gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Рассказ «Очки» (OKULARY) на польском языке – Эдгар По

Рассказ Эдгара По «Очки» (OKULARY) на польском языке. Другую польскую литературу можно читать онлайн в разделе «Книги на польском».

Для самостоятельного изучения польского языка будет полезным просмотр фильмов с субтитрами, которые можно найти в разделе «Фильмы на польском».

Для тех, кто хочет учить польский язык с преподавателем, есть подробная информация об этом на странице «Польский по скайпу».

 

Возвращаемся к рассказу Эдгара По «Очки» (OKULARY) на польском языке.

 

OKULARY

 

Dawnymi laty wyśmiewano samą ideę  „miłości od pierwszego wejrzenia"; ale ci, co myślą, jak również ci, co odczuwają głęboko, dowodzili zawsze, że miłość taka istnieje. Dzięki współczesnym odkryciom w dziedzinie, którą można by nazwać estetycznym magnetyzmem czy też magneto-estetyką, stało się prawdopodobne, że najnaturalniejszymi, a co za tym idzie najprawdziwszymi i najsilniejszymi spośród ludzkich uczuć są te, które powstają w sercu jak iskra elektryczna — słowem, że najtrwalsze i najpiękniejsze więzie duchowe nawiązywane bywają od pierwszego wejrzenia. Wyznanie, które za chwilę uczynię, będzie jeszcze jednym z niezliczonych przykładów prawdziwości tego twierdzenia.

Opowiadanie niniejsze wymaga, abym był drobiazgowy. Jestem jeszcze bardzo młody, nie skończyłem dwudziestu dwu lat. Moje obecne nazwisko należy do rzędu pospolitych i trochę może gminnych - Simpson. Powiedziałem: „moje obecne nazwisko", gdyż noszę je od bardzo niedawna. Przybrałem nazwisko Simpson mocą aktu prawnego, aby otrzymać pokaźny spadek zapisany mi przez krewniaka z bocznej linii, Adolfa Simpsona. Legat był uwarunkowany przyjęciem nazwiska spadkobiercy. Nazwiska, nie imienia. Na chrzcie otrzymałem imiona Napoleon Bonaparte. Raczej tylko Napoleon, to drugie jest dodatkiem.

Przyjąłem nazwisko Simpson niechętnie, ulegając bowiem wybaczalnej słabostce dumny byłem z mojego nazwiska Froissart, jako że miałem pewne podstawy do przypuszczeń, że pochodzę od nieśmiertelnego autora Kronik. A skoro już zatrzymaliśmy się przy tym temacie, wspomnę o zabawnej zbieżności dźwięków w nazwiskach kilku pokoleń moich bezpośrednich przodków. Mój ojciec, niejaki Monsieur Froissart z Paryża, ożenił się z moją matką, piętnastoletnią w dniu ślubu, Mademoiselle Croissart, najstarszą córką bankiera Croissarta, którego żona a moja babka, córka niejakiego Wincentego Voissarta, poszła do ołtarza mając lat szesnaście. Ów Wincenty Voissart — rzecz doprawdy niezwykła — ożenił się z osobą podobnego nazwiska, panną Moissart, która wychodząc za niego za mąż była niemal dzieckiem; także jej matka, Madame Moissart, stanęła na ślubnym kobiercu w wieku lat szesnastu. Tego rodzaju wczesne małżeństwa są we Francji czymś bardzo pospolitym. Tak więc moimi przodkami w prostej linii byli: Moissartowie, Voissartowie, Croissartowie i Froissartowie. Ale ja, powtarzam, przyjąłem na mocy aktu prawnego nazwisko Simpson; tak jednak bardzo było to przeciwne moim chęciom, że w pierwszej chwili naprawdę się zastanawiałem, czy nie odrzucić legatu wraz z jego irytującym i bezsensownym proviso.

Jeżeli idzie o przymioty ciała, los bynajmniej mnie nie upośledził. Przeciwnie, jestem, zdaje się, dobrze zbudowany, a moją twarz dziewięć dziesiątych ludzi na świecie nazwałoby twarzą urodziwą. Mam pięć stóp i jedenaście cali wzrostu, włosy ciemne i faliste, nos dość kształtny i duże, szare oczy, po których jednak nikt by się nie domyślił, jak bardzo źle widzę. Otóż ta wada wzroku zawsze ogromnie mnie martwiła, próbowałem więc kolejno wszelkich środków - prócz noszenia okularów. Nie cierpię okularów i uparcie odmawiałem posługiwania się nimi, co jest dość zrozumiałe u człowieka tak młodego i przystojnego. Ale bo też trudno sobie wyobrazić coś, co bardziej szpeciłoby młodą twarz, co wyciskałoby na niej wyrazistsze piętno przesadnej skromności, jeśli nie zgoła świętoszkowatości, i starczego wieku. Z drugiej zaś strony mężczyzna w monoklu ma wygląd fircykowaty i afektowany. Dotąd dawałem sobie jakoś radę zarówno bez okularów, jak bez monokla. No, dość już tych szczegółów dotyczących mojej powierzchowności, ostatecznie nie są to sprawy najważniejsze. Dodam jeszcze tylko, że temperament mam sangwiniczny, charakter zaś porywczy, zapalczywy, entuzjastyczny — i że całe życie byłem gorącym wielbicielem kobiet.

