Книга «Маска» (Maska) на польском языке, Станислав Лем – читать онлайн |
Повесть «Маска» (Maska) на польском языке – читать онлайн, автор книги – Станислав Лем (Stanisław Lem). В этой книге Станислав Лем в очередной раз поднимает проблему взаимодействия человека и машины, способности робота к саморазвитию и самопознанию. Фантастическая повесть «Маска» (Maska) была написана в 1976-м году, и относится к поздним работам Лема, когда он стал уже известным писателем своего жанра. Многие произведения польского писателя Станислава Лема были переведены на самые распространённые языки мира, но всё-таки его книги лучше читать в оригинале и без редактирования текста переводчиками и цензорами. Другие книги на польском разных жанров можно читать онлайн в разделе «Книги на польском языке», а для детей есть раздел «Сказки и легенды на польском языке». Тексты сказок этого раздела короткие и несложные, поэтому подойдут для студентов, начинающих изучение польского языка. Для тех, кому больше нравится слушать книги, создан раздел «Аудиокниги на польском языке», где также есть также аудиосказки братьев Гримм. Для любителей польских фильмов есть раздел «Фильмы на польском языке с субтитрами», где можно смотреть онлайн или скачать бесплатно различные польские фильмы. Если вас интересуют также фильмы на разных языках стран Европы и мира, посмотрите каталог «Фильмы онлайн». Для тех, кого интересует изучение польского языка не только самостоятельно по фильмам и книгам, но и с опытным преподавателем, есть необходимая информация в разделе «Польский по скайпу». Кого интересуют вопросы, связанные с получением Карты поляка, посмотрите тематические статьи в разделе «Карта поляка».
Возвращаемся к чтению повести Станислава Лема «Маска» (Maska) на польском языке. На этой странице выложена первая часть книги, а ссылка на продолжение повести будет в конце страницы.
Maska
Na początku była ciemność i zimne płomienie, i huk przeciągły, a w długich sznurach iskier czarno osmalone haki wieloczłonkowe. które podawały mnie dalej, i pełzające metalowe węże, co dotykały mię ryjkowato spłaszczonymi łbami, a każde takie dotknięcie budziło dreszcz błyskawiczny, ostry i rozkoszny prawie. Zza szkieł okrągłych patrzał we mnie wzrok niezmiernie głęboki, nieruchomy i oddalał się, ale to chybam ja się przesuwało dalej i wchodziło w krąg następnego spojrzenia, budzącego drętwotę, szacunek i lęk. Ta wędrówka moja na wznak trwała czas niewiadomy, a w miarę jej postępów powiększałom się i rozpoznawałem siebie, doświadczając własnych granic i nie potrafię wyjawić, kiedym mogło już dokładnie ogarnąć własny kształt, rozpoznać każde miejsce, gdziem ustawało. Tam się świat zaczynał, huczący, płomienny, ciemny, a potem ustał ruch i cienkie trzpienie sta—wonogie, co podawały mię sobie, unosiły lekko w górę, oddawały cęgowym garściom, podsuwały płaskim ustom w otoku iskier, znikły, i leżałom jeszcze bezwładne, choć zdolne już do własnego ruchu, lecz w pełni wiadomości, że jeszcze nie czas i w tym zmartwiałym przechyle — bom spoczywało wtedy na skośnej równi — ostatni prąd, wiatyk bez tchu, pocałunek rozedrgany sprężył mnie i to był znak, żeby zerwać się i wpełznąć w okrągły otwór bezświetlny i już bez wszelkiego przynaglania dotknęłom zimnych, gładkich, wklęsłych płyt. aby spocząć na nich z kamienną ulgą. Lecz może był to sen. O przebudzeniu nic nie wiem. Szelesty niezrozumiałe pamiętam i półmrok chłodny i siebie w nim. świat otworzył mi się światłem szerokim, połyskliwością rozbitą w barwy, i to jeszcze, jak wiele zdumienia było w mym ruchu, gdym przekraczało próg. Silne blaski spływały z góry na barwny zamęt pionowych kadłubów, widziałem ich kule, obracające ku mnie lśniące wodą guziki, powszechny gwar zamarł i w powstałej ciszy uczyniłem jeszcze jeden mały krok. Wtedy z nieposłyszanym. odczutym tylko dźwiękiem cieniutkiej struny, co pękła we mnie. uczułam napływ płci tak gwałtowny, że chwycił mnie zawrót głowy i przymknęłam powieki. A gdy stałam tak, z zamkniętymi oczami, dobiegły mnie ze wszech stron słowa, bo razem z płcią wszedł we mnie język. Otwarłam oczy i uśmiechnęłam się, i ruszyłam przed siebie, a moje suknie szły ze mną. poważnie szłam, otoczona krynoliną, nie wiedząc dokąd, ale zmierzałam dalej, bo to był dworski bal. i wspomnienie własnej pomyłki sprzed chwili, kiedym wzięła głowy za kule a oczy za mokre guziki, bawiło mnie jak małe dziewczęce głupstwo, dlatego uśmiechałam się, ale ten uśmiech był skierowany tylko do mnie. Słuch mój sięgał daleko, wyostrzony, więc rozpoznawałam w nim szmer wytwornego uznania i oddechy panów zatajone, i zawistne pań, a skąd to takie dziewczę, wicehrabio? A ja szłam przez olbrzymią salę, pod kryształem pająków, z sufitowej sieci kapały płatki róż. przeglądałam się w niechęci, wypełzającej na umalowane twarze kobiet, i w pożądliwych oczach smagłych parów. Za oknami od stropu po parkiety ziała noc, kufy płonęły w parku, a w międzyokiennej niszy, u stóp marmurowego posągu, stał człowiek niższy od innych, otoczony wieńcem dworaków odzianych w pasiastą czerń i żółć, którzy zdawali się przeć ku niemu, lecz nie przekraczali pustego kręgu, i ten jedyny nawet nie spojrzał w moją stronę, kiedy się przybliżałam. Mijając go przystanęłam i choć wcale nie patrzał w moją stronę, ujęłam samymi końcami palców krynolinę, spuszczając oczy, jakbym chciała mu złożyć głęboki ukłon, lecz popatrzyłam jedynie na własne ręce smukłe i białe, nie wiem jednak czemu dla mnie ta biel, gdy zajaśniała na błękicie krynoliny, miała w sobie coś przerażającego. On zaś, ów niski pan czy par, otoczony dworakami, za którym stał blady rycerz w półzbroi, z obnażoną blond głową i trzymał w ręku małą jak zabawka mizerykordię, nie raczył spojrzeć na mnie, mówiąc coś niskim, jakby stłumionym nudą głosem przed siebie, bo do nikogo. A ja, nie złożywszy mu ukłonu, lecz tylko patrząc Nan krótką chwilę bardzo gwałtownie, żeby