gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Роман «Магелланово облако» (Obłok Magellana) на польском языке, Станислав Лем – читать онлайн

Книга «Магелланово облако» (Obłok Magellana) на польском языке – читать онлайн, автор книги – Станислав Лем (Stanisław Lem). Роман «Магелланово облако» (Obłok Magellana) был одним из многих научно-фантастических произведений польского писателя Станислава Лема. В этом романе, как и в некоторых других его ранних книгах (роман «Астронавты» (Astronauci), к примеру), одной из базовых составляющих сюжета была победа коммунизма на Земле. «Магелланово облако» (Obłok Magellana) Станислав Лем написал в 1954-м году, и в то время он ещё не знал последствий, которые нанёс «коммунизм» людям, жившим в СССР. И не предполагал, какую цену придётся заплатить его родной Польше за построение этого самого коммунизма. Уже много позже, когда книги Станислава Лема начали переводить на многие самые распространённые языки мира, Лем лично запрещал переводить некоторые из своих ранних книг на отдельные языки мира. В частности, свой запрет переводить «Магелланово облако» (Obłok Magellana) на японский язык Станислав Лем прокомментировал так: «Япония не знала коммунистического режима, и если мой роман обратит в коммунизм хотя бы одного-единственного японца, мне суждено гореть в аду».

Другие книги на польском разных жанров можно читать онлайн в разделе «Книги на польском языке», а для детей есть раздел «Сказки и легенды  на польском языке». Тексты сказок этого раздела короткие и несложные, поэтому подойдут для студентов, начинающих изучение польского языка.

Для тех, кому больше нравится слушать книги, создан раздел «Аудиокниги на польском языке», где также есть также аудиосказки братьев Гримм.

Для любителей польских фильмов есть раздел «Фильмы на польском языке с субтитрами», где можно смотреть онлайн или скачать бесплатно различные польские фильмы. Если вас интересуют также фильмы на разных языках стран Европы и мира, посмотрите каталог «Фильмы онлайн».

Для тех, кого интересует изучение польского языка с опытным преподавателем, есть необходимая информация в разделе «Польский по скайпу».

Кого интересуют вопросы, связанные с получением Карты поляка, посмотрите тематические статьи в разделе «Карта поляка».

 

Теперь переходим к чтению романа Станислава Лема «Магелланово облако» (Obłok Magellana) на польском языке. На этой странице выложена I глава книги, а ссылка на продолжение будет в конце страницы.

 

Obłok Magellana

 

Wstęp

Jestem jednym z dwustu dwudziestu siedmiu ludzi, którzy opuścili Ziemię, wyruszając poza granice układu słonecznego. Osiągnęliśmy zamierzony cel i teraz, w dziesiątym roku podróży, rozpoczynamy drogę powrotną.

Pocisk nasz osiągnie niebawem szybkość przechodzącą połowę szybkości światła, a jednak miną lata, zanim z mroków wynurzy się niedostrzegalna teraz przez najsilniejsze teleskopy Ziemia jako błękitny pyłek wśród gwiazd.

Przywieziemy wam kroniki wyprawy, cały nie przejrzany i nie uporządkowany jeszcze ogrom pierwszego doświadczenia, wiernie utrwalony w mechanicznej pamięci naszych automatów.

Przywieziemy wam dzieła naukowe niezmiernej wagi, powstałe w czasie lotu. Otwierają one nowe, nie przeczuwane, bezkresne obszary poszukiwań w głębi Wszechświata.

Ale w podróży tej poznaliśmy coś trudniejszego i piękniejszego niż odkrycia naukowe i tajemnice materii, coś, czego nie może ogarnąć żadna teoria ani zanotować najdoskonalszy automat.

Jestem sam. Kabinę zalega półmrok, w którym ledwo wyróżniają się kontury sprzętów i małego aparatu przede mną. W jego wnętrzu drży okruch kryształu, utrwalający mój głos. Zanim zacząłem mówić, zamknąłem oczy pragnąc być bliżej was. Słyszałem wtedy przez kilka chwil wielką, czarną ciszę bez granic. Będę usiłował powiedzieć wam, jakeśmy ją pokonali. Będzie to historia o tym, jak oddalając się od Ziemi, w świetlne odległości, stawaliśmy się jej coraz bliżsi, jak walczyliśmy z lękiem gorszym od budzonego przez wszystkie twory materii, z lekiem próżni, która przepaściami przestrzeni do iskry wygasza każde słońce i unicestwia każdy ogrom.