Zeszłej zimy wszedłem pewnego wieczoru do loży teatru P... w towarzystwie mojego przyjaciela, pana Talbota. Wystawiano operę, a ponieważ afisze zapowiadały nadzwyczajną atrakcję, sala wypełniona była po brzegi. Przyszliśmy jednak na czas i zdążyliśmy wykupić zarezerwowane dla nas miejsca w pierwszych rzędach, do których z trudem utorowaliśmy sobie drogę poprzez zatłoczony teatr.

Przez dwie godziny mój towarzysz, istny fanatyk muzyki, skupiał całą uwagę na scenie. Tymczasem ja zabawiałem się obserwowaniem widowni, gdzie dostrzegłem samą niemal elitę miasta. Zaspokoiwszy ciekawość w tym względzie miałem już zwrócić oczy na primadonnę, gdy wtem wzrok mój przykuła postać w jednej z lóż bliżej sceny — postać, która dotąd uszła mojej uwagi.

Choćbym żył tysiąc lat, nie zapomnę nigdy emocji, jakich mi dostarczył ten widok. Była to postać niewieścia najpowabniejsza, jaką dotąd widziałem. Twarz zwrócona ku scenie kryła się przed moim wzrokiem, lecz kształty - kształty były boskie; żadne inne słowo nie zdoła określić doskonałości proporcji, ale nawet ten termin wydał mi się dziwnie blady, gdy go wypisałem na papierze.

Magia pięknych kobiecych kształtów, czar wdzięku kobiecego - były to moce, którym nigdy nie umiałem się oprzeć. Lecz tu oto zobaczyłem przed sobą wdzięk wcielony, ucieleśniony, beau ideal najdzikszych moich i najognistszych marzeń. Nieznajoma (konstrukcja loży pozwalała mi ją widzieć niemal całą) była wzrostu powyżej średniego i postawy prawie, jeśli nie zupełnie, majestatycznej. Radowała wzrok doskonała krągłość i tournure jej kształtów. Głowa, której jedynie tył widziałem, rywalizować mogła z głową greckiej Psyche, uwydatniał zaś jej szlachetne kontury wytworny kapelusik z gaze aérienne, przywodzący mi na myśl ventum textilem Apulejusa. Piękna pani trzymała prawą rękę przewieszoną przez balustradę loży, idealna zaś harmonia jej linii dreszczem przenikała moje ciało. Górną część ramienia kryl szeroki, luźny rękaw modnego obecnie kroju. Rękaw ów sięgał nieco poniżej łokcia. Dalej był zarękawek obcisły z cienkiej materii, zakończony mankietem z suto marszczonej koronki, która opadając wdzięcznie na dłoń ukazywała tylko smukłe palce; na jednym z nich skrzył się pierścień z brylantem ogromnej, jak to zaraz spostrzegłem, wartości. Rozkoszną krągłość przegubu dłoni uwydatniała bransoleta o pięknych ornamentach, zapięta na wspaniałą  aigrette z drogich kamieni, świadcząca zarówno o bogactwie, jak o wybrednym smaku właścicielki.

Wpatrywałem się w tę królewską postać najmniej pół godziny, jakbym nagle zamienił się w kamień; i w tym czasie objawiła mi się z mocą nieodpartą prawda zawarta w tym wszystkim, co zostało powiedziane lub wyśpiewane na temat „miłości od pierwszego wejrzenia". Doświadczałem teraz uczuć zgoła innych niż wszystkie moje dotychczasowe doznania, nawet w obecności najsłynniejszych okazów niewieściej urody. Niewytłumaczona i — nie mogę tego nazwać inaczej — magnetyczna więź duszy z duszą przykuła nie tylko mój wzrok, lecz także wszystkie myśli i uczucia do zachwycającego przedmiotu moich westchnień. Zrozumiałem... czułem... widziałam, że kocham miłością szaloną, gorącą, nieodwołalną  - i to zanim zobaczyłem twarz ukochanej istoty. Tak potężna była ta trawiąca mnie namiętność, iż naprawdę przypuszczam, że gdyby nie widziane dotąd rysy okazały się pospolite, nie ostudziłoby to mojego zapału; albowiem jedyna prawdziwa miłość, miłość od pierwszego wejrzenia, jest zjawiskiem natury niezwykłej i tylko w małym stopniu zależy od warunków zewnętrznych, które jedynie pomagają do jej powstania.

