziwieniem. — To mój mąż — odpowiedziała spokojnie. Nie wierzyłam własnym uszom. Niesłychanie zdumiona obejrzałam się na faceta przy bufecie. Nie, no mój własny mąż, jak byk! — Przecież ten pan jest żonaty! — zawołałam ze zgrozą. — Ach, proszę pani — odparła blondynka pobłażliwie. — Cóż znaczą papierki wobec uczucia... To było już zbyt wstrząsające! Nie wiem, co uczyniłabym za chwilę w „Krokodylu”, gdyby nie to, że pod żelazkiem z sykiem roztopił mi się guzik z masy plastycznej. Gwałtownie oderwana od męża z blondynką, wyprowadzona z równowagi, podniosłam żelazko i przez chwilę nie wiedziałam, co z nim zrobić. Usiłowałam je postawić na maselniczce, potem umieściłam je na filiżance z wodą do moczenia koszul, i wreszcie oprzytomniałam, kiedy zleciało z hukiem na podłogę. Obraz blondynki był tak natrętny, że nie mogłam się go pozbyć i przez kilka dni odnosiłam się do męża podejrzliwie i nieufnie, co w połączeniu z naprawą żelazka spowodowało przejściowe niesnaski. Miałam przyjaciółkę, a przyjaciółka miała brata. Brat z kolei miał motocykl, żonę i antytalent mechaniczny. Żona była czarującą kobietą, przy której nasi panowie wyraźnie nabierali wigoru. Jeszcze mój mąż się jako tako trzymał, bo, acz piękna, była nie w jego typie, ale mąż przyjaciółki na sam widok rzeczonej Danusi ogniem z nozdrzy parskał i iskry krzesał, a możliwe, że zdarzało mu się nawet zarżeć, kiedy nikt nie słyszał. Wszystkie trzy pary miały motory i snuliśmy plany wspólnego spędzenia wędrownego urlopu. Zważywszy istotnie wyjątkowy antytalent mechaniczny brata przyjaciółki i jego doskonałe w tej dziedzinie nieróbstwo, obaj nasi mężowie już z góry zaprzysięgli się, że w razie awarii nie będą mu pomagać. Zaprzysięgali się tak już wielokrotnie w różnych okolicznościach i zawsze łamali przysięgę, robiąc za niego i warcząc, ale tym razem to miało być co innego. — Ty sobie to wyobrażasz? — mówił marząco mąż przyjaciółki do mojego. — Tadeusz robi dętkę, a my nic! Tadeusz koło odkręca, oponę zdejmuje, a my sobie na trawce, w rowie... Masz pojęcie? — Pompuje... — dodawał mój mąż równie marząco. — A my nic!... Jadąc trolejbusem i patrząc przez okno na zalaną słońcem ulicę, ujrzałam nagle doskonale mi znany widok: długa, szara szosa, drzewa po obu stronach, z boku szosy stoją trzy motory... Przy jednym z nich opływający potem nieszczęsny Tadeusz szarpie się z opornym kołem. Na zboczu zielonego, trawiastego rowu dwaj nasi mężowie promienni, tryskający humorem, szarmancko obskakują roześmianą Danusię. Istna sielanka! A my obie z przyjaciółką na uboczu, opuszczone, zapomniane, samotne... Sugestywny obraz zasłonił mi cały świat. Weszłam w rolę! Z niesmakiem przyjrzałam się rozflirtowanej grupie w rowie, a potem rzuciłam okiem na przyjaciółkę. Patrzyła również na nich, a na obliczu jej widniała ponura wściekłość. Uznałam, że przepełniają nas jednakowe uczucia, wobec czego mogę oczekiwać od niej pełnego zrozumienia. Trąciłam ją w łokieć i gestem wskazałam nasz motor, stojący z kluczykiem w stacyjce. Przyjaciółka bez słowa kiwnęła głową, w oczach jej zapłonął mściwy blask. Podeszłyśmy do motoru, zepchnęłam go z podnóżka i kopnęłam rozrusznik. Zapalił natychmiast, co mogło się zdarzyć tylko w mojej fantazji, bo w rzeczywistości był wyjątkowo oporny w zapalaniu, ale nie miałam teraz czasu uwzględniać głupich fanaberii pojazdu mechanicznego. Zanim promienne towarzystwo w rowie zdążyło zwrócić na nas uwagę i zareagować, już silnik ryknął, już przyjaciółka siedziała za mną i wspaniałym zrywem