Jak z upływem tygodni, miesięcy i lat słabły nasze najdroższe, najbardziej własne wspomnienia, bezsilne wobec czarnej nieskończoności. Jak goniąc za oparciem, chwytaliśmy się rozpaczliwie coraz innych zajęć i myśli, jak usuwało się i rozpadało to wszystko, co na Ziemi było niewzruszonym usprawiedliwieniem, potrzebą tej podróży, jak w poszukiwaniu jej ostatecznego sensu schodziliśmy w minione epoki i jak dopiero tam, w krwawej drodze ludzkości, odnaleźliśmy siebie, a nasz czas teraźniejszy, zawieszony między otchłanią przeszłości a pełną niewiadomego przyszłością, stał się tak silny, że jednakowo mogliśmy stawić czoło zwycięstwom i klęskom.

Żebyście to mogli pojąć choć niedoskonale, choć w przybliżeniu, muszę przekazać wam drobną cząstkę ciężarów, jakie przygniatały nas i miażdżyły, musicie przejść wraz ze mną przez potopy wydarzeń, przez wielkie lata nawiedzone czarnym zalewem próżni, kiedy w głębi statku słyszeliśmy najokrutniejszą ze wszystkiego, nieskończoną ciszę Wszechświata, kiedy widzieliśmy rozbłyskiwanie i przygasanie słońc, poznawaliśmy nieba czarne i rude, kiedy zza stalowych ścian słyszeliśmy wycie rozpruwanych atmosfer planetarnych, napotykali globy zamieszkałe, globy martwe i takie, na których życie dopiero się rodzi.

Do kogo z was zwracam się, rozpoczynając opowieść o naszych losach, o tym, jak żyliśmy i umierali?

Pragnąłem przekazać ją moim najbliższym, matce, ojcu, towarzyszom młodości, tym, z którymi połączyły mnie rzeczy ulotne, lecz najtrwalsze: szum drzew i wody, wspólne marzenia, błękit, w którym wiatr gonił obłoki nad naszymi głowami. Gdy jednak począłem wywoływać ich wspomnienia, pojąłem, że nie mam do tego prawa. Kocham ich nie mniej niż dawniej i tylko trudniej mi to wyrazić, lecz moja opowieść należy nie tylko do nich. Bo z upływem czasu, w miarę jak wzbierała przestrzeń dzieląca nas od Ziemi, krąg bliskich powiększał się i rósł.

Każdej nocy tych lat ze wszystkich kontynentów Ziemi, z małych osiedli i miast, z laboratoriów i szczytów gór, ze sztucznych satelitów, z obserwatoriów księżycowych, z rakiet lawirujących w przestrzeni układu wewnętrznego miliony spojrzeń podnosiły się na kwadrant nieba, gdzie błyszczy słaba gwiazda, która była naszym celem.

Bo kiedy znikliśmy w otchłani, poza ostatnią granicą grawitacji słonecznej, w każdej sekundzie pozostawiając za sobą dziesiątki tysięcy mil, nadal towarzyszyła nam wasza pamięć.

Czym bylibyśmy w tej metalowej łupinie pośród rozgwieżdżonego mroku, kiedy prawa fizyczne rwały więź łączącej nas z Ziemią sygnalizacji, gdyby nie wiara miliardów ludzi w nasz powrót?

Dlatego krąg moich przyjaciół obejmuje bliskich i dalekich, zapomnianych i nieznanych, tych, którzy urodzili się po naszym odlocie, i tych, których nigdy nie zobaczę. Wszyscy jesteście mi jednakowo drodzy i do wszystkich was mówię w tej chwili. Potrzeba było widać takich właśnie odległości, takich cierpień i takich lat, bym pojął, jak wielkie jest to, co nas łączy, i jak drobne to, co dzieli.

Niewiele mam czasu przed sobą. W pośpiechu wypowiedzenia wszystkiego, co było, mogę stać się chwilami nie dość zrozumiały, chaotyczny, lecz będę się starał o jedno. O to, by ukazać wam, jak poprzez wydarzenia, nad którymi usiłowaliśmy zapanować, powstała w nas konieczność ogarnięcia jednym, choćby błyskawicowym spojrzeniem całej drogi, jaką człowiek przeszedł od swego początku.