Gdy w zachwyceniu przyglądałem się tej uroczej zjawie, jakieś niespodziane zamieszanie na widowni sprawiło, że moja ukochana obróciła głowę nieco w moją stronę, ukazując profil. Piękno jej rysów przeszło moje oczekiwania - acz jednocześnie dojrzałem w nich coś, co mnie rozczarowało, choć nie umiałbym określić dokładnie, co to było. Powiedziałem „rozczarowało", ale nie jest to słowo właściwe. Moja miłość jak gdyby uciszyła się i zarazem wysublimowała — mniej było teraz w moim sercu uniesienia, a więcej spokojnego zachwytu, błogiej ciszy. Uczucia te brały może swój początek w macierzyńskim wyrazie jej twarzy, przypominającej oblicze Madonny; ale zrozumiałem natychmiast, że istnieje inna jeszcze przyczyna. Było tu coś... jakaś tajemnica, której nie umiałem zgłębić... coś nieuchwytnego w tych rysach, co jednocześnie niepokoiło i zaciekawiało.

Słowem, znajdowałem się teraz w stanie ducha, w jakim młody a wrażliwy mężczyzna gotów jest się ważyć na każde szaleństwo. Gdyby piękna nieznajoma była sama, bez wątpienia wszedłbym do jej loży i nie bacząc na nic przemówiłbym do niej; ale na szczęście towarzyszyły jej dwie osoby, dżentelmen i dama olśniewającej urody, najwyraźniej kilka lat młodsza od mojej uwielbianej.

Powiedziałem sobie w duchu, że jutro muszę zostać jej przedstawiony, i rozpatrywałem tysiączne tego sposoby, teraz zaś pragnąłem lepiej przyjrzeć się tym nieziemskim wdziękom. Zmieniłbym miejsce i usiadł bliżej niej, ale uniemożliwiał mi to tłok panujący w teatrze; z drugiej zaś strony surowe dekrety mody wzbraniały ostatnimi czasy używać w tego rodzaju okolicznościach lornetki — nawet gdybym szczęśliwym trafem miał ją przy sobie. A ponieważ nie miałem, popadłem w najczarniejszą rozpacz.

W końcu zwróciłem się o pomoc do mojego przyjaciela.

- Słuchaj, mój drogi - rzekłem - masz przecież lornetkę. Pożycz mi ją na chwilę.

- Lornetkę? Ja? Uchowaj Boże! Po co mi lornetka? - I z tymisłowy odwrócił się zniecierpliwiony ku scenie.

- Och, człowieku, posłuchaj - dodałem ciągnąc go za rękaw. - Spójrz na tę lożę. Nie, nie na tamtą... na tę dalszą. Czyś widział kiedy kobietę tak olśniewającej urody?

- Jest bardzo piękna, nie przeczę - odparł.

- Nie wiesz przypadkiem, kto to?

- Mój Boże, czyżbyś naprawdę nie wiedział? „Nie znając jej dowodzisz, żeś jest sam nieznany". Przecież to słynna Madame Lalande, renomowana piękność, o której mówi całe miasto. Ma ogromny majątek, a co więcej, jest wdową... wspaniałą partia. Niedawno przyjechała z Paryża.

— Znasz ją?

— Tak, dostąpiłem tego zaszczytu. — Przedstawisz mnie?

— Oczywiście, jak najchętniej. Kiedy? — Jutro punktualnie o pierwszej wpadnę po ciebie do B...

— Doskonale. A teraz bądź  łaskaw zamilknąć, jeśli to możliwe. Chcąc nie chcąc musiałem zastosować się do jego rady, Talbot pozostał bowiem głuchy na wszelkie moje dalsze pytania czy prośby i przez resztę wieczoru całą uwagę skupiał na scenie.

A tymczasem ja nie odrywałem oczu od Madame Lalande i w końcu, ku bezprzytomnej mojej radości, ujrzałem ją en face. Była to twarz nieskończenie piękna; naturalnie serce powiedziało mi o tym, jeszcze zanim Talbot zaspokoił moją ciekawość w tym względzie — nadal jednak niepokoiło mnie w niej coś nieuchwytnego, czego nie umiałem zrozumieć. Po namyśle doszedłem do wniosku, że jest to jakby powaga czy smutek lub raczej może znużenie, które, ujmując cudnemu obliczu odrobinę młodości i świeżości, obdarzało je w zamian seraficzną słodyczą i majestatem, te zaś dziesięciokroć bardziej pociągały moją naturę romantyczną i skłonną do uniesień.