zapamiętać jego twarz, ciemnoskośną przy ustach, bo ich kąt grymasem znużenia podgięła biała blizenka, wpijając się oczami w te usta, okręciłam się na pięcie, aż zaszumiała krynoliną i poszłam dalej. Wtedy dopiero spojrzał na mnie i poczułam doskonale ten wzrok przelotny, zimny, a taki zwężony, jakby miał niewidzialną fuzję u policzka i muszką jej celował w mój kark, między rulony złotych pukli, i to był drugi początek. Nie chciałam się odwrócić, lecz uczyniłam to i pochyliłam się w niskim, bardzo niskim dygnięciu, unosząc oburącz krynolinę, jak gdyby wchodząc poprzez jej sztywność w blask posadzki, bo to był król. Potem odeszłam wolno, zastanawiając się nad tym, skąd wiem to tak dobrze i na pewno, a też bliska zrobienia czegoś niestosownego, bo skoro nie mogłam wiedzieć, a wiedziałam, w sposób natarczywy i bezwzględny, wzięłam wszystko za sen, a cóż znaczy we śnie — chwycić czyjś nos? Przelękłam się odrobinę, bo nie udało mi się tego uczynić, jakbym miała w sobie niewidzialną granicę. Tak się wahałam, idąc bezwiednie, pomiędzy przekonaniem o jawie i o śnie, a zarazem wpływała we mnie wiedza, po trosze jak fale wpływają na brzeg i każda fala pozostawiała we mnie nowe powiadomienie, tytuły jak utkane z koronek; w połowie sali. pod rozjarzonym kandelabrem, szybującym jak statek w ogniu, już znałam wszystkie miana dam, których zużycie wspierał troskliwy kunszt. Wiedziałam już tak wiele, jak dobrze ocknięty z koszmaru, ale pamiętający go jeszcze z ociąganiem, i to, co zostawało mi niedostępne, rysowało się w mym umyśle jak dwa zaćmienia — przeszłości mojej i teraźniejszości, bo wciąż jeszcze nie znałam ani trochę siebie. Czułam za to już w pełni moją nagość, piersi, brzuch, uda, szyję, ramiona, niewidzialne stopy, skryte bogatym strojem, dotknęłam topazu w złocie, świetlikiem pulsującego między piersiami, czułam też wyraz mej twarzy, nie dającej nikomu nic zgoła, wyraz, który musiał zadziwiać, bo kto tylko spojrzał na mnie, doznawał wrażenia uśmiechu, lecz gdy uważnie przypatrzył się mym ustom, oczom, brwiom, dostrzegał, że nie ma tam ani śladu wesołości, nawet grzecznej tylko, więc szukał go jeszcze raz w oczach, ale były zupełnie spokojne, więc przechodził do policzków, doszukiwał się go w podbródku, ale nie miałam trzpiotowatych dołeczków. policzki moje były gładkie i białe, podbródek uważny, cichy, rzeczowy, a tak doskonały jak szyja, która nie zdradzała nic. Wtedy zapatrzony popadał w konsternację, bo nie pojmował, skąd przyszło mu do głowy, że uśmiecham się i w oszołomieniu, wywołanym swoją rozterką i moją pięknością, cofał się w głąb tłumu lub składał mi głęboki ukłon, żeby choć w tym geście ukryć się przede mną. A ja wciąż jeszcze dwóch rzeczy nie wiedziałam, aczkolwiek pojmowałam, choć niejasno jeszcze, że one są najważniejsze. Nie rozumiałam, czemu król nie popatrzał na mnie przechodzącą, czemu nie chciał mi spojrzeć w oczy, choć ani się nie lękał mojej urody, ani jej pożądał, owszem, wyczułam, że jestem mu wprawdzie cenna, lecz w niewysłowiony sposób, jak gdyby za nic mię miał samą, jakbym była dla niego kimś spoza tej sali wyiskrzonej, nie stworzona do tańca po lustrzanych od wosku parkietach, ułożonych w intarsje wielobarwne, pomiędzy kutymi w spiżu herbami nadproży, lecz gdy go mijałam, nie powstała w nim ani jedna z myśli, w których mogłabym się dokopać woli królewskiej, a kiedy posłał za mną wzrok przelotny i niedbały, lecz sponad niewidzialnej lufy, pojęłam to nawet, że nie we mnie mierzył bladym okiem, które domagało się ukrycia za ciemnymi szkłami, bo oczy te nie udawały niczego, inaczej niż dobrze ułożona twarz, i tkwiły w tłumnej wytworności jak ostatek brudnej wody w miednicy. Nie, jego oczy były jakby czymś już dawno wyrzuconym, co trzeba chować, co nie znosi dnia. Czegoś może ode mnie chciał, ale czego? Nie mogłam jednak rozmyślać nad tym, bo musiałam się skupić na innej rzeczy. Znałam tu wszystkich, ale mnie nikt nie znał. Chyba on jeden: król. Miałam na podorędziu już i o sobie wiedzę, dziwaczne stawały się moje uczucia, gdy zwalniałam kroku, w trzech czwartych sali już przemierzonej, a w tłumie różnokolorowym, wśród twarzy skostniałych, ze srebrną szadzią bokobrodów, i twarzy przekrwionych, odętych, spoconych pod grudkowatym pudrem, wśród orderowych wstąg i szamerowań otwarł się korytarz, abym szła niczym królowa jakaś tą wąską ścieżką międzyludzką, na wodzach spojrzeń przeprowadzających — dokądże tak szłam? Do kogoś. A kim byłam? Ponieważ myślało mi się z biegłością potoczystą, pojęłam w jednej sekundzie, jak jest osobliwy rozdźwięk między moim stanem a tej tu ciżby dystyngowanej, bo każdy z nich miał dzieje, rodzinę, odznaczenia jednego rodzaju, jedną nobilitację z intryg, matactw, i obnosił swój pęcherz nikczemnej dumy, każdy historię własną wlókł za sobą jak wzbity kurz ciągnie się za wozem pustynnym, trop w trop, gdy ja byłam z tak dalekich stron, jakbym nie jedną miała historię, lecz ich wielość, ponieważ los mój uczynić mógł zrozumiałym dla nich tylko stopniowy przekład na obyczaj tutejszy, na tę mowę obcą, choć już mi swojską, więc mogłabym się tylko przybliżać do ich pojmowania, a podług dobranych określeń stawałabym się coraz inną istotą dla nich. Czy i dla siebie też? Nie… a jednak prawie że tak, nie posiadałam wiedzy ponad tę, co wdarła się we mnie na progu sali jak woda, gdy burzy się i zalewa pustkę, wysadziwszy dotąd trwałe zapory, ponad tą wiedzą rozumowałam logicznie, czyż można być wielością naraz? Pochodzić z wielu porzuconych przeszłości? Logika moja, wyjęta z blekotu wspomnień, mówiła mi, że nie można, że muszę mieć jakąś przeszłość jedną, a skoro jestem hrabianką Tlenix, Duenną Zoroennay, młodą Wirginią, osieroconą w zamorskim kraju Langodotów przez ród walandzki, skoro nie umiem odróżnić zmyślenia od rzeczywistości, odnaleźć siebie we własnej prawdziwej pamięci, to może jednak śnię? Lecz już gdzieś rozlegała