ruszyłyśmy w siną dal. Ze złości leciałam stówą i nie było mowy o tym, żeby nas mogli dogonić, zresztą istotnie nasz motor ciągnął najwięcej ze wszystkich. Po pewnym czasie dojechałyśmy do PTTK-u, w którym już uprzednio mieliśmy zamiar się zatrzymać. Ilości przejechanych kilometrów bliżej nie sprecyzowałam, jak również czasu jazdy, zważywszy, że i tak nie wiadomo było, kiedy Tadeusz skończy robić koło. Zadowolone z przedsięwzięcia, usatysfakcjonowane, zostawiłyśmy motor, zjadłyśmy obiad i czekałyśmy na pognębionych panów i władców, siedząc na schodkach budynku i obserwując widoczną w dali szosę. Wyraźnie widziałam przed sobą sznur rosnących wzdłuż szosy drzew, bliżej krzewy, które zasłaniały zakręt, i jeszcze bliżej znów szosę. Usłyszałam warkot motorów. Zbliżał się, narastał i nagle zza krzewów, zza zakrętu, wypadły dwa znajome motocykle. Na jednym jechał mąż przyjaciółki z jej bratem, a na drugim... mój mąż z Danusią!!! No nie, tego widzieć nie miałam zamiaru. Oni powinni byli przyjechać we właściwym zestawie, skruszeni, zaniepokojeni, zażenowani swoim poprzednim, najzupełniej idiotycznym zachowaniem... A nie tak! Wróciłam do punktu wyjścia. Znów siedziałyśmy w oczekiwaniu, znów usłyszałam w dali warkot. Zza zakrętu wyleciały dwa motory i znów to samo: mój mąż z Danusią! Szlag mnie trafił. Opanowana sugestywnym obrazem, zerwałam się z miejsca i popędziłam do motoru. — Jedziesz?! — krzyknęłam z furią do przyjaciółki. Przyjaciółka solidarnie popędziła za mną. Nieprzytomna z wściekłości ruszyłam w dalszą drogę. Dalej nastąpiły przedziwne komplikacje. Ponieważ od początku nie przewidziałam zabrania ze sobą plecaka, już go nie zdołałam umieścić w polu widzenia i byłyśmy pozbawione podstawowych rzeczy. Na dobitek nie sposób było ustalić miejsca ponownego spotkania, bo zbyt głęboko tkwiło we mnie przekonanie, że nasi mężowie są pozbawieni zdrowego rozsądku i nie potrafią nas znaleźć. Miałyśmy ich szukać? Wykluczone, ostatnia hańba! Nie, nie mogę pozwolić na takie zamieszanie tylko dlatego, że temu bałwanowi spodobało się jechać z Danusią, muszę temu wreszcie przeszkodzić! Z uporem wróciłam po raz trzeci do tej samej sceny. Bezskutecznie! Po raz czwarty, piąty, szósty... Za każdym razem zza krzewów wypadała na motorze Danusia za moim mężem! Ile się namęczyłam, żeby ją z tego motoru zrzucić, to przechodzi ludzkie pojęcie! Niestety, wyobraźnia była silniejsza ode mnie. Wysiadłam z trolejbusu nieprzytomna z wściekłości o dwa przystanki za daleko i tego samego dnia wieczorem zrobiłam mężowi bez żadnego powodu okropną awanturę. Moje szczęście małżeńskie było wyraźnie zagrożone. Ta sama historia powtarzała się w powieściach. O moich bohaterach nie myślałam, widziałam ich. Widziałam, jak chodzą, siedzą, robią różne rzeczy, całkowicie niezależnie ode mnie. Żyli własnym życiem, a ja mogłam im się tylko przyglądać. Pół biedy było, kiedy ich poczynania miały jakiś sens. Niestety, to byli ludzie nieobliczalni i pełni głupich pomysłów!... We wspaniałym kryminale, którego akcja zaczęła się toczyć przed moimi oczami, następowała kluczowa scena, w której bohaterowie w liczbie czterech siedzą w pokoju i toczą rozmowę, wyjaśniającą zasadnicze zagadnienia powieści. Najważniejszy osobnik, młody, przystojny blondyn (znów blondyn! Co jest, swoją drogą, z tymi blondynami!) ma się włączyć w dyskusję w dramatycznym momencie, kiedy wszystko się gmatwa i nikt nic nie rozumie, powodując przez to wystrzałowe rozwiązanie. Z zainteresowaniem patrzyłam, jak siedzą i