Gdy tak poiłem radością oczy, nagle - ogromnie zaniepokojony - zorientowałem się po prawie niedostrzegalnym drżeniu, które przebiegło zachwycającą postać, że dama poczuła na sobie mój wzrok. Fascynacja była jednak tak silna, że nawet na sekundę nie mogłem oderwać od niej oczu. Odwróciła twarz i znów widziałem tylko jej cudownie rzeźbioną głowę. Po kilku minutach, jak gdyby naglona ciekawością, ponownie się ku mnie obróciła i ponownie jej ogromne, czarne oczy spotkały mój palący wzrok. Spuściła natychmiast powieki i oblała się ciemnym rumieńcem. Ale w jak bezgraniczne popadłem zdumienie, kiedy zobaczyłem, że nie tylko nie odwraca głowy, lecz, co więcej, bierze do ręki wiszące jej u paska lorgnon... podnosi je... przykłada do oczu i uważnie, jawnie przygląda mi się przez kilka chwil!

Gdyby ziemia rozwarła mi się pod stopami, nie byłbym chyba bardziej osłupiały. Ale tylko osłupiały — nie czułem się ani urażony, ani zgorszony; chociaż u każdej innej kobiety postępek tego rodzaju raziłby mnie zapewne i gorszył. Jednakże jej zachowanie nacechowane było takim spokojem, taką nonszalancją i swobodą, słowem, dowodziło manier tak wykwintnych, że nikt nie mógłby się w nim dopatrzyć zwykłego zuchwalstwa, ja zaś nie odczuwałem nic poza zdumieniem i zachwytem.

Zauważyłem, że kiedy po raz pierwszy przyłożyła lorgnon do oczu, zadowoliła się najkrótszą inspekcją mojej osoby i już opuszczała rękę  — gdy wtem, jak gdyby uderzyła ją jakaś nowa myśl, znów podniosła szkła i przyglądała mi się uważnie przez kilka minut. Pewien jestem, że najmniej przez pięć.

Ten postępek, tak niezwykły w amerykańskim teatrze, zwrócił powszechną uwagę i przyjęty został jakimś nieokreślonym szmerem, nieuchwytnym ruchem na widowni, co na kilka chwil wtrąciło mnie w niemałe zmieszanie, lecz nie wywarło najmniejszego wrażenia na Madame Lalande.

Zaspokoiwszy ciekawość — jeżeli ta była motorem jej działania — piękna pani odjęła od oczu szkła i spokojnie przeniosła wzrok na scenę; tak jak przedtem, profil jej zwrócony był ku mnie. Nadal nie odrywałem od niej oczu, chociaż rozumiałem, jak skandalicznie postępuję. Niebawem zauważyłem, że dama powoli i ostrożnie zmienia pozycję głowy, a już po chwili miałem pewność, że udając tylko zainteresowanie sceną cały czas z wielką pilnością mnie się przygląda. Nie muszę chyba wyjaśniać, w jaki sposób podziałało to na moją pobudliwą naturę, zwłaszcza że dama tak była fascynująca.

Owa inspekcja trwała najmniej minut piętnaście, po czym piękna moja bogdanka zwróciła się do towarzyszącego jej dżentelmena, a gdy doń mówiła, zorientowałem się po rzucanych mi spojrzeniach, że rozmowa mnie dotyczy.

Umilkłszy, Madame Lalande znowu przeniosła wzrok na scenę i przez kilka minut zdawała się być całkowicie pochłonięta przedstawieniem. Lecz chyba nietrudno sobie wyobrazić moje wzburzenie, gdym nagle spostrzegł, że obróciwszy głowę po raz drugi podnosi wiszące jej u paska lorgnon i nie bacząc na szmer rozlegający się na widowni ogląda mnie od stóp do głów z tym samym, wprost cudownym opanowaniem, które tak mnie przedtem zachwyciło i tak zmieszało.

Otóż to zdumiewające zachowanie się obiektu moich westchnień wtrąciło mnie w stan gorączkowego podniecenia, w istne delirium miłości, a tym samym rozzuchwaliło mnie miast onieśmielić. W bezprzytomnym zachwyceniu zapomniałem o wszystkim prócz obecności i majestatycznego piękna niebiańskiej zjawy przed moimi oczami. Czekałem na sposobną chwilę, a gdy mi się zdawało, że uwaga widowni całkowicie jest pochłonięta przedstawieniem, pochwyciłem spojrzenie Madame Lalande i ruchem lekkim, acz wyraźnym skłoniłem głowę.