się orkiestra i bal napierał jak lawina głazów — nie sposób było się skłonić do wiary w bardziej jeszcze rzeczywistą, od przebudzenia pęknąć zdolną rzeczywistość! Szłam w niemiłym teraz oszołomieniu, pilnując każdego kroku, bo wracał zawrót głowy, który nazywałam vertigo. O włos nie zeszłam z mego królewskiego stąpania, choć olbrzymi był to wysiłek, jakkolwiek niewidzialny i potęgowany ową niewidzialnością właśnie, aż poczułam wsparcie z oddali, były to oczy mężczyzny, który siedział w niskiej framudze okna uchylonego, z niepoważnie przerzuconym przez ramię fontaziem brokatowej zasłony, szytej w czerwonosiwe lwy koronowane, lwy strasznie stare, co trzymały w łapach berła i jabłka, jabłka zatrute, rajskie. Ten człowiek okryty lwami, odziany czarno, dostatnio, lecz i z naturalną jakąś niedbałością, która nie ma nic wspólnego ze sztucznym pańskim nieładem, ten obcy, nie dandys, cicisbej, żaden dworak czy piękniś, ale i niestary, patrzał na mnie ze swego osamotnienia w powszechnym zgiełku — sam tak zupełnie, jak ja byłam sama. A wokół ci, co zapalają cygarillo przed oczami partnerów taroka zwiniętym banknotem, rzucają złote dukaty na zielone sukno, jakby gałki muszkatołowe ciskali łabędziom do sadzawki, ci, co nie mogą uczynić nic głupiego ani hańbiącego, bo jasność ich osoby nobilituje każdy uczynek. Mężczyzna nad wyraz nie nadawał się do tej sali, i bezwiedne jakby przyzwolenie, które dał sztywnemu brokatowi w lwy królewskie, żeby przewisał mu przez bark, rzucając mu w twarz odblask tronowej purpury, to przyzwolenie zdawało się najcichszym szyderstwem. Nie całkiem już młody, całą swoją młodość miał żywą w oczach ciemnych, nierówno zmrużonych, i słuchał albo i nie słuchał swego interlokutora, grubego i małego łyska, o minie przejedzonego łagodnego psa. Kiedy siedzący powstał, zasłona ześliznęła mu się z ramienia jak fałszywy odrzucony szych i oczy nasze spotkały się mocno, lecz moje zeszły z jego twarzy natychmiast, jak w ucieczce. Przysięgam. Ale pozostała mi na dnie oczu jego twarz, jakbym oślepła na mgnienie i słuch mój sczezł, tak że zamiast orkiestry słyszałam przez chwilę tylko własne tętno. Zresztą, nie wiem. Twarz miał, zapewniam, dosyć zwyczajną. Owszem w rysach znieruchomiała mu asymetria urodziwej brzydoty tak właściwej rozumności, ale musiał być już zmęczony własną inteligencją, zbyt przeszywającą i też po trosze niszczącą jego samego, zapewne zjadał nocami sam siebie, widać było, że mu z tym ciężko i że są godziny, w których rad by się jej pozbyć niczym kalectwa, nie jak przywileju i daru, bo nieustająca myśl musiała mu doskwierać, zwłaszcza kiedy był samotny, a to było dlań rzeczą częstą — wszędzie, więc i tutaj. A ciało jego. pod odzieniem dobrym, przyzwoicie skrojonym, lecz niezbyt obcisłym, jakby strofował był i powściągał krawca, zmusiło mnie, bym pomyślała o jego nagości. Dość żałobna musiała to być nagość, nie wspaniale męska, atletycznie muskularna, ślizgająca się w sobie wężowiskiem nabrzmień, brzuśców, ścięgnami — strunami, żeby budzić oskomę staruch, jeszcze nie zrezygnowanych ze wszystkim, jeszcze oszalałych nadzieją tarła. Lecz on głowę tylko miał tak męską, piękną, przez zarys genialności w ustach, przez gniewliwą zapalczywość brwi, między brwiami w zmarszczce, .jak cięcie rozdzielającej obie. i poczucie własnej śmieszności w mocnym, tłusto lśniącym nosie. Och. nie był to urodziwy mężczyzna i właściwie nawet brzydota jego nie była pokuśliwa, był po prostu osobny, a gdybym nie rozdrętwiła się wewnętrznie, kiedyśmy się zderzyli oczami, pewno mogłabym pójść dalej. Co prawda, gdybym to uczyniła, gdyby udało mi się wymknąć z tej strefy ciążenia, miłościwy król drgnięciem sygnetu, kątem wyblakłych ócz, źrenicami jak szpilki, już by się mną zajął i powróciłabym, skąd przyszłam. Lecz w owym miejscu i czasie nie mogłam tego przecież wiedzieć, nie pojmowałam, że to, co patrzy na przypadkowe zetknięcia spojrzeń, co jest ulotnym skrzyżowaniem czarnych dziurek źrenicznych w tęczówkach dwojga istot, boż to w końcu są dziurki, krągłych narządów, co się zwinnie ślizgają w otworach czaszek — że to jest właśnie przeznaczone, skąd bowiem mogłam o tym wiedzieć. Jużem szła dalej, kiedy wstał i strąciwszy z rękawa przewieszony skraj brokatu, jak gdyby dawał znać, że komedia się skończyła, ruszył za mną. Zatrzymał się po dwu krokach, bo już nim owładnęło zrozumienie, jak impertynencki był ów zdecydowany postępek, jakim gapiostwem się zdawało tak iść za nieznajomą pięknością niczym zapatrzony głupek za orkiestrą, więc stanął, a wtedy ja zamknąwszy jedną dłoń, drugą zesunęłam z nadgarstka pętliczkę wachlarza. Żeby upadł. Więc on natychmiast… Przypatrywaliśmy się sobie już z bliska, nad perłową maciczką rękojeści tego wachlarza. Była to chwila wspaniała i straszna, zimno śmiertelnym kolcem przeszyło mi krtań, abym nie mogła odezwać się, czując więc, że głosu nie wy—dobędę, tylko chrypkę, skinęłam mu głową — i ów gest wypadł prawie tak samo jak poprzednio, kiedym nie dokończyła ukłonu przed królem nie patrzącym. On się nie odkłonił, był bowiem nazbyt zaskoczony i zdumiony tym, co się z nim samym działo, bo się tego nie spodziewał po sobie. Wiem, bo mi potem mówił, ale gdyby nie wyznał, też bym wiedziała. Zależało mu na tym. żeby coś powiedzieć i żeby się nie zachować na podobieństwo idioty, jakim był w owym momencie na pewno, i wiedział o tym. — Pani — rzekł, pochrząkując jak prosię. — Pani. oto wachlarz… Już dawno miałam go na powrót w ręku. I siebie też. — Panie — powiedziałam, a głos mój był w timbrze odrobinę matowy, zmieniony, lecz mógł myśleć, że to mój głos zwykły, nigdy wszak nie słyszał go dotąd — czy mam go upuścić raz jeszcze? I uśmiechnęłam się, och. nie kusząco ani uwodzicielsko, ani promiennie. Uśmiechnęłam się tylko dlatego, gdyż poczułam, że się rumienię. Ten rumieniec nie był naprawdę mój, wpłynął mi na policzki, ogarniał twarz, zaróżowił płatki uszu, co wybornie czułam, lecz ja ani się zmieszałam, ani zachwyciłam, ani zadziwiłam tym obcym człowiekiem, w końcu jednym z wielu, zagubionym pomiędzy dworakami — powiem wyraźniej: z rumieńcem tym nie miałam nic wspólnego, był tegoż pochodzenia, co wiedza, która wstąpiła we mnie na progu sali, za pierwszym krokiem na jej lustrzaną gładź — ten rumieniec zdawał się częścią dworskiej etykiety, tego co właściwe, podobnie jak wachlarz, krynolina, topazy i uczesanie. Więc żeby uczynić ten rumieniec małoznacznym, chcąc mu przeciwdziałać, dla obrony od fałszywych posądzeń uśmiechnęłam się nie do niego, ale nad nim, korzystając z przejścia między wesołością a drwiną, on zaś roześmiał się wtedy cicho, bez wydania głosu, jakby do środka, i było to podobne do śmiechu dziecka, wiedzącego, że najsurowiej w świecie zakazano mu się śmiać, więc właśnie dlatego nie potrafi się opanować. Przez co odmło—dniał w okamgnieniu. — Gdyby pani dała mi chwilę zwłoki — rzekł, przestając się śmiać nagle, jakby trzeźwiejąc od nowej myśli — mógłbym wymyślić odpowiedź godną twych słów, to znaczy nader dowcipną. Ale na ogół doskonałe myśli przychodzą mi już na schodach. — Tak kiepsko jest z pana inwencją? — spytałam, kierując wysiłek woli w stronę twarzy i uszu, zgniewał mię już bowiem ten rumieniec nieustępliwy, co był naruszeniem mej własnowolności, pojmowałam bowiem, że stanowi efekt tego samego rozmysłu, z jakim oddawał mnie przeznaczeniu król. — Powinnam może dodać „czy na to nie ma rady?” A pan odpowie, że nie ma w obliczu urody, której doskonałość zdaje się potwierdzać hipotezę Absolutu. Wtedy byśmy oboje spoważnieli na dwa takty orkiestry i z należytą zręcznością wydostalibyśmy się na zwyklejszy dworski grunt. Lecz skoro widzisz mi się pan na tym gruncie dość nieswój, może będzie lepiej, jeśli nie tak będziemy rozmawiali… Naprawdę przeląkł się mnie dopiero, gdy usłyszał te słowa — i naprawdę nie wiedział, co rzec. W oczach jego była taka powaga, jak byśmy stali pod burzą, między kościołem i lasem — albo tam, gdzie nie ma już nic. — Kim jesteś? — spytał twardo. Nie było w tym już ani śladu zdawkowości, udania, już tylko bał się mnie. Ja nie bałam się go wcale, doprawdy ani trochę, choć właściwie powinnam się była przerazić, bo czułam, jak z jego twarzą, z jej porowatą skórą, z nastroszonymi krnąbrnie brwiami, z jego dużymi małżowinami uszu łączy się we mnie moje dotąd zamknięte oczekiwanie, jak gdybym nosiła w sobie jego nie wywołany negatyw, który się właśnie wypełniał. Jeśli nawet był moim wyrokiem, nie bałam się go. Ani siebie, ani jego, zadrżałam jednak od nieruchomej we mnie siły tego złączenia — nie jak człowiek, ale jak zegar, kiedy ze złożonymi wskazówkami rusza, ażeby wybić godzinę — choć jeszcze milczy. Tego drżenia nie mógł dostrzec nikt. — Powiem to panu niebawem — odpowiedziałam bardzo spokojnie. Uśmiechnęłam się lekko, nikłym uśmiechem, jakim dodaje się otuchy chorym i słabym, i rozłożyłam wachlarz. — Napiłabym się wina. A pan? Skinął głową, usiłując wciągnąć na siebie jak skórę te maniery, co były mu obce. odstające, niewygodne, i od tego miejsca na sali poszliśmy po posadzce, ociekłej perlistymi strużkami woszczyn, co kropliście padały z żyrandola, w filowaniu świec, ramię w ramię, tam gdzie u ściany perłowi lokaje lali trunki w kielichy. Nie powiedziałam mu tej nocy. kim jestem, nie chciałam mu bowiem kłamać, a nie znałam prawdy. Prawda nie może być sprzeczna, a ja byłam duenną. hrabianką i sierotą, wszystkie te genealogie krążyły we mnie, każda mogła się wypełnić, gdybym przyznała się do niej, pojmowałam już, że prawdę wyznaczy mój wybór i kaprys, cokolwiek wypowiem, zdmuchnie obrazy pominięte, lecz trwałam chwiejna wśród owych szans, bo mi się w nich czaił jakiś podstęp pamięci — byłażbym najzwyczajniej niespełna rozumu konfabulantką, która wymknęła się pieczy zatroskanych należycie bliskich? Rozmawiając z nim, pomyślałam, że jeśli jestem wariatką, wszystko skończy się pomyślnie. Z obłędu można wyjść jak ze snu — obojgu więc przyświeca nadzieja. Gdyśmy w późnych godzinach, a nie odstępował mego boku, przeszli obok majestatu na chwilę, nim raczył oddalić się do swych apartamentów, poczułam, że włodarz ani spojrzał w naszą stronę, i było to straszliwe odkrycie. Nie sprawdził bowiem mego zachowania u boku Arrhodesa. widać było to zbędne, jakby wiedział ponad wszelką wątpliwość, że może mi zaufać całkowicie, tak jak ufa się w pełni wysłanym skrytobójcom, którzy nie zawiodą do ostatniego tchu, los ich bowiem zamknięty jest w ręku wysyłającego. Powinnam była raczej zetrzeć moją podejrzliwość obojętnością królewską, skoro nie spojrzał w moją stronę, to nie znaczyłam mu nic, a zatem nieustępliwość prześladowczych domniemań przechylała wagę na rzecz szaleństwa. Więc jako anielsko piękna wariatka śmiałam się, przepijając do Arrhodesa, którego król nienawidził jak nikogo, lecz poprzysiągł umierającej matce, że jeśli zły los spotka tego mędrca to z jego własnego wyboru. Nie wiem, czy mi to ktoś powiedział w tańcu, czy może dowiedziałam się tego z siebie samej, bo noc była długa i zgiełkliwa, tłum ogromny wciąż nas roztrącał, aleśmy się odnajdywali nieumyślnie, tak jakby tu wszyscy oddani byli tej samej zmowie — oczywisty majak, przecie nie znajdowaliśmy się wśród mechanicznie tańczących manekinów. Rozmawiałam ze starcami, z pannami zazdroszczącymi mi urody, rozpoznając niezliczone odcienie głupoty zacnej i skorej do złego, tnąc i przeszywając tych marnych poczciwców i te dziewuszki z taką łatwością, aż mi ich się stawało żal. Musiałam być rozumem wcielonym, pełnym wyostrzeń, oczom moim dodawała blasku olśniewająca bystrość słów — od rosnącej trwogi udawałabym chętnie cielę, by ratować Arrhodesa. lecz tego jednego nie potrafiłam wcale. Nie byłam aż tak wszechstronna, niestety. Byłżeby mój rozum, a on znaczy prawość, podległy kłamstwu? Takim refleksjom oddawałam się w