rozmawiają, zdenerwowani, przejęci, pełni niepokoju. Wreszcie milkną, zdezorientowani, i spoglądają na blondyna. Ja też spojrzałam na blondyna. Blondyn podniósł głowę, uśmiechnął się i zamiast zabrać głos, wstał z krzesła i wyszedł. Najzwyczajniej w świecie podszedł do drzwi, otworzył je i wyszedł. Nie, no, idiota! Gdzie go diabli niosą? Miał mówić rewelacyjne rzeczy, a tymczasem wychodzi! Co za kretyńskie pomysły! Zmęczyłam się okropnie, wracając w nieskończoność do tego samego momentu bez wpływu na poczynania blondyna. Za każdym razem zamiast udzielać wyjaśnień podnosił się i wychodził. Wreszcie machnęłam ręką na zaplanowaną akcję i postanowiłam patrzeć, co zrobi dalej. Może ma na myśli coś, co mnie do głowy nie przyszło? Blondyn szedł korytarzem. Zbliżył się do drzwi, zaopatrzonych napisem: „WC męski", i wszedł do środka. No nie! Tego już za wiele! Istotnie, to mi nie przyszło do głowy!... Zniechęcona i rozgoryczona zmieniłam nieco temat. Przestawiłam się na nielegalny i zakonspirowany romans. Wyobraźnia miała największe pole do działania przy bezmyślnych zajęciach gospodarskich, więc tym razem trafiło mnie przy praniu. Zamiast mydlin kłębiących się w pralce ujrzałam miejsce akcji, a mianowicie piękny, piętrowy budynek, były pałac, obecnie zamieniony na siedzibę jakiejś państwowej instytucji. Dookoła budynku stary, zapuszczony park, wysokie drzewa, alejki, częściowo porosłe trawą, zrujnowane ogrodzenie, za nim pola, łąki i lasy. W budynku mieszkała grupa ludzi, wydelegowana w te okolice przez macierzystą instytucję w celu spełnienia jakiegoś bardzo ważnego zadania. Rodzaj pracy tych państwa na razie mnie nie interesował. Pośród innych osób była tam pewna pani i pewien pan, płonący ku sobie nawzajem niedwuznacznymi uczuciami. Pani miała męża, a pan żonę, przy czym obie te drugie połowy również były na miejscu obecne. Chwilowo dodawało to obrazowi miłej pikanterii, ale gdybym wiedziała, jakie komplikacje przyniesie mi później stan cywilny tych państwa, bez wątpienia starałbym się usilnie jakoś go zmienić. Za lasem, na samym skraju, ujrzałam starą stodołę, spróchniałą, nie używaną i chylącą się ku upadkowi. W stodole leżało nieco siana, a na środku, między sąsiekami, stała bardzo stara, połamana, zardzewiała sprężynówka. Ta właśnie stodoła miała być miejscem spotkania nielegalnie romansujących. Przez spotkanie przebrnęłam szczęśliwie, z powodzeniem przełamując takie trudności, jak niezbędne usunięcie z pola widzenia dwojga kantowanych małżonków oraz przedostanie się do stodoły zainteresowanych bohaterów bez świadków. Komplikacje zaczęły się po powrocie z czarującej randki. Otóż razem z powracającą panią na werandzie pałacu z niepokojem ujrzałam mundury milicji obywatelskiej. Od razu mi się to nie podobało, ale zaryzykowałam i przez chwilę pozwoliłam działać władzy ludowej, a potem było już za późno. Morderstwo, popełnione w czasie nieobecności tych państwa, stało się faktem nieodwracalnym. Oczywiście dwoje głównych bohaterów nie miało alibi, bo przecież usilnie się starali, żeby ich nikt nie widział, nie dość na tym, nie mogli się nawet przyznać do przebywania w swoim towarzystwie, bo małżonkowie słuchali. A ci państwo wcale nie zamierzali się ujawniać i powodować jakichś potężnych zaburzeń matrymonialnych, bo obie pary miały dzieci, małżeństwa były bardzo zgodne i świetnie dobrane i tylko chcieli sobie trochę spokojnie poromansować. Wbrew trudnościom akcja toczyła mi się nadspodziewanie dobrze, nawet wizyta pani w stodole miała się przyczynić