Wyprawa ta wydaje się nam zdobyciem olbrzymiego szczytu, z którego roztacza się widok na wieki, lecz w istocie jest tylko wejściem na jeden ze stopni niezmierzonej pochyłości, której wyżyny ukrywa przyszłość. Przejdą setki i tysiące lat, w których dzieje nasze skurczą się do drobnego, choć niezbędnego etapu i wszystkie te, dziś krwią naszą ożywiane wypadki staną się martwą literą zapomnianych kronik. Imiona nasze będą nieznane, staniemy się bezimienni jak dalekie roje gwiazd, które tylko w całości swych skupień posiadają nazwę. Wielkie są gwiazdy i silne, i wieczne wobec życia ludzkiego, które z nich powstało. Bo gwiazdy stwarzają człowieka i gwiazdy go zabijają. Lecz oto człowiek w swojej drodze już jest pomiędzy gwiazdami, poznał przestrzeń i czas, i gwiazdy same, które go wydały. Nic nie może mu się oprzeć. Tym staje się większy, im większe napotyka przeszkody. W nim jest wszystko: wielkość i słabość, miłość i okrucieństwo, to, co ograniczone, i to, co nie ma granic. Bo nawet gwiazdy starzeją się i gasną, a my pozostaniemy. Bo potem nad naszą wyobraźnię rozbudowana cywilizacja, po epoce bujnego, szybkiego postępu, stanie przed ścianą nowych trudności, przed groźnym nieznanym, podważającym podstawy bytu, i wtedy ludzie raz jeszcze sięgną wstecz i odkryją nas na nowo, tak jak my odkrywaliśmy wielki czas przeszły.

 

Dom

Przyszedłem na świat w podbiegunowej części Grenlandii, tam gdzie klimat tropikalny ustępuje umiarkowanemu, a miejsce gajów palmowych zajmują wysokopienne lasy liściaste. Dom nasz był starą, przesadnie oszkloną budowlą, jakich wiele można napotkać w tamtejszych okolicach. Otaczający go ogród wnikał do parterowych pokojów przez ściany otwarte niemal okrągły rok. Płynące stąd intymne sąsiedztwo kwiatów było niekiedy kłopotliwe i ojciec próbował nawet walczyć z tym nadmiernym, jak je nazywał, zakwieceniem mieszkania, ale babka, mająca po swej stronie matkę i siostry, zwyciężyła i ojciec wycofał się w końcu na piętro.

Dom miał swoją historię, długą i godną. Wzniesiony u schyłku XXVIII wieku, stał podówczas przy motostradzie wiodącej do Meorii, ale gdy z czasem lotnictwo do reszty wyparło w całym okręgu komunikację lądową, droga uległa naturalnemu naporowi lasu, i szlak, którym niegdyś biegła, znaczą dziś tylko drzewa młodsze od okolicznych.

Wnętrza domu prawie nie pamiętam, a i on sam staje mi pod powiekami widziany z dala, prześwitujący przez drzewa, co łatwo zrozumieć, bo przebywałem w ogrodzie tak nieustannie, jakbym w nim mieszkał. Był tam kunsztowny labirynt z żywopłotów; u jego wejścia trzymały straż smukłe topole; dalej rozpoczynał się chaos zawsze cienistych ścieżek, wiodących po długiej wędrówce — właściwie gonitwie, bo nie chodzi się mając cztery lata! — do wysoko wzniesionej altany oplecionej bluszczem. Poprzez szpary między liśćmi można było ogarnąć wzrokiem cały lesisty horyzont aż po nieboskłon zachodu, na którym co kilka chwil wykwitały pionowe linie ogniste, bo dom nasz stał ledwo osiemdziesiąt kilometrów od meoryjskiego dworca rakietowego. Chyba dziś jeszcze mógłbym wskazać na ślepo każdy konar, każde rozwidlenie gałązek w tej altanie. Wzbijałem się w niej ponad chmury, pływałem po oceanach, bywałem kapitanem dalekiej żeglugi i sternikiem rakiet, astrogatorem lub rozbitkiem próżni planetarnej albo odkrywcą nowych gwiazd i zamieszkujących je ludów — a czasem wszystkim naraz.