tańcu, wchodząc w obroty menueta, gdy Arrhodes. który nie tańczył, patrzał na mnie z oddali, czarny i smukły na tle purpurowego brokatu w koronowane lwy. Król odszedł, i niedługo potem pożegnaliśmy się, nie pozwoliłam mu nic powiedzieć, o nic pytać, próbował i bladł, słysząc, jak powtarzam „nie”, zrazu ustami, potem już tylko złożonym wachlarzem. Wychodząc, nie wiedziałam ani trochę, gdzie mieszkam, skąd przyszłam, dokąd oczy skieruję, wiedziałam tylko, że to do mnie nie należy, podejmowałam próby, ale były daremne — jakże wyjaśnić? Każdy wie, że nie można odwrócić gałki ocznej tak, aby źrenica zajrzała w głąb czaszki. Pozwoliłam odprowadzić mu się do bramy pałacowej, park zamkowy poza kręgiem ciągle płonących kuf ze smołą był jak z węgla skrzesany, w zimnym powietrzu daleki śmiech, nieludzki, to fontanny mistrzów z południa naśladowały go perliście — albo gadające posągi podobne do białawych maszkar zawisłych ponad klombami, słowiki królewskie śpiewały też, chociaż nikomu, w pobliżu oranżerii jeden odcinał się od tarczy księżycowej duży i ciemny na gałęzi — doskonały w stylu! Żwir chrzęścił pod naszymi krokami, a złocone ostrza ogrodzenia rzędem sterczały ponad mokre listowie. Z niedobrą skwapliwością chwycił mnie za rękę, której mu nie umknęłam od razu, zajaśniały białe pasy na koletach grenadierów JKMości, ktoś wywoływał mój pojazd, konie biły kopytami, od fioletowych okienek latarni zabłyszczały drzwi karety, opadł stopień. Nie mógł to być sen. — Kiedy i gdzie? — spytał. — Może lepiej: nigdy i nigdzie — powiedziałam szczerą prawdę moją, i dodałam szybko, nieporadnie: — Nie przekomarzam się z panem, mości mędrcze, wejdź w siebie, a zrozumiesz, że ci dobrze radzę. Tego, co jeszcze chciałam dodać, nie udało mi się już wysłowić, myśleć mogłam wszystko, jakież to było dziwne, jeno głosu wydobyć za nic, nie mogłam dotrzeć do tych słów. Chrypka, niemota, jak z obrócenia klucza w zamku, jakby rygiel wszedł między nas. — Za późno — powiedział cicho, z opuszczoną głową. — Naprawdę za późno. — Ogrody królewskie są dostępne od rannego do południowego hejnału, rzekłam z nogą na stopniu. — Tam, gdzie staw łabędzi, jest wypróchniały dąb. W samo południe jutro albo w dziupli wiadomość znajdziesz pan. A teraz życzę, żebyś niepojętnym cudem zapomniał przecież, żeśmy się spotkali. Gdybym wiedziała jak. modliłabym się o to. Były to bardzo niewłaściwe słowa, banalne w tym osaczeniu, lecz już niczym nie wyrwałabym się temu śmiertelnemu banałowi, pojęłam to. gdy kareta ruszyła, mógł przecież tłumaczyć sobie to. co powiedziałam tak, że lękam się uczucia, które we mnie wzbudził. Tak też było: lękałam się uczucia, które wzbudził we mnie, nie miało jednak nic wspólnego z miłością, lecz mówiłam to, co mogłam powiedzieć, jak w mroku na mokradłach próbuje się stopą wysuniętą, czy następny krok nie wtrąci w topiel. Tak szłam słowami, wymacując oddechem, co mogę, a czego nie będzie mi dane rzec. Ale on nie mógł tego wiedzieć. Rozstaliśmy się bez tchu, w osłupieniu, w trwodze podobnej do namiętności, bo tak się rozpoczynała nasza zguba. Ale ja jednak, wiotka i słodka, dziewczęca, jaśniej pojmowałam, że jestem jego losem w tym straszliwym znaczeniu, którego nie odeprzeć. Pudło karety było puste — szukałam taśmy, przyszytej do rękawa stangreta, ale nie było jej. Okien też nie było — czy może czarne szkło? Mrok wnętrza był tak zupełny, jakby nie należał się nocy, lecz nicości. Nie był brakiem światła, był pustką. Wodziłam rękami po wklęsłych ścianach, obitych pluszem, lecz nie odnalazłam ramy okiennej ani klamki, niczego prócz tych płaszczyzn wyściełanych miękko przede mną i nade mną, dach zadziwiająco niski, jakbym zestala zatrzaśnięta nie w pudle karety, lecz w drgającym, pochyłym pojemniku, nie słyszałam ani odgłosu kopyt, ani zwykłego w jeździe toczenia się kół. Czerń, cisza i nic. Wtedy zwróciłam się ku sobie, sobie byłam bowiem groźniejszą zagadką niż wszystko, co się ze mną dotąd stało. Pamięć miałam zachowaną. Sądzę, że tak musiało być, że nie można było urządzić tego inaczej, pamiętałam tedy moje pierwsze ocknięcie, jeszcze wyzbyte płci, tak całkowicie nieswoje, jakbym wspominała przepoczwarzający zjadliwie sen. Pamiętałam budzenie się w drzwiach sali pałacowej, kiedy byłam już na jawie niniejszej, pamiętałam nawet lekkie zgrzytanie, z jakim otwarły się te rzeźbione podwoje i maskę twarzy lokaja, upodobnionego służbistą gorliwością do pełnej uszanowania lalki — żywy woskowy trup. Teraz wszystko to było mi we wspomnieniu jednością, a przecież mogłam sięgnąć wstecz, tam, gdzie nie wiedziałam jeszcze, co to — podwoje, co to bal i co — ja. Pamiętałam zwłaszcza w sposób do dreszczu przeszywający, bo tak złośliwie tajemniczy, że moje pierwsze myśli już wgnieżdżane na poły w słowa formułowałam w porządku innej płci. Stałom. widziałom. weszłom — to były formy użyte przeze mnie. nim blask sali, buchając przez otwarte drzwi, nie poraził mych źrenic i nie odemknął, chyba on, bo cóż innego, nie otwarł we mnie mówię szybrów i zasuw, zza których wstąpiło we mnie, z bolesną raptownością nawiedzenia, człowieczeństwo słów, dwornych poruszeń, wdzięku nadobnej płci, wraz z pamięcią twarzy, wśród których twarz tego mężczyzny była pierwsza — a nie królewski grymas — a chociaż nikt nigdy nie mógłby mi tego wyjaśnić, wiedziałam z niezbitą pewnością, że przed królem zatrzymałam się od błędu — że była to pomyłka, to znaczy nieporozumienie między przeznaczonym mi i wypełniającym owo przeznaczenie. Pomyłka — więc nieprawdziwy to był los. skoro podatny na błędy — więc mogłażbym jeszcze się uratować? Teraz w tym doskonałym odosobnieniu, które nie trwożyło mnie owszem, było mi wygodne, bo mogłam tak dobrze w nim, w takim skupieniu myśleć, kiedy chciałam dowiedzieć się siebie, wypytując wspomnienia, tak już przystępne i porządnie uszeregowane, że miałam je na podorędziu, jak się ma od lat znajome sprzęty w starym