Zarumieniła się gwałtownie, potem odwróciła wzrok, potem ostrożnie, ukradkiem rozejrzała się dokoła, jak gdyby chcąc sprawdzić, czy mój nieopatrzny czyn został zauważony, i wreszcie pochyliła się do pana, który siedział u jej boku.

Nękała mnie teraz świadomość niewłaściwości mojego postępowania i oczekiwałem lada chwila skandalu, podczas gdy jednocześnie przed oczyma wyobraźni przemknął mi niemiły obraz pistoletów wręczanych mi nazajutrz o świcie. Toteż odczułem wielką ulgę zorientowawszy się niemal natychmiast, że dama bez słowa wręczyła towarzyszowi program. Ale może czytelnik zdoła sobie choć w części wyobrazić, jak byłem zdziwiony, jak do głębi zdumiony, jak oszołomiony, gdy zaraz po tym, powtórnie obrzuciwszy salę ukradkowym spojrzeniem, dama mojego serca utopiła gwiaździste spojrzenie w moich oczach i ukazując w najdelikatniejszym uśmiechu rząd zębów niczym perły, dwukrotnie w sposób wyraźny, wymowny i niedwuznaczny skinęła mi głową.

Zbędnym byłoby opisywać moją radość, moje uniesienie, moją bezgraniczną ekstazę. Jeżeli nadmiar szczęścia może doprowadzić człowieka do szaleństwa, ja byłem tamtej chwili szalony. Kochałem. Była to moja pierwsza miłość, tak to odczuwałem. Miłość wzniosła i nie dająca się opisać. Miłość  „od pierwszego wejrzenia", która od pierwszego wejrzenia została dostrzeżona i odwzajemniona.

Tak, odwzajemniona. Jak mogłem... czemu bym miał w to wątpić? Czymże innym mógłbym wytłumaczyć  ów ostatni postępek osoby tak pięknej i majętnej, tak kulturalnej, wysoko urodzonej, należącej do najświetniejszego towarzystwa — słowem, damy tak pod każdym względem godnej najwyższego szacunku jak Madame Lalande. Kochała mnie, porwał ją mój entuzjazm, odwzajemniła mi miłością równie ślepą i absolutną, równie niewyrachowaną i zdolną do wyrzeczeń, równie bezgraniczną jak moje do niej uczucie! Lecz oto nagle spadła kurtyna kładąc kres moim rozkosznym rozmyślaniom i marzeniom. Publiczność wstała z miejsc, na sali zapanowało zwykłe w takich wypadkach zamieszanie. Pożegnawszy czym prędzej Talbota starałem się wszelkimi siłami utorować sobie drogę w pobliże Madame Lalande. Ścisk był jednak tak wielki, że moje usiłowania spełzły na niczym, poniechawszy więc pogoni skierowałem się do domu; a chociaż boleśnie byłem rozczarowany, że nie mogłem choćby dotknąć kraju jej sukni, niemałą pociechę niosła mi myśl, że jutro Talbot przedstawi mnie mojej najpiękniejszej z zachowaniem towarzyskiego ceremoniału.

To wytęsknione jutro przyszło w końcu, a raczej zaświtał wreszcie dzień po długiej i nużącej nocy oczekiwania. I potem wlokące się nieznośnie, posępne, niezliczone godziny aż do pierwszej... Ale wszystko na świecie się kończy, skończyła się więc też owa męcząca zwłoka. Zegar wybił godzinę. Gdy przebrzmiało ostatnie uderzenie, wszedłem do B... i spytałem o Talbota.

- Pana Talbota nie ma w domu - odparł służący.

- Nie ma w domu! - zawołałem postąpiwszy w tył kilka kroków. - Pozwól sobie powiedzieć, mój poczciwcze, że to jest absolutnie niemożliwe i wykluczone. Pan Talbot jest w domu. Co właściwie miałeś na myśli mówiąc, że go nie ma?

- Nic specjalnego, proszę pana. Tylko to, że go nie ma. Zaraz po śniadaniu pojechał do S... i kazał powiedzieć, że wróci do miasta dopiero za tydzień.