Z rodzeństwem nie bawiłem się, dzieliła nas bowiem znaczna różnica wieku. Najwięcej czasu poświęcała mi babka i z nią właśnie łączą się pierwsze moje wspomnienia. Gdy mijało południe, szła do ogrodu, odnajdywała mnie w największym gąszczu, sadzała na ramieniu i wychodziła na taras. Za jej przykładem wpatrywałem się w niebo, by dostrzec nadlatujący samolocik ojca, różowy i okrągły jak piwonie przed domem. Bałem się zawsze, czy aby ojciec nie zgubi się po drodze.

— Nie bój się, głuptasie, tatuś znajdzie nas, tatuś leci po nitce z radiowego kłębka — mówiła babka wskazując na antenę, która srebrną trzcinką wznosiła się z dachu. Wytrzeszczałem oczy.

— Babciu, tam nie ma żadnej nitki.

— Bo masz za małe oczy. Zobaczysz ją, jak dorośniesz.

Babka miała dopiero osiemdziesiąt sześć lat, ale wydawała mi się niesłychanie stara. Sądziłem, że taka była zawsze. Siwe włosy czesała gładko w tył i wiązała w ciężki węzeł. Ubierała się fiołkowo lub granatowo i nie nosiła żadnych ozdób prócz cienkiego pierścionka na serdecznym palcu. Mienił się w nim prostokątny kamień. Uta, moja starsza siostra, powiedziała mi raz, że w tym kryształku utrwalony jest głos dziadka z czasów, kiedy jeszcze żył, był młody i kochał się w babce. To mnie zafascynowało. W czasie zabawy zbliżyłem przebiegle ucho do pierścionka, ale nic nie słyszałem i poskarżyłem się na Utę. Śmiejąc się babka próbowała przekonać mnie, że Uta mówi prawdę, a gdy to nie poskutkowało, po krótkim wahaniu wyjęła z sekretarzyka małe puzderko, przytknęła do niego pierścionek i w pokoju rozległ się męski głos. Tego, co mówił, nie rozumiałem, ale byłem zadowolony i dziwiłem się bardzo ujrzawszy, że babka płacze. Po namyśle zacząłem także płakać. Na to weszła matka i zastała nas oboje rzewnie szlochających.

Kiedy dziadek żył (było to przed moim urodzeniem), babka projektowała modele i desenie sukien. Po jego śmierci przeniosła się do domu najmłodszego syna, którym był mój ojciec, i przestała pracować. Z dawnych czasów zostały jej stosy tek z projektami. Lubiłem je przeglądać, bo było tam wiele zabawnych i dziwacznych rysunków. Od czasu do czasu babka wymyślała jakąś suknię to dla matki, to dla którejś z sióstr, a nawet dla siebie. Miał to być modny strój, odmieniający kolor i deseń w zależności od temperatury. Do łez rozśmieszało mnie odgadywanie, jaki będzie następny rodzaj wzoru i barwy, wyłaniający się na takiej sukni, kiedy się ją rozłożyło na słońcu. W okresie prób babka zamykała się w pokoju. Cały dom żył oczekiwaniem, a potem, przy kolacji, babka zjawiała się odziana jak zawsze w nieposzlakowany, ciemny błękit i na nasze chóralne pytania odpowiadała:

— Nie w głowie mi takie zabawki. Za staram na to.

Ojciec przebywał poza domem w najrozmaitszych porach, nieraz i nocą, bo był lekarzem. Odpoczywał najchętniej na werandzie, patrząc przez ciemne szkła w chmury. Uśmiechał się wtedy nikle, jakby weseliła go zmienność ich kształtów. Kiedy bawiłem się przed domem, podchodził do mnie czasem i patrzał z wysoka na moje budowle piaskowe, a potem oddalał się w milczeniu. Brałem to za przejaw surowości; teraz myślę, że był po prostu nieśmiały. Odzywając się do niego przy stole, babka czy matka często musiały powtarzać zdanie, bo zawsze był trochę nieobecny czy roztargniony, a w większym gronie, kiedy na przykład bywali u nas stryjowie, wolał słuchać innych niż mówić. Tylko raz jeden zadziwił mnie, niemal przeraził. Nie pamiętam bliżej, w jakich okolicznościach zobaczyłem w telewizorze, jak ojciec dokonuje operacji. Zaraz wygoniono mnie z pokoju, ale pozostało mi niewyraźne wspomnienie czegoś pulsującego, krwawego i ponad tą rzeczą okropną — twarzy ojca, jakby zakrzepłej w gniewie, z boleśnie wytężonym wzrokiem. Scena ta wracała w snach, których się bałem.

Stryjowie bywali u nas wieczorami; kiedy zjawiali się wszyscy, nazywało się to „posiedzeniem rady rodzinnej”. Przesiadywali do późnej nocy w jadalnym, pod wielkim liriodendronem, który osłaniał fotele palczastymi liśćmi. Nie zapomnę mego pierwszego występu na takiej radzie. Obudziwszy się w środku nocy, zacząłem płakać ze strachu, a gdy nikt nie nadchodził, w rozpaczy pognałem przez ciemny korytarz do jadalni. Matki nie było w pokoju, chciałem więc wleźć na kolana siedzącego najbliżej stryja Nariana; jakże się jednak przeląkłem, kiedy moje wyciągnięte ręce przeszły przez postać stryja jak przez powietrze. Z przeraźliwym wrzaskiem rzuciłem się do ojca. Podniósł mnie wysoko i długo huśtał, tłumacząc:

— No, syneczku, nie trzeba się bać. Widzisz, stryjka Nariana nie ma tu naprawdę, stryj jest u siebie w domu, w Australii, a do nas przyszedł tylko z telewizytą; przecież wiesz, co to jest telewizor, tutaj stoi na stoliczku, kiedy go wyłączę, stryjek zniknie, o — cyk! Widzisz?

Ojciec uważał, że niezrozumiałe zjawisko trzeba dziecku dokładnie wyjaśnić, a wtedy przestanie się go lękać, wyznam jednak, że do czwartego roku życia nie mogłem oswoić się z telewizytami stryjów, z których Narian żył pod Canberrą, Amiel za Uralem, a trzeci, Orchild, niby w Transwalu, niby na południowym stoku Erathostenesa, ale bodaj połowę życia spędzał w próżni międzyplanetarnej, gdzie prowadził wielkie roboty inżynieryjne, i ojciec nazywał go dlatego „Próżniakiem”. Czwarty, najstarszy brat ojca, Merlin, mieszkał na Szpicbergu, jakieś tysiąc trzysta kilometrów od nas, i co sobotę bywał u nas we własnej osobie.

Muszę teraz opowiedzieć o pewnym micie rodzinnym, który stworzony przez dziadka, wędrował z pokolenia w pokolenie. Babka moja przy całym bogactwie serca i umysłu odznaczała się niepoślednim roztargnieniem, które zwłaszcza w codziennych drobiazgach porządnie jej dokuczało. Dziadek — nie wiem, czy aby ją pocieszyć, czy też w dobrej wierze — twierdził, że roztargnienie, nie będąc samo w sobie cnotą, chadza w parze z talentem artystycznym, i to bardzo wybitnym. Tak więc oczekiwano przejawów niepospolitych uzdolnień u dzieci, a kiedy rzeczywistość nie spełniła nadziei, dziadek wniósł do swej teorii poprawkę; nie dzieci, lecz wnuki będą wielkimi artystami.

Jednakże siostry moje zawiodły i to oczekiwanie, a brat już jako dziecko zdradzał zainteresowania techniczne. Bodaj do dziś dnia stoi u nas na strychu „łóżko powietrzne” jego pomysłu: system mocnych wentylatorów wyrzucających w górę strumień powietrza tak silny, że może swobodnie unosić ciało człowieka. Stanowiłem obiekt doświadczeń brata, co prawda niechętnie, bo trudno było myśleć nie tylko o odpoczynku, ale i oddychać, wisząc metr nad posadzką w objęciach prądu powietrznego dmuchającego z gwałtownością orkanu. Podobne do tej historie pozwalały przypuszczać, że brat będzie wynalazcą. Raz jeszcze rozczarowana babka doszła do wniosku, że artystą — tym razem już na pewno — zostanie najmłodszy, to znaczy ja. Dlatego uchodziła mi na sucho niejedna sztuczka, za którą inne z rodzeństwa dostałoby klapsa, a trzeba powiedzieć, że sprawiałem rodzicom sporo kłopotów. Nie pamiętam pierwszych odwiedzin składu zabawek, do którego zaprowadzono mnie, gdy miałem trzy lata, lecz nieraz mi o tym opowiadano. Oszołomiony mnogością skarbów, które mogły być moje, biegałem po lustrzanej sali, chwytając na oślep modele rakiet, balony, radiobąki i lalki, a nie mogąc rozstać się z żadną z tych pięknych rzeczy i porywając coraz to nowe, objuczyłem się tak, że upadłem wreszcie pod ciężarem, zanosząc się krzykiem i łzami gniewu. Babka zaczęła coś mówić o impulsywnej naturze artystów, ale pogląd ojca był bardziej przyziemny.

— Pędrak jest dziki, bo w lesie wyrósł — rzekł i zwracając się do mnie, na pół serio ciągnął:

— Gdybyś urodził się w starożytności, zostałbyś piratem, łupieżcą albo konkwistadorem, wiesz?

Jak już wspomniałem, rodzeństwo było ode mnie starsze; gdy uczyłem się dopiero sylabizować, obie siostry zakończyły studia meteotechniczne. Kiedyś starsza, Uta, w przystępie wspaniałomyślności opowiedziała mi o cudach swego zawodu: gdy miała dyżury na lokalnej stacji klimatycznej, od niej zależało, czy będzie pogoda.

— A jakbyś nie poszła na dyżur, to co? — spytałem.

— To nie byłoby pogody.

Nie wiem, czemu zrozumiałem to tak, że od Uty zależy nie tylko pogoda, ale w ogóle istnienie świata. Przekonany, że gdyby nie Uta, stałoby się z nim coś okropnego, nabrałem dla siostry szacunku. Niedługo potem ofiarowała mi „Młodego meteotechnika”, przyrządzik, z pomocą którego mogłem kierować ruchami małej chmurki. Zbudziły się we mnie niejasne podejrzenia. Wypytałem ją podstępnie, czy poza ruchami chmur i wiatrów nic więcej od niej nie zależy? Nie orientując się w zasięgu tego wywiadu, potwierdziła i wraz z drugą siostrą, Lidią, straciła w moich oczach aureolę potęgi.

— Taak? — rzekłem przeciągle. — A wiesz co? Meteotechnika jest całkiem niepotrzebna. No, możemy jeszcze wam, kobietom — dodałem wspaniałomyślnie — ale my, mężczyźni, potrzebujemy właśnie burz, orkanów i dzikiego wichru, a nie jakiegoś tam sztucznego, cukierkowego klimaciku.

Uta zmarszczyła brwi i odpowiedziała lakonicznie:

— Majtki ci spadają.

Długo nie mogłem jej tego darować.

Brat lekceważył mnie z wysokości swej czwartej klasy. Miałem już sześć lat i pałałem gorącą żądzą przygód. Do Pałacu Dzieci w pobliskiej Meorii nie puszczano mnie jeszcze samego — byłem za mały. Dlatego przydawano mi go za opiekuna. Z racji swych czternastu lat traktował widowiska bajkowe pogardliwie i usiłował imponować mi w ten sposób, że kiedy na scenie działy się niesłychane dziwy, przemocą wszeptywał mi do ucha, co się za chwilę stanie, bo znał już treść przedstawienia.

Bywając w Meorii nie mogłem oderwać się od wystaw automatycznych magazynów; najsilniej przyciągały mnie składy zabawek i cukiernie. Pytałem matkę, czy mogłaby zjeść wszystkie torty i mieć wszystkie wystawione cudowności.

— Ależ tak — odpowiadała.

— Więc dlaczego nie bierzesz sobie wszystkiego? Matka śmiała się i mówiła, że „wszystko” nie jest jej potrzebne. Tego nie mogłem zrozumieć.

— Jak będę duży — mówiłem — to wezmę sobie i zabawki, i torty i będę miał całą wannę kremu, i w ogóle wszystko.

Pierwej trzeba było jednak zostać dorosłym, starałem się więc jakoś przyśpieszyć proces rośnięcia. Dlatego, kiedy nic szczególnego nie było na widoku, chętnie szedłem wcześnie spać.

— Nie wstydzisz się kłaść przed zmrokiem? Taki duży chłopak? — mówiła matka.

Milczałem chytrze. Wiedziałem, że czas mija we śnie prędzej niż na jawie.

W ósmym roku życia spróbowałem po raz pierwszy narzucić swoją wolę rodzeństwu; szło o sposób uświetnienia zbliżających się urodzin ojca.

Z czytanki wiedziałem już coś niecoś o starożytnych satrapach i zaproponowałem, żebyśmy wybudowali ojcu królewski pałac. Wyśmiano mnie, postanowiłem więc przeprowadzić plan na własną rękę. Matka starała się mi wytłumaczyć, że pałac nie jest ojcu potrzebny.

— Nie myślał o pałacu, bo nie ma czasu — odrzekłem — ale na pewno ucieszy się, jak go dostanie.

— Ależ nie. Podarunek nie może być rzeczą małą czy dużą. Dawno, bardzo dawno temu, za czasów starożytnych, ludzie ofiarowywali sobie rozmaite rzeczy, ale teraz obdarza się tylko dzieci, bo każdy dorosły może mieć wszystko, czego zapragnie.

Uważałem, że takie zróżnicowanie było bardzo krzywdzące. Dorośli mogli mieć wszystko, a jak się kończyło moje byle żądanie trzeciego kawałka tortu przy obiedzie? Przemilczałem to jednak, nie chcąc spierać się z matką.

— Widzisz — ciągnęła — przedwczoraj w ogrodzie piesek zasnął ci na kolanach, pamiętasz? Nie zmieniałeś pozycji, chociaż było ci niewygodnie, chociaż cię to męczyło, bo nie chciałeś sprawić pieskowi przykrości. Było ci przyjemnie, że robisz to dla pieska, prawda? Ojcu powinieneś ofiarować coś w podobny sposób; zobaczysz, jak się ucieszy.

— No tak — odparłem — ale ojciec nie śpi przecież na moich kolanach.

— Tak, ale czy musisz hałasować i puszczać ognie sztuczne przed jego oknami wieczorem, kiedy czyta?

— Ogni mogę nie puszczać — rzekłem — ale to za mało. Odszedłem zamyślony. Plan królewskiego pałacu dojrzewał.

Jak w każdym domu, i u nas było wiele automatów; do sprzątania, kuchennych, wytwórczych i ogrodowych. Te ostatnie, pielęgnujące kwiaty i drzewa, nazywały się Mo—notami. Monot Pierwszy był u nas jeszcze od czasów dziadka. Nieraz nosił mnie na barana, czego bardzo nie lubił nasz wilczur, Pluton; psy na ogół nie cierpią automatów. Babka mówiła mi, że w ogóle wszystkie niższe stworzenia boją się automatów, bo nie rozumieją, jak to może być, żeby poruszało się coś, co nie żyje.

Te uwagi babki wziąłem sobie do serca, bo i ja nie wiedziałem, dlaczego automaty ruszają się i wykonują dane im polecenia; czyżbym także był niższą istotą? Dlatego przed przystąpieniem do budowy pałacu (miały go oczywiście wznieść nasze automaty) zaszyłem się w najodleglejszy kat ogrodu z obu Monetami i na początek kazałem pierwszemu rozbić brzuch drugiego, żeby zobaczyć, co ma w środku, ale odmówił mi posłuszeństwa. Bardzo rozgniewany, wyszukałem największy młotek, jaki mogłem znaleźć w domu, i sam zabrałem się do dzieła, nie potrafiłem jednak dać rady metalowej pokrywie. W ferworze pracy zapomniałem całkiem, że jest pora poobiedniego odpoczynku ojca, i waliłem młotkiem, aż się rozlegało po okolicy. Nagle usłyszałem nad sobą czyjś głos. Czerwony jak burak, ledwo żywy ze zmęczenia, podniosłem oczy i ujrzałem ojca, który pokiwał melancholijnie głową.

— Żebyś choć cząstkę tej energii wkładał w naukę — powiedział i odszedł.

W moje dziewiąte urodziny, które przypadły na wiosnę 3098 roku, matka oświadczyła mi, że jeśli będę grzeczny, za dwa tygodnie pojadę z rodzicami i rodzeństwem na Wenus. Miała to być moja pierwsza wycieczka międzyplanetarna. Czas dzielący od terminu wyjazdu spędzałem na życiu niezmiernie przykładnym. Wieczorem w przeddzień wyruszenia przybyli do nas we własnych osobach wszyscy stryjowie; matka uświetniła to zebranie stworzonym w najgłębszej tajemnicy cudem sztuki kulinarnej. Był to tort księżycowy, który ustawiony na stole, we właściwej chwili zaszumiał i wyrzucił z krateru fale kremu, spływające po czekoladowych zboczach.

Już od szeregu dni żywiłem ukrytą nadzieję, że w drodze na Wenus spotka nas katastrofa i osiądziemy jako rozbitkowie na jakiejś samotnej planetoidzie. Gotując się na tę okoliczność, postanowiłem zebrać odpowiednie zapasy żywności, a że tort wydał mi się doskonały do tego celu, wstałem w nocy, ściągnąłem ogromny kawał ze spiżarni i schowałem go na dnie mojej walizeczki. Na drugi dzień skoro świt udaliśmy się na meoryjski dworzec rakietowy. Lot na Wenus trwał krótko i odbył się bez najmniejszego wypadku. Najgłębiej rozczarowany, znudziwszy sobie oglądanie czarnego nieba z pokładu widokowego, zaszyłem się w kąt kajuty i aby nie zmarnować zapasów, jadłem jeden kawałek czekolady z kremem po drugim, aż do chwili, kiedy megafony obwieściły zbliżanie się do portu lotniczego planety. Skutki okazały się żałosne. Z całego pobytu na Wenus zapamiętałem tylko ból brzucha, wymalowany w kwiatki i ptaszki gabinet przychodni dziecięcej i grubego lekarza, który zbliżając się do mnie, już z dala śmiał się i pytał, jak mi się podoba na Wenus.

Na drugi dzień trzeba było wracać; zalanego łzami zapakowano mnie do rakiety. Byłem już zdrów, miałem więc dość siły, by zgłębić przeżyte nieszczęście, które — tego obawiałem się najbardziej — mogło stać się przedmiotem drwin rodzeństwa. Dlatego w czasie lotu na Ziemię zachowywałem tajemnicze, ponure milczenie; nikt go co prawda nie zauważył. Taki był koniec mojej pierwszej wyprawy kosmicznej.

Nie będę mnożył tych historyjek, przemieszanych bezładnie, utrwalonych we wspomnieniu, błahych jak niepotrzebne drobiazgi, z którymi trudno się rozstać. Pamiętam je, ale nie mogę odnaleźć w sobie dziecka, które było ich bohaterem. Cóż pozostało mi z tego wszystkiego? Zamiłowanie do bajek? To, że nie lubię czekolady? Niewiele więcej. Ale w tej drobnej reszcie ukryty jest cień świata zagubionego gdzieś na samym dnie mojej istoty, nieosiągalny i niezrozumiały, który czasem, rzadko, powraca w jakimś odcieniu wieczornego nieba, w nagłym zapatrzeniu, w szumie deszczu, w jakiejś woni, w jakiejś ciemności, budząc uśmiech żalu.

Kiedy po latach wróciłem do domu, nasz ogród zdumiał mnie, niemal przeraził. Poznawałem każdy klomb, każde drzewo, ale tam, gdzie dawniej rozwierały się krainy wstrząsających zdarzeń, teraz nie było nic. Zwykły kwiatowy ogród z altanką, jabłoniami, żywopłotem… I jakie to wszystko było małe. Droga od domu do furtki była dawniej wyprawą przynoszącą wzruszenia, jakich teraz nie dawał mi lot wokół Ziemi. Tak, w ciągu kilku lat cała Ziemia stała się mniejsza od ogrodu mego dzieciństwa. Bo niecierpliwe marzenia spełniły się: dorosłem i mogłem wszystko, co chciałem… Ale to już dalsza historia.

 

Читайте по ссылке продолжение романа «Магелланово облако» (Obłok Magellana) на польском языке. Другие книги, которые написал Станислав Лем (Stanisław Lem),  а также произведения известных писателей разных стран мира в переводе на польский язык можно читать онлайн в разделе «Книги на польском». Если вас также интересуют книги на других иностранных языках, их можно найти в разделе «Книги онлайн».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Что для Вас является более важным при выборе курсов иностранных языков в Киеве?