do wykrycia przestępcy i nagle nastąpiła katastrofa. Pani weszła do pokoju, zajmowanego wraz z mężem, i spojrzenie jej padło na stół. Na stole leżał list. Zwyczajny list w niebieskiej kopercie ze znaczkiem za 15 groszy. Pani się tym nie przejęła, ale mnie włosy stanęły dęba na głowie, bo znałam treść listu. To był anonim, który całą moją akcję rozsypał w gruzy. Do końca prania usiłowałam ten anonim zlikwidować. Chciałam go wrzucić do ognia, dać myszom na pożarcie, wszelkimi siłami starałam się sprowadzić burzę i ulewę, która by go dokładnie rozmoczyła, wszystko na próżno. List leżał niewzruszenie jak sfinks na pustyni. Przez ten przeklęty list wszystko się pomieszało. Pani już nie mogła współdziałać w wykrywaniu mordercy, znalezione na starej sprężynowce odciski palców świadczyły na niekorzyść głównych bohaterów pod każdym względem, zakochana para przestała być zakochana i zaczęła się kłócić, aż wreszcie w tym całym zamieszaniu zginął mi gdzieś nieboszczyk. W takiej sytuacji byłam zmuszona zaniechać kontynuowania tej niesłychanie skomplikowanej powieści. Po pewnym czasie podjęłam jeszcze jedną próbę. Tym razem miało to być dzieło sensacyjno-obyczajowe. Na samym początku główny bohater, młody lekarz, obarczony żoną i potomkiem płci męskiej zamierzał wyjechać na urlop nad morze, gdzie właśnie miała się toczyć wspomniana sensacyjna akcja. Oczywiście, z uwagi na rodzinę, był zmuszony jechać slipingiem i to mnie zgubiło. Kupowanie biletów sypialnych w okresie letnim jest czynnością trudną i skomplikowaną. Młody lekarz udał się pod Orbis w celu zajęcia miejsca w ogonku już poprzedniego dnia wieczorem i tym razem nawaliło mi całe oporne społeczeństwo. Pod Orbisem nie było nikogo, co w równym stopniu zaskoczyło mnie, jak i młodego lekarza. Po godzinie denerwowania się nietypową sytuacją z ulgą ujrzeliśmy, on i ja, zbliżającego się starszego pana z parasolem. Pan z parasolem robił wrażenie człowieka, dla którego stanie w ogonku po bilety sypialne jest chlebem powszednim. Zbliżył się do młodego lekarza, który na jego widok pełen nadziei zerwał się z parapetu orbisowskiego okna. Obaj panowie zamienili ze sobą kilka zdań, przy czym pan z parasolem, wyraziwszy zdziwienie i oburzenie, że młody lekarz przebywa tu sam i nie dysponuje uprzednio sporządzoną listą amatorów na bilety, zastygł w zamyśleniu. Młody lekarz, z wyrazem nadziei i ożywienia na twarzy, również zastygł w oczekiwaniu na inicjatywę starszego pana. Tak mi obaj zastygli, stojąc naprzeciwko siebie w piękny, letni wieczór, przed wejściem do Orbisu na ulicy Brackiej, i chyba do dziś tam stoją. Ilekroć o tej scenie pomyślę, zawsze ich tak widzę. Stoją i ani drgną, nie zmieniając wyrazu twarzy. I jak ja mogłam w tych warunkach napisać powieść?! *** Postawiłam ostatni znak zapytania. Posiedziałam jeszcze chwilę nad maszyną, smutnie rozmyślając o swoich literackich niepowodzeniach, a potem zgasiłam papierosa, wstałam i poszłam do łazienki. Puściłam wodę do wanny i odwróciłam się. Na wieszaku wisiał mój pasek od służbowego fartucha. Niebieski, świeżo uprany i uprasowany. I nagle, bez żadnego mojego udziału, wbrew wszelkim życzeniom, ujrzałam ten pasek okręcony wokół szyi nieżyjącego, uduszonego człowieka... Jezus, Mario, znów to samo! Natrętny obraz przed oczami, którego nie mogę się w żaden sposób pozbyć! Nauczona latami smutnych doświadczeń, nie usiłowałam nawet walczyć z wyobraźnią. Poddałam się od razu i przyglądając się uważnie makabrycznej scenie, starałam się dojrzeć ofiarę. Kto to