Stałem skamieniały z rozpaczy i wściekłości. Usiłowałem coś powiedzieć, ale język odmówił mi posłuszeństwa. W końcu pobladły z gniewu obróciłem się na pięcie i odszedłem, wysyłając w duchu całe plemię Talbotów do najgłębszych czeluści Hadesu. Mój uczynny przyjaciel, il fanatico Talbot, zapomniał najwyraźniej o naszym spotkaniu — i to zapomniał w chwilę po tym, jak się ze mną umówił. Zresztą nigdy nie był człowiekiem słownym. Cóż, nie miałem na to rady; opanowawszy więc jako tako rozdrażnienie zacząłem w posępnym nastroju przechadzać się po ulicach zasypując każdego napotkanego znajomego daremnymi pytaniami o Madame Lalande. Jak się przekonałem, ze słyszenia znali ją wszyscy, wielu znało ją z widzenia, że jednak przebywała w mieście od kilku zaledwie tygodni, tylko nieliczni mogli się poszczycić osobistą z nią znajomością. Tych zaś  łączyły z Madame Lalande stosunki tak oficjalne, że nie chcieli — lub też po prostu nie śmieli — przedstawić mnie pięknej damie podczas ceremonialnej porannej wizyty w jej domu. I gdy zrozpaczony stałem na chodniku rozmawiając z trójką przyjaciół o przesłaniającym sobą wszystko przedmiocie moich marzeń, ówże przedmiot zjawił się nagle we własnej osobie.

— Przebóg, to ona! — zawołał jeden z moich towarzyszy.

— Zaskakująco piękna! — dodał drugi.

- Anioł stąpający po ziemi! - wykrzyknął trzeci.

Spojrzałem. W nadjeżdżającym powoli w naszą stronę otwartym ekwipażu siedziało cudne zjawisko z opery w towarzystwie młodszej damy, która wczoraj dzieliła z nią lożę.

- Jej towarzyszka też się dobrze trzyma - rzekł ten, który odezwał się pierwszy.

- Zdumiewająco dobrze - przyznał drugi. - Ale czego sztuka nie dokona! Na honor, ta niewiasta wygląda dziś lepiej, niż kiedy pięć lat temu widziałem ją w Paryżu. Wciąż piękna z niej kobieta. A co ty o tym myślisz, Froissart... chciałem powiedzieć Simpson?

- Wciąż piękna! - zawołałem. - A czemuż by nie miała być piękna? Choć w porównaniu ze swoją towarzyszką jest jak ogarek świecy przy gwieździe wieczornej, jak robaczek świętojański przy Antaresie.

- Cha, cha, cha! Masz, drogi chłopcze, wprost zdumiewający talent dokonywania odkryć, i to jakich oryginalnych! - Z tym rozstaliśmy się. Odchodząc jeden z moich przyjaciół nu cił wesołą piosenkę z wodewilu, z której zdołałem pochwycić te tylko słowa:

Ninon de Lenclos, Ninon, Ninon Precz z nią, precz z nią, precz z nią...

Ale podczas opisanej powyżej sceny jedna rzecz bardzo mnie pocieszyła, chociaż jednocześnie podsyciła namiętność trawiącą mi duszę. Gdy powóz Madame Lalande mijał nas, zauważyłem, że piękna pani mnie poznała; co więcej, uszczęśliwiła mnie uśmiechem tak anielskim, jakim nikt dotąd nie uśmiechał się na tej ziemi.

Jeżeli idzie o możliwość nawiązania z nią znajomości, musiałem wyrzec się wszelkich nadziei aż do czasu; gdy Talbot wróci do miasta. Czekając na tę chwilę odwiedzałem kolejno wszystkie wykwintne miejsca publicznych rozrywek i w końcu, w tym samym teatrze, w którym ją po raz pierwszy ujrzałem, dostąpiłem niewypowiedzianego szczęścia. Spotkaliśmy się i po raz drugi wymieniłem z nią spojrzenia. Ale zdarzyło się to dopiero po upływie dwóch tygodni. W ciągu tego długiego interim co dzień dopytywałem się o Talbota i co dzień ta sama odpowiedź jego lokaja - nie, jeszcze nie wrócił  - doprowadzała mnie do paroksyzmów wściekłości.

Tak więc tego drugiego wieczoru, o którym mowa wyżej, znajdowałem się w stanie bliskim obłędu. Mówiono mi przecież, że Madame Lalande jest paryżanką, że niedawno przyjechała z Francji... Kto wie, czy nagle nie zechce tam wrócić, czy nie odjedzie, zanim Talbot się zjawi, i w ten sposób na zawsze zniknie mi z oczu? Ta myśl była straszna. Ponieważ w grę wchodziło przyszłe szczęście całego mojego życia, postanowiłem działać stanowczo i po męsku. Słowem, gdy skończyło się przedstawienie, podążyłem za moją bogdanką, zobaczyłem, gdzie mieszka, i nazajutrz posłałem jej długi i kunsztowny list, w którym otworzyłem przed nią serce i całą miłość wylałem na papier.