mieszkaniu, kiedy stawiałam pytania, widziałam wszystko, co zaszło tej nocy — lecz było to jasne i ostre tylko do progu dworskiej sali. Przedtem — otóż właśnie. Gdzie byłam — byłom!? — przedtem? Skąd się wzięłam? Uspokajająca, najprostsza myśl głosiła, żem nie całkiem zdrowa, że powracam z choroby jak z egzotycznej, pełnej dziwacznych przygód, podróży, że jako subtelna dziewica, zaiste książkowa i romansowa, jako dystraktka, dziwaczka, nazbyt delikatna dla tego brutalnego padołu, doznałam majaczliwych nawiedzeń, może roiłam sobie w histerycznej gorączce pochód przez metalowe piekła, niewątpliwie na łóżku z baldachimem, w koronkami obszytej pościeli, byłoby mi z mózgową gorączką dość nawet do twarzy w blasku świecy, rozwidniającej alkowę na tyle, bym. w ocknięciu, nie przelękła się znów czegoś i w postaciach pochylonych nade mną rozpoznała niezwłocznie kochających opiekunów: cóż za miłe kłamstwo! Miewałam zwidy, nieprawdaż? I one. wtopiwszy się w czysty nurt mej jedynej pamięci, rozszczepiły ja na dwoje. Rozszczepiona…? Bo pytając, słyszałam w sobie chór odpowiedzi, gotowych, czekających: Duenna. Tlenix. Angelitanka. A to co znowu? Miałam te wszystkie zwroty gotowe, były mi dane i każdemu odpowiadały nawet obrazy, gdybyż tylko jeden ich łańcuch! One współistniały jednak tak. jak współistnieją korzenie rozchodzące się drzewa i teraz ja. z konieczności jedna, naturalnie jedyna, miałażbym kiedyś być wielością rozgałęzień, co się we mnie zlały, jak zlewają się strumienie w nurt rzeczny? Ale to przecież nie może być. rzekłam sobie. Nie może być. Tego byłam pewna. I ujrzałam mój los dotychczasowy tak rozdzielony: do progu pałacowej sali zdawał się składać z różnolitych wątków, a od progu był już jedyny. Obrazy pierwszej części mego losu były przebiegami równoległymi i nawzajem kłam sobie zadawały. Duenna: wieża, ciemne granitowe głazy, zwodzony most, krzyki w nocy, krew na miedzianym półmisku, rycerze o wyglądzie rzeźników, topory zrudziałe halabard i moja blada twarzyczka w owalnym półślepym lustrze między ramą okna mętnego błonnego a wezgłowiem rzeźbionym — stamtąd przyszłam? Lecz jako Angelita byłam chowana w spiece południa i patrząc w tę stronę wstecz, widziałam białe mury odwrócone wapiennymi plecami do słońca, uschłe palmy, dzikie psy o potarganej sierści u tych palm, oddające spieniony mocz na ich łuskowate korzenie, i kosze pełne daktyli, zaschłych lepką słodyczą, i medyków w zielonych szatach, i schody, kamienne schody opadającego ku zatoce miasta, wszystkimi murami odwróconego od upałów, sterty rozsypanych winnych gron, żółknących w rodzynki, podobne do kup gnoju i znowu moją twarz w wodzie, nie w lustrze, a woda lała się z dzbana srebrnego — przyćmionego starością. Pamiętałam nawet jak nosiłam ów dzban i jak woda, poruszając się w nim ciężko, obciągała mi dłoń. A moje ono i jego wędrówka na wznak, i pocałunki, składane na moich rękach i nogach, na czole przez ruchliwe żmije z metalu? Ta groza poszarzała już całkiem i z największym trudem mogłam ją ledwie wspomnieć, jak właśnie zły, do słów dostępu nie mający, sen — nie mogłam przeżyć ani naraz, ani po kolei losów tak sobie zaprzeczających! Co więc pewnego? Piękna byłam. Tyleż rozpaczy, co triumfu wstało we mnie, kiedy przeglądałam się w jego twarzy jak w żywym lustrze, bo taka bezwzględna była doskonałość moich rysów, że cokolwiek bym uczyniła szalonego, czy za—wrzeszczałabym z pianą opętania na ustach, czy gryzłabym krwawe mięso, piękno nie odstąpiłoby mej twarzy — ale dlaczego myślałam „mej twarzy”, a nie po prostu „mnie?” Czy byłam kimś niezgodnym i nie doprowadzonym do jedności z własnym ciałem i twarzą? Czarownicą, gotową rzucać uroki. Medeą? To był mi nonsens i głupstwo. A i to nawet, że myśl tak mi szła. jak klinga wyświechtana w ręku wyzbytego klejnotu rycerza rozbójnika, że rozcinałam myślą każdy przedmiot bez wysiłku, samochcące to myślenie moje wydawało mi się w swej perfekcji nazbyt już zimne, nadmiernie spokojne, bo lęk trwał poza nim — jak gdyby nadwidzialny. wszechobecny, ale osobny — dlatego i myślenie własne miałam w podejrzeniu. Lecz jeśli ani twarzy swojej nie ufałam, ani myśli, przeciwko czemu właściwie mogłam żywić strach i podejrzliwość, skoro oprócz duszy i ciała nie ma nic? To było zagadkowe. Rozrzucone korzenie mych przeszłości nie zdradzały mi niczego istotnego, lustracja stawała się przesypywaniem barwnych obrazów, jako Duenna północy, Angelita skwarów, Mignonne, byłam każdym razem inną osobą o innym nazwisku, stanie, rodzie, spod innego nieba, nic tu nie miało prymatu — krajobraz południa wracał do moich oczu jakby wysilony przesłodzeniem kontrastów, kolorem co naciągał lazurami zbyt ostentacyjnymi, gdyby nie te psy sparszywiałe. dzieci półślepe o zaropiałych powiekach i wydętych brzuszkach, bez wydania głosu konające na spiczastych kolanach zakwefionych matek, byłoby mi to palmowe wybrzeże nadto gładkie, śliskie jak kłamstwo. A północ Duenny, z jej wieżami w śniegowych czapach, niebo skotłowane buro. zimy z krętymi postaciami śniegu wymyślonymi przez wiatr, co pełzły do fosy po blankach i przyporach, wstępowały od przyciesi zamkowych swymi białymi jęzorami po głazie i łańcuchy mostu zwodzonego jakby spłakane żółto, a to tylko rdza zabarwiała sople ogniw, w lecie zaś wodę fosy pokrywała kożuchem pleśń: tak dobrze i to wszystko pamiętałam! Lecz i mój trzeci byt; ogrody, wielkie, chłodne, strzyżone, ogrodników z nożycami, sfory chartów i doga arlekina. który leżał na stopniach tronu — znudzona rzeźba w nieomylnej gracji bezwładu poruszanego oddechem żeber — a w jego żółtawych, obojętnych oczach połyskiwały, można było myśleć, zmniejszone kształty kataryj albo niekrotek. I te słowa, niekrotki, katarie, nie wiedziałam teraz, co znaczyły, ale musiałam chyba kiedyś wiedzieć, kiedy tak wgłębiałam się w tę zapamiętaną do smaku źdźbeł gryzionych przeszłość, czułam, że nie powinnam tak wracać ani do trzewiczków. z których wyrosłam, ani do pierwszej długiej sukni wyszywanej srebrem, jakby nawet dziecko, którym byłam, kryło w sobie zdradę. Dlatego przywołałam wspomnienie najokrutniej obce — martwej podróży na wznak, odrętwiających pocałunków metalu, który dotykając mego nagiego ciała wydawał szczękliwy odgłos, jakby moja nagość była ogłuchłym dzwonem, który nie może rozebrzmieć. ponieważ nie ma jeszcze serca. Tak, do tego nieprawdopodobieństwa odwoływałam się już nie zdziwiona, że z taką trwałością zakrzepła we mnie pamięć wymajaczonego koszmaru, musiał to być bowiem koszmar — żeby podtrzymać tę pewność, dotykałam palcami, samymi opuszkami, miękkich przedramion, piersi; było to bez wątpienia natręctwo, któremu ulegałam drżąc, jakbym z odchyloną w tył głową wstępowała pod lodowate strumienie trzeźwiącego deszczu. Nigdzie odpowiedzi na moje pytanie, więc cofnęłam się od tej otchłani mojej i nie mojej. A zatem na powrót do tego, co jedyne. Król, wieczór balowy, dwór i ten mężczyzna. Byłam dla niego stworzona, on dla mnie, wiedziałam to, ale znów w lęku, nie. nie był to lęk, lecz żelazna obecność przeznaczenia, nieuniknionego, niedocieczonego, i właśnie ta nieuniknioność, ta wieść jak śmierć, że już nie można odmówić, uchylić się, odejść, uciec, wreszcie może zginąć, ale zginąć inaczej — w tej lodowatej obecności pogrążałam się bez tchu. Nie mogąc jej znieść, powtarzałam samymi wargami „ojciec, matka, rodzeństwo, przyjaciółki. Bliscy” — jak dobrze rozumiałam te słowa, pojawiały się chętne postaci, znane, musiałam się do nich przyznawać przed sama sobą. ależ niepodobna mieć czterech matek i tyluż ojców, więc znów ten obłęd? Taki głupi i taki uparty? Próbowałam wreszcie arytmetyki: jeden a jeden jest dwa. z ojca i matki powstaje dziecię, byłaś nim. masz dziecięce wspomnienia… Albo byłam szalona, rzekłam sobie, albo nadal nią jestem, i będąc świadomością, jestem biało przyćmioną świadomością. Nie było balu, zamku, króla, wstąpienia w byt gwałtownie poddany nakazowi harmonii przedustawnej. Iskrę żalu poczułam, opór wywołany myślą, że musze też rozstać się z moją pięknością. Z elementów niezgodliwych niczego nie zbuduję, chyba że odnajdę w budowanym jego koślawość, szpary, w które wniknę, aby rozsadzić i wejść w głąb. Czy doprawdy wszystko stało się tak, jak się miało stać? Jeśli byłam własnością króla, to jak mogłam o tym wiedzieć? Nawet nocne pomyślenie o tym winno było mi zostać wzbronione. Jeśli on stał za wszystkimi, to czemu chciałam oddać mu ukłon i zrazu nie oddałam mu go? Jeśli przygotowania odznaczały się doskonałością, to czemu pamiętałam rzeczy, jakich nie należało mi pamiętać, przecież za odwołanie mając tylko dziewczęcą i dziecinną przeszłość, nie weszłabym w rozterkę tego zwątpienia, która przyprawiała o rozpacz, wstęp do powstania przeciw losowi? A już na pewno zdmuchnięcie należało się owej wędrówce na wznak, ożywającej od iskrowych pocałunków martwocie mojej i nagości bezdźwięcznej, lecz właśnie i to także stało się. i było teraz ze mną. Kryłażby się w zamyśle i w wykonaniu niedoskonałość? Błędy nieopatrzne, nieuwaga, przecieki ukradkowe, brane za zagadki albo za zły sen? Lecz w takim razie odzyskiwałam nadzieję. Czekać. Czekać, aby nagromadziły się w dalszym ziszczaniu następne nieskładności, uczynić z nich ostrze do skierowania w króla, w siebie, wszystko jedno w kogo, byle niezgodnie z narzuconym losem. A więc poddać się temu urokowi, trwać w nim, pójść na umówione spotkanie z samego rana, a wiedziałam, nie wiem jak ani skąd, że TEGO nic mi nie wzbroni, owszem, wszystko właśnie w t ę stronę mnie skieruje. A teraźniejsza moja zewnętrzność była tak prymitywna. cóż ścianki, zrazu poddające się miękko palcom, podatne obicia, pod nimi opór stali czy muru, nie wiedziałam, ale mogłam rozszarpać paznokciami tę przytulną miękkość, wsiałam, głowa dotknęła wklęsło zaokrąglonego pułapu. To wokół mnie i nade mną. ale wewnątrz, ja. ja sama? Wietrzyłam dalej niegodziwość w tym moim nierozumieniu siebie, a ponieważ zaraz piętra na piętrach myśli skokami się nabudowywały. myślałam już sobie, że powinnam wątpić we własne moje mniemanie, skórom, szalona topielica, jak owad w jasnym bursztynie, zamknięta w mojej obnubilatio lucida. to zrozumiałe, że — Zaraz. Skąd tak świetnie rozczłonkowane moje słownictwo, owe terminy uczone, łacińskie, te zwroty logiczne, sylogizmy. owa biegłość nie należna słodkiej dziewicy, której widok był płonącym stosem męskich serc? I skąd to poczucie nieszczęsnego banału w sprawach płci, zimna pogarda, dystans, och. tak. on mnie już może kochał, już może i oszalał mną. chciał mnie widzieć, słyszeć mój głos, dotykać moich palców, a ja patrzałam w jego namiętność jak w preparat pod szkłem. Nie byłoż to zadziwiające, sprzeczne i niesynkategorematyczne? Może wszystko mi się przecież roiło, a ostatecznością i dnem był stary, wyziębły mózg, splątany w doświadczeniu niezliczonych lat? Może wyostrzona mądrość tylko była jedyną moją prawdziwą przeszłością, z logiki powstałam, ona stanowiła moją autentyczną genealogię… Nie uwierzyłam w to. Byłam niewinna, tak, i zarazem winna straszliwie. Niewinna byłam we wszystkich zbiegających się ku mej teraźniejszości szlakach czasu przeszłego dokonanego, dziewczęciem tak bywałam, podlotkiem chmurnie milkliwym w zimach szarosiwych i w upalnym stęchu pałaców i byłam niewinną tego, co zaszło dziś, u króla, bo nie mogłam być inna, a wina moja, okrutna, tkwiła tylko w tym. że już tak dobrze wszystko to wiedziałam i że miałam za blichtr, fałsz, pianę, i że chcąc zejść w głąb mej zagadki, bałam się tego zejścia i odczuwałam podłą wdzięczność dla niewidzialnych przegród, powstrzymujących mnie na tej drodze. Tak więc miałam ducha skalanego i prawego, cóż pozostało mi jeszcze, o, zapewne pozostało, miałam jeszcze ciało moje i jęłam dotykać go i badałam je tak w tym czarnym zamknięciu, jak wytrawny urzędnik śledczy bada miejsce dokonanej zbrodni. Śledztwo szczególne! — bo szukając dotknięciami nagiego ciała, miałam w palcach lekko mrowiące odrętwienie, byłżeby to strach mój przed samą sobą? Ależ byłam piękna i miałam mięśnie zwinne, sprężyste, biorąc w garści uda tak. jak nikt ich sam nie ujmuje, jak gdyby obce były, mogłam w tężejącym uchwycie wyczuć pod gładką i pachnącą skórą kości długie, lecz nadgarstków oraz wnętrza mych przedramion u łokci bałam się czemuś dotknąć. Usiłowałam przemóc ten opór. cóż mogło tam być. ręce miałam spowite koronkami, nieco szorstkimi przez sztywność, nieporęcznie szło, więc ku szyi. Taką nazywają łabędzią — głowa osadzona na niej z nie postanowioną, naturalną dumą, budzącą uszanowanie, konchy uszu pod splotami włosów małe. jędrne płatki uszne, bez klejnotów, nie—przekłute, czemu, dotykałam czoła, policzków, ust. Ich wyraz, wykryty koniuszkami cienkich palców, znów mię zaniepokoił. Inny był niż sądziłam. Obcy. Ale jak mogłam być sobie obca inaczej niż z choroby, szaleństwa? Ukradkowym ruchem, co godny był naiwności małego dziecka, otumanionego bajkami, sięgnęłam ku nadgarstkom przecież i ku łokciom, tam gdzie ramię przechodzi w przedramię, było tam coś niezrozumiałego. Zatracałam czucie w opuszkach palców, jakby coś uciskało moje nerwy, naczynia krwionośne i znów przeskoczyłam myślą w myśl podejrzliwą: skąd takie wiadomości do mnie, dlaczego badałam siebie jak anatom, nie leżało to w stylu dziewicy, Angelity ani jasnowłosej Duenny, ani lirycznej Tlenix, jednocześnie zaś czułam uspokajający mus: to jest właśnie zwyczajne, nie dziw się sobie, rozdziwaczona kaprysami trzpiotko, jeśli byłaś troszkę nieswoja, nie wracaj tam, zdrowiej, myśl o umówionym spotkaniu… Ale łokcie, nadgarstki? Pod skórą jakby twarda grudka, napęczniałe węzły chłonne? Zwapnienia? Niemożliwe, bo sprzeczne z urodą, z jej absolutną pewnością. Była tam przecież twardziel, maleńka, wyczułam ją dopiero przy silnym ucisku, wyżej dłoni, gdzie nie sięga puls, i jeszcze w zgięciu łokciowym. A więc ciało moje też miało tajemnice, odpowiadało innością inności ducha, jego strachowi w samozapatrzeniach, była w tym prawidłowość, odpowiedniość, symetria: skoro tam, to i tu. Skoro umysł, to i członki. Skoro ja, to i ty. Ja, ty, zagadki, byłam znużona, przemożne zmęczenie weszło mi w krew, powinnam była mu się poddać. Usnąć, zapaść w nieprzytomność innego, wyzwalającego mroku. Wtedy przeszyło mnie postanowienie, żeby odmówić złośliwie zgody tej chętce, żeby sprzeciwić się wiążącemu mnie pudłu tej stylowej karety (ale wnętrze nie było już tak stylowe!), temu duszkowi dziewicy zbyt mądrej, nazbyt dociekliwej w rozumowaniu! Przekora wobec samocielesnej piękności, co miała swe ukryte stygmaty! Kim jestem? Opór mój był już wściekłością, od której duch mój gorzał w mroku i przez to zdawał mi się jaśnieć. Sed tamen potest esse totaliter aliter, co to. skąd? Duch mój? Gratia? Dominus meus? Nie, byłam sama i sama zerwałam się, aby zębami wpić się w te miękko spowite ściany, rwałam obicia, suchy, szorstki materiał trzeszczał mi w zębach, wypluwałam włókna wraz ze śliną, paznokcie połamią się, właśnie tak dobrze, właśnie tak, nie wiem przeciw sobie czy komu, ale nie, nie, nie, nie. nie, nie. Błysk ujrzałam, wypączkował przede mną jakby łebek węża. ale to była metalowa główka. Igła? Coś mnie ukłuło, wyżej kolana, w udo, z zewnętrznej strony, to był mały, nikły ból, ukłucie i już nic. Nic.
Читайте дальше по ссылке продолжение повести «Маска» (Maska) на польском языке. Другие книги, которые написал Станислав Лем (Stanisław Lem), а также произведения известных писателей разных стран мира в переводе на польский язык можно читать онлайн в разделе «Книги на польском». Если вас также интересуют книги на других иностранных языках, их можно найти в разделе «Книги онлайн». |
Изучение иностранных языков - новое
- Cказка «Крёстный» (El señor padrino) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Cказка «Невеста разбойника» (La novia del bandolero) на испанском языке онлайн
- Сказка «Господин Корбес» (El señor Korbes) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Сказка «Волшебный столик, осёл и дубинка» (La mesa, el asno y el bastón maravillosos) на испанском языке
- Сказка «Портной на небе» (El sastre en el cielo) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Сказка «Умная Эльза» (Elsa la Lista) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Сказка «Три языка» (Las tres lenguas) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Сказка «Смышлёный Ганс» (Juan el listo) на испанском языке онлайн, братья Гримм
- Книга «Преступление и наказание» (Crimen y castigo) на испанском языке онлайн
- Книга «Человек-невидимка» (El hombre invisible) на испанском языке – читать онлайн
- Книга «Нетерпение сердца» (La impaciencia del corazón) на испанском языке онлайн, Стефан Цвейг
- Книга «Война миров» (La guerra de los mundos) на испанском языке – читать онлайн
- Книга «Зов предков» (La llamada de lo salvaje) на испанском языке онлайн, Джек Лондон
Уроки иностранных языков онлайн
Наиболее востребованные онлайн уроки
- Аудиал, визуал, кинестетик, дигитал (тест). Как определить доминирующий тип восприятия?
- Фильмы на польском языке с субтитрами (смотреть онлайн или скачать)
- Названия месяцев в польском языке. Даты на польском
- Род существительных в испанском языке
- Эллипсис в английском языке (примеры)
- Союзы в испанском языке (испанские союзы)
- Род существительных во французском языке
- Запятая в английском языке
- Фильмы на французском языке с субтитрами: смотреть онлайн или скачать
- Болонская система оценивания (баллы ECTS)
- Прошедшее совершенное время в испанском языке (Pretérito perfecto)
- Предлоги в английском языке (Prepositions)
- Английский для начинающих (Киев)
- Артикли в итальянском: определённые, неопределённые, частичные
- Глаголы в испанском языке (классификация)