jest? Ach, już widzę! Jeden z moich współpracowników, instalator sanitarny, Tadeusz Stolarek! Dlaczego akurat Stolarek? Zdziwiłam się nieco, bo Tadeusz nic mi nie zawinił i nie miałam żadnego powodu życzyć mu czegoś podobnego, ale z zaciekawieniem patrzyłam dalej. Przez chwilę usiłowałam przeciwstawić się przeklętej wyobraźni i ujrzeć na jego miejscu kogoś innego, ale szybko z tego zrezygnowałam. Wyobraźnia, jak zwykle, zwyciężyła. Siedząc w wannie przyglądałam się już bez oporów obrazom, pojawiającym się na tle piecyka kąpielowego. A więc Tadeusz zamordowany. Uduszony paskiem od damskiego fartucha. Dokoła cały personel pracowni, przerażony, zdumiony, zdenerwowany... Porucznik milicji, oparty o stół naszej sekretarki, która stanowczo zaprzecza, jakoby w ciągu ostatniej godziny ktokolwiek opuszczał biuro... Nikogo obcego, sami swoi... Wszyscy jesteśmy podejrzani! Dobrze, niech będzie, ale kto jest mordercą? Nie ja, bo nie widziałam siebie, duszącej Stolarka, a poza tym pasek nie jest mój. Mój wisi tu, na wieszaku. Ktoś inny, tylko kto? Kto???!!! W tym miejscu wyobraźnia zawiodła. Nie pokazała mordercy, a ponieważ wszystko odbywało się bez mojego udziału, nie potrafiłam go wymyślić. Poszłam spać, zaintrygowana, a następnego dnia, w biurze, od rana przystąpiłam do rozstrzygnięcia kwestii. — Wiesiu — powiedziałam tajemniczo. — Posłuchaj, coś ci powiem. Wiesio jadł śniadanie. Odwrócił się natychmiast, patrząc na mnie z żywym zaciekawieniem. — W sali konferencyjnej stał stół, krzesła i telefon... W oczach Wiesia pojawiło się zdumienie. Umeblowanie sali konferencyjnej było mu doskonale znane i pewnie pomyślał, że zwariowałam, skoro mu o tym tak tajemniczo opowiadam. Nie zrażona ciągnęłam dalej: — I tam, w tej sali konferencyjnej, znaleziono zwłoki Tadeusza Stolarka, uduszonego paskiem od damskiego fartucha. Kto znalazł, jeszcze nie wiem. I wyobraź sobie, Matylda zaświadczyła, że nikt w tym czasie nie wchodził ani nie wychodził z pracowni, to znaczy, że ukatrupił go ktoś z nas! Wiesio zastygł z chlebem w ręku i z osłupiałym wyrazem twarzy. Nagle wydał z siebie dziwny dźwięk, który mnie przestraszył, bo nie wzięłam przedtem pod uwagę tego, że on je i może się udławić, słuchając mojej wstrząsającej relacji. — Popij herbatą — poradziłam z niepokojem. Wiesio gwałtownie chwycił szklankę, popił i znów wpatrzył się we mnie. — Kiedy?!... — Co kiedy? — Kiedy to było?!... — Nigdy! Ja ci opowiadam kryminalną powieść! — Ach! — powiedział Wiesio z ulgą. — Rozumiem. No i co? No i nie wiem, kto był mordercą. Wiem, dlaczego go udusił, ale nie wiem, kto. W tym momencie wszedł do pokoju Janusz. — Janusz, w sali konferencyjnej leżą zwłoki uduszonego Stolarka — powiedział Wiesio. — Nie wiesz, kto go udusił? Janusz zatrzymał się na środku, jak rażony piorunem. — Co?! Kto udusił Stolarka? — powtórzył Wiesio. Paskiem od damskiego fartucha — dodałam. Janusz odwrócił się i patrzył na nas oszołomiony i zdumiony. — Czyście zwariowali? Kto udusił Stolarka? Gdzie?! Kiedy?! — Powieść tworzę — wyjaśniłam. — Mam ofiarę i motyw, nie mam mordercy. Musi być ktoś z personelu, zastanów się, kogo można wrobić? Janusz narysował wymowne kółko palcem na czole, ale temat go zainteresował. Zapalił papierosa i zaczął się zastanawiać. — A dlaczego go udusił? — spytał ciekawie. — Bo on coś wiedział. Posłuchajcie, jak było. Tadeusz wydawał okrzyki w pokoju: „Cha, cha, ja coś wiem! Nie macie pojęcia, co mi się przytrafiło!” i tak dalej. Drzwi do przedpokoju były otwarte. I za chwilę był do niego telefon, Tadeusz powiedział „dobrze” i wyszedł. — Wywołał go do sali konferencyjnej? I tam go załatwił? — Właśnie! Kto? — Łysy z kontroli — oświadczył Janusz stanowczo. — Zwariowałeś? Dlaczego? — Wyszło mu, że Tadeusz zarobił dwanaście patyków, a sam zarabia dwa. I przez zazdrość go udusił, taki charakter... — Wykluczone, Tadeusz ma metr osiemdziesiąt, łysy nie sięgnie! Może Włodek? — Dlaczego Włodek? — zdziwił się Wiesio. — Bo Włodek ma żonę i dzieci. Tadeusz był świadkiem jego nierządnych czynów i mógł to powiedzieć żonie, żona zażądała rozwodu z jego winy i odebrała mu dzieci. Wpadł w panikę i popełnił morderstwo. — Może być — pochwalił Wiesio. — A może Witek? — Witek? Dlaczego nie? Jako kierownik pracowni popełnił różne machlojki i bał się kompromitacji. Mógłby być Witek... — Zbyszek! — zawołał nagle Janusz. — Zabił go za to, że przyjął od ciebie podkłady, nie podpisane przez głównego inżyniera. On jest ostatnio taki nerwowy... — Nie wygłupiaj się! Nieboszczyk w sali konferencyjnej, a ty sobie dowcipy robisz. — A może ty sama? — spytał Wiesio nieufnie. — Nie, ja mam alibi. Tadeusz był tu żywy i zapalał mi papierosa. Potem wyszedł i kojfnął, a ja się przez ten czas nie ruszyłam z miejsca, o czym wy wszyscy trzej zaświadczycie. Leszek też będzie obecny... — Żadne takie — powiedział Janusz ostrzegawczo. — Nic za ciebie nie zaświadczam. Nie zmusisz mnie do tego! — Za to wy nie macie alibi — ciągnęłam dalej z satysfakcją. — Każdy z was kolejno na chwilę wychodził. Zamyśliliśmy się głęboko. — Musi być facet? — spytał Janusz. — Nie może być kobieta? Matylda go zadusiła, bo się nie chciał wpisywać do książki spóźnień. Jadwiga! — krzyknął Wiesio triumfalnie. - Jadwiga! — ucieszyłam się. — Ona chce wytoczyć sprawę sądową o siedemdziesiąt tysięcy złotych. Zrobiła coś, o czym Tadeusz wiedział, co jej uniemożliwi wygranie. Ona chce wyjść za mąż za jednego faceta, a bez siedemdziesięciu tysięcy on się z nią nie ożeni. Wpadła w szał i udusiła Tadeusza. Obydwaj odnieśli się do tego z uznaniem. Po chwili znów zaczęliśmy mieć wątpliwości. Siedzieliśmy już przy robocie, na szczęście akurat mało absorbującej umysłowo, tak że zajęte mieliśmy ręce, a myśl była swobodna. — A nie mogła go zabić Alicja? — spytał Wiesio z wahaniem. — Wykluczone, Alicja jest mi potrzebna w śledztwie. Ona jest roztargniona, co znakomicie urozmaici akcję. — Ale jest najmniej podejrzana — oświadczył Janusz. — Mordercą powinien być najmniej podejrzany. Zaraz ci powiem: nasza herbaciarka! — O Boże, dlaczego? Odmówił picia herbaty w musztardówce... Wiesio zaczął nagle chichotać. — Czego się śmiejesz? — spytałam z niesmakiem. — Ja tu rozstrzygam poważny problem, a ty głupio chichoczesz. — Włodek go udusił kiszką pasztetową!... — Co? Jakim sposobem? Chyba flakiem po kiszce pasztetowej. Całej kiszki się dookoła szyi nie okręci! — Nie, nie na szyi. Wpychał mu ją do gęby... — Ach, to nie kiszkę! Jajko na twardo albo biały ser, to najlepiej zatyka. — Tadeusza dzisiaj nie ma — powiedział Janusz. — Najśmieszniej by było, gdyby go tak kto faktycznie udusił, tobyś dopiero ładnie wyglądała. Pierwsza podejrzana! Zaniepokoiłam się. — Jak to nie ma? A gdzie jest? — Nie wiadomo. Wiesio wziął kawał papieru, napisał na nim nieforemnymi kulfonami: „Kto udusił Stolarka?! Niech się natychmiast przyzna!” i powiesił to na tablicy ogłoszeń. Obok tablicy ogłoszeń przechodzi mnóstwo osób. W ciągu kwadransa zbrodnią zainteresował się cały personel, zdezorientowany i zaniepokojony faktem nieobecności Tadeusza. Odwiedzali nas kolejno, dopytując się o znaczenie tajemniczej wiadomości. Nie ukrywaliśmy niczego, z nadzieją, że wreszcie ktoś z nich odkryje mordercę. — Ja nie mam alibi! — wykrzyknęła Alicja z radością. — Mój fartuch jest w domu, bo go wzięłam do prania razem z paskiem! — No to co? Musiał go dusić akurat twoim fartuchem? A poza tym, jak jest w domu, to właśnie masz alibi. Nie wygłupiaj się, nie psuj mi akcji, mówiłam ci, że jesteś mi potrzebna do czego innego. Jadwiga gwałtownie zaprotestowała, kategorycznie domagając się usunięcia jej kandydatury, co natychmiast wzmogło dotyczące jej podejrzenia. Reszta bez oporów zgodziła się wziąć udział w akcji. Kierownika pracowni przezornie nie pytaliśmy o zdanie. Wiesio, po przedyskutowaniu zagadnienia, powiesił na tablicy drugą kartkę: „Jak wykazują pierwsze wyniki śledztwa. Stolarka prawdopodobnie udusił kolega Włodek, wtykając mu do gardła dwa jajka na twardo i w skorupkach”. Obie kartki spokojnie wisiały. Zajęci pracą, sporadycznie rzucaliśmy różne przypuszczenia. — Ja bym się upierał, że go udusił Kajtek — oznajmił Wiesio w zamyśleniu. — Pożyczył od niego jakąś oszołamiającą sumę pieniędzy i chciał uniknąć oddania. — Bez sensu. Tadeusz mu ostatnio coś żyrował. Kto zabija własnego żyranta? Może i bez sensu, ale mnie się to najbardziej podoba. Nagle doznałam olśnienia, — Wiem! — krzyknęłam. — Wiem, kto jest mordercą! — No? Kto?! — Nie powiem. Myślcie sobie sami. Ja wiem i nie powiem. — Oooo... — powiedział nagle Wiesio i zastygł ze spojrzeniem utkwionym w drzwi. Odwróciliśmy się i spojrzeliśmy w tym samym kierunku. W drzwiach stała ofiara morderstwa z doskonale ogłupiałym wyrazem twarzy. — Co to ma znaczyć? Kto mnie udusił, dlaczego jajkami? Czy tu już cały personel zwariował? Panie Tadeuszu, przyznaj się pan! — wykrzyknął Janusz. — Co pan takiego wie, że pana za to ukatrupią? Tadeusz osłupiał jeszcze bardziej. — Ktoś tu ma kota — oświadczył z głębokim przekonaniem. — Albo powiecie, o co chodzi, albo was do sądu zaskarżę. Uradowani wywołanym wrażeniem, wytłumaczyliśmy mu wszystko. Tadeusz słuchał z wyraźnym niesmakiem, a potem stanowczo zażądał, żebym mu wyjawiła nazwisko mordercy. — A figę z makiem — powiedziałam. — Domyślajcie się sami. Pan najlepiej wie, kto panu tak źle życzy. Za Tadeuszem wszedł Zbyszek, kierownik zespołu instalacji sanitarnych, a równocześnie nasz naczelny inżynier. — Niech pan popatrzy — powiedział Tadeusz z goryczą. — Co oni ze mnie robią. Nieboszczyka. — Niech pan nic nie mówi, panie Zbyszku, pan jest też podejrzany! — Gdyby to o panią chodziło, byłbym pierwszym podejrzanym — oświadczył Zbyszek, patrząc na mnie z odrazą. — Z przyjemnością udusiłbym panią czymkolwiek. To następnym razem, teraz ofiarą jest Tadeusz! Pełni obrzydzenia i przekonani o naszym fiole, opuścili pokój. Wrócił z miasta Leszek i też zabrał się do pracy. Wyobraźnia, zaspokojona znalezieniem mordercy, dała mi na chwilę spokój. Nie zwracałam uwagi na otoczenie, zajęta skomplikowanymi skarpami. — Nie macie czasem Dziennika Ustaw z ochroną przeciwpożarową? — spytał nagle Janusz. — Zdaje się, że Kazio miał — odparłam. — Brał wszystkie Dzienniki. Jeżeli ich nie ma w sali konferencyjnej, to znaczy, że je zabrał do domu... Janusz z westchnieniem wstał i wyszedł. Przez chwilę była cisza i nagle drzwi za mną gwałtownie trzasnęły. Odwróciłam się. Janusz stał, śmiertelnie blady, oparty o futrynę i patrzył na mnie bez słowa. Wyglądał tak, jakby go ktoś przed chwilą zaprawił czymś ciężkim w ciemię. Poczułam, jak mi się robi zimno w środku, i też patrzyłam na niego w milczeniu. Tamci dwaj, zaniepokojeni dziwną sceną, poszli za moim przykładem. — Co ci jest? — spytał Wiesio. — Słabo ci? — Słuchajcie — powiedział Janusz nieswoim głosem. — Słuchajcie... — No słuchamy! Co się stało? W sali konferencyjnej leży Tadeusz... Zamurowało nas. Czyżby Janusz zwariował? Teraz on zaczyna miewać natrętne halucynacje? Czy się może wygłupia?... — Wygłupiasz się? — spytał Wiesio z nadzieją w głosie. Janusz stał nieporuszony, ciągle przyglądając mi się dziwnym wzrokiem. Idźcie — powiedział powoli. — Zobaczcie... Oderwał się od futryny, podszedł do stołu, usiadł i oparł głowę na rękach. Spojrzeliśmy na siebie, a potem zerwaliśmy się z miejsc i runęliśmy wszyscy troje równocześnie do sali konferencyjnej. Na podłodze, pomiędzy stołem a oknem, leżał Tadeusz Stolarek z zaciśniętym na szyi niebieskim paskiem od damskiego fartucha. Leżał twarzą do góry i szklistym, nieruchomym wzrokiem patrzył w sufit... *** Читайте дальше по ссылке продолжение детектива «Подозреваются все» (Wszyscy jesteśmy podejrzani) на польском языке. Другие книги, которые написала Иоанна Хмелевская (Joanna Chmielewska), а также произведения известных писателей разных стран мира в переводе на польский язык можно читать онлайн в разделе «Книги на польском». Если вас также интересуют книги на других иностранных языках, их можно найти в разделе «Книги онлайн». |
Изучение иностранных языков - новое
- Cказка «Крёстный» (El señor padrino) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Cказка «Невеста разбойника» (La novia del bandolero) на испанском языке онлайн
- Сказка «Господин Корбес» (El señor Korbes) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Сказка «Волшебный столик, осёл и дубинка» (La mesa, el asno y el bastón maravillosos) на испанском языке
- Сказка «Портной на небе» (El sastre en el cielo) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Сказка «Умная Эльза» (Elsa la Lista) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Сказка «Три языка» (Las tres lenguas) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Сказка «Смышлёный Ганс» (Juan el listo) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Книга «Преступление и наказание» (Crimen y castigo) на испанском языке онлайн
- Книга «Человек-невидимка» (El hombre invisible) на испанском языке – читать онлайн
- Книга «Нетерпение сердца» (La impaciencia del corazón) на испанском языке онлайн, Стефан Цвейг
- Книга «Война миров» (La guerra de los mundos) на испанском языке – читать онлайн
- Книга «Зов предков» (La llamada de lo salvaje) на испанском языке онлайн, Джек Лондон
Уроки иностранных языков онлайн
Наиболее востребованные онлайн уроки
- Аудиал, визуал, кинестетик, дигитал (тест). Как определить доминирующий тип восприятия?
- Фильмы на польском языке с субтитрами (смотреть онлайн или скачать)
- Названия месяцев в польском языке. Даты на польском
- Род существительных в испанском языке
- Эллипсис в английском языке (примеры)
- Союзы в испанском языке (испанские союзы)
- Род существительных во французском языке
- Запятая в английском языке
- Фильмы на французском языке с субтитрами: смотреть онлайн или скачать
- Болонская система оценивания (баллы ECTS)
- Прошедшее совершенное время в испанском языке (Pretérito perfecto)
- Английский для начинающих (Киев)
- Предлоги в английском языке (Prepositions)
- Артикли в итальянском: определённые, неопределённые, частичные
- Глаголы в испанском языке (классификация)