Wypowiedziałem się  śmiało i swobodnie, żar namiętności bił z moich słów. Nie ukrywałem nic, nawet własnych słabostek. Napomknąłem o romantycznych okolicznościach naszego pierwszego spotkania — odważyłem się wspomnieć nawet o spojrzeniach, któreśmy wymienili. Posunąłem się aż do wyznania, że pewien jestem jej miłości. Tym zaś wewnętrznym przeświadczeniem, a także potęgą własnych dla niej uczuć usprawiedliwiałem moje skądinąd naganne i niewybaczalne zachowanie. Jako trzecie dla siebie usprawiedliwienie powołałem się na dławiący mnie lęk, że ona może wyjechać z miasta, zanim zostanę jej formalnie przedstawiony. Zakończyłem tę najdzikszą w swoim zapale epistołę miłosną, jaką ktokolwiek kiedykolwiek napisał, uczciwą deklaracją co do mojej sytuacji życiowej i majątkowej i wreszcie ofiarowałem lubej zarówno serce, jak i rękę.

W niewymownej udręce oczekiwałem odpowiedzi. Dni, które upłynęły, były dla mnie stuleciem. I wreszcie odpowiedź przyszła.

Tak, przyszła. Jakkolwiek się to może wydać romantyczne, naprawdę otrzymałem list od Madame Lalande - od pięknej, bogatej, uwielbianej Madame Lalande. Jej oczy, jej wspaniałe, cudowne oczy nie skłamały - podobnie jak nie skłamało to szlachetne serce. Będąc prawdziwą Francuzką posłuchała szczerych nakazów rozumu, szlachetnych impulsów natury - wzgardziwszy konwencjonalną pruderią  świata. Nie wyszydziła moich propozycji Nie schroniła się za murem milczenia. Nie zwróciła mi listu nie odpieczętowanego. Przeciwnie, przysłała mi odpowiedź napisaną własną swą przecudną ręką, odpowiedź następującej treści:

Monsieur Simpson wibaczi mi, że nie mówi dobrze jego piękny język, jak by chciała. Przyjechała dopiero niedawno i nie miała jeszczi okazji, żeby po... go... l'étudier.

Przepraszam za ta... manière i teraz powim, że -  hélas! Monsieur Simpson zgadła aż za dobrzi. Czy ja musi dodawać więcej? Hélas! I tak powiedziałam za dużo!

Eugenia Lalande


Ucałowałem ten szlachetny w tonie liścik najmniej milion razy i zapewne popełniłem z jego powodu tysiące najrozmaitszych niedorzeczności, których teraz nie pamiętam. A Talbot wciąż nie wracał. Ach, gdyby mógł mieć najlżejsze chociaż wyobrażenie o cierpieniu, jakiego mi przyczyniał swoją nieobecnością, wrażliwe i współczujące serce natychmiast kazałoby mu pośpieszyć na ratunek. Ale cóż, kiedy nadal nie przyjeżdżał. Napisałem do niego. Odpisał mi. Zatrzymują go pilne sprawy, wróci wszakże niebawem. Zaklinał mnie jednak w liście, abym był cierpliwy, powściągnął swą namiętność, czytywał książki kojące, nie pił, trunków mocniejszych od Hocka i szukał pociechy w filozofii. Głupiec! Jeżeli nie mógł sam przyjechać, czemu nie przysłał mi listu polecającego? Napisałem powtórnie, błagając o taki list. Moje wezwanie zostało mi zwrócone przez tego lokaja, z nabazgranym na kopercie dopiskiem. Łajdak pośpieszył na wieś za swoim panem. Oto co przeczytałem;

Wyjechał z S... wczoraj w nieznanym kierunku — nie powiedział dokąd — ani kiedy wróci — a że poznałem Pana pismo, więc pomyślałem, że lepiej zwrócę list — bo Pan to się zawsze niemożliwie śpieszy.

Z poważaniem Stubbs

 

Nie muszę chyba dodawać, że po tym zdarzeniu ofiarowałem piekielnym mocom zarówno pana, jak i sługę; lecz gniew niewiele mi pomógł, narzekanie zaś nie przyniosło żadnej ulgi.

Mogłem w jednym jeszcze tylko szukać ratunku - we wrodzonym zuchwalstwie. Dotąd dobrze mi służyło, postanowiłem więc posługiwać się nim aż do końca. Zresztą po wymianie listów z moją uwielbianą, jakiż to czyn sprzeczny z konwenansami mogłem popełnić; w granicach przyzwoitości, który Madame Lalande uznałaby za niestosowny? Od zdarzenia z listem przywykłem śledzić jej dom i niebawem przekonałem się, że co dzień o zmierzchu wychodzi z domu wraz z towarzyszącym jej lokajem Murzynem i przechadza się po publicznym skwerze naprzeciw swoich okien. Tu, pośród bujnych i cienistych pergoli, w niebieskoszarym zmierzchu rozkosznego letniego wieczoru, wyczekawszy sposobnej chwili podszedłem do mojej wyśnionej piękności.

Nie chcąc wzbudzić podejrzeń idącego za nią lokaja, zbliżyłem się do niej ze swobodą, do jakiej upoważnia dawna i zażyła znajomość. Z typową dla paryżanki przytomnością umysłu Madame Lalande natychmiast podjęła grę i na przywitanie wyciągnęła do mnie najczarowniejszą maleńką dłoń. Lokaj natychmiast zwolnił kroku, a my z sercami przepełnionymi szczęściem rozpoczęliśmy długą i szczerą rozmowę o naszej miłości.

Ponieważ piękna pani słabiej jeszcze znała angielski w mowie niż w piśmie, nasza konwersacja z konieczności toczyła się po francusku. W tym więc słodkim języku, tak bogatym w słowa miłosne, dałem upust entuzjazmowi mojej wybuchowej natury i z całą elokwencją, do jakiej byłem zdolny, błagałem Eugenię, aby wyraziła zgodę na natychmiastowe małżeństwo.

Uśmiechnęła się na widok mojej niecierpliwości. Przytoczyła odwieczny argument etykiety — to monstrum ohydne, przez które tak wielu zmarnotrawiło okazję do szczęścia. Dalej wytknęła mi, iż  postępowałem nierozważnie rozpowiadając wśród przyjaciół, że pragnę być jej przedstawiony, z tego bowiem wynikało, że jej dotąd nie znam - czyli że żadną miarą nie możemy ukryć daty naszego poznania. Potem rumieniąc się prześlicznie wspomniała, że znajomość ta jest niezwykle krótkotrwała. Gdybyśmy się pobrali natychmiast, popełnilibyśmy czyn niewłaściwy, sprzeczny z etykietą, najzupełniej outré. Wszystko to mówiła z uroczą naiwnością, która zachwyciła mnie, lecz zarazem zasmuciła i przekonała. Eugenia posunęła się aż do tego, że uśmiechając się wdzięcznie, oskarżyła mnie o popędliwość w działaniu, o brak rozwagi. Błagała, abym nie zapominał, że właściwie nie wiem, kim jest - do czego dąży w życiu, w jakim obraca się towarzystwie, jaką ma pozycję w świecie. Z cichym westchnieniem prosiła mnie, abym raz jeszcze zastanowił się nad swoją propozycją, i nazwała moją miłość odurzeniem, słomianym ogniem, chwilowym kaprysem, pozbawionym podstaw i przemijającym wytworem raczej wyobraźni niż serca. Gdy wypowiadała powyższe, czarodziejski mrok wokół nas gęstniał powoli; i potem nagle jednym delikatnym uściśnieniem prześlicznej maleńkiej dłoni w przeciągu jednej rozkosznej chwili obaliła wszystkie swoje rozumowe argumenty.

Odpowiedziałem najlepiej, jak tylko umiałem — jak tylko prawdziwie kochające serce potrafi. Mówiłem długo i z żarem o mojej miłości, o namiętności — o tym, jak jest piękna i jak zachwyca mnie jej uroda. Potem rozwodziłem się długo i szeroko a z przekonywającym zapałem nad niebezpieczeństwami czyhającymi zawsze na drodze miłości — na owej drodze, która nigdy nie bywa gładka; i na zakończenie wskazałem, jak niebezpiecznie jest przedłużać tę drogę.

Ten ostatni argument zachwiał ostatecznie jej niewzruszonym dotąd postanowieniem. Ustąpiła; ale zaraz dodała, że istnieje jedna jeszcze przeszkoda, której z pewnością nie brałem pod uwagę. Jest to materia bardzo delikatna — zwłaszcza kobiecie ciężko o niej mówić; poruszenie tego tematu wymagać będzie od niej dużej ofiary. Jednakże dla mnie gotowa jest ponieść każdą ofiarę. Ma na myśli sprawę wieku. Czy uświadamiam sobie, czy na pewno zdaję sobie sprawę z różnicy, jaka zachodzi między nami w tym względzie? Kiedy mąż starszy jest od żony o lat kilka, kilkanaście lub nawet dwadzieścia, świat uważa to za rzecz dopuszczalną a nawet właściwą; ona jednak zawsze hołdowała przekonaniu, że żona w żadnym wypadku nie powinna być starsza od męża. Tak nienaturalna różnica wieku aż nazbyt często - niestety! - bywa przyczyną wielkich dramatów. Otóż ona wie, że mam nie więcej niż lat dwadzieścia dwa, czy jednak ja zdaję sobie sprawę, że moja Eugenia jest sporo starsza ode mnie?

Ze słów jej wyzierała szlachetność serca i szczerość pełna godności, które mnie zachwyciły, oczarowały i na zawsze przykuły do niej najtrwalszymi z więzów. Szczęście moje było tak bezmierne, że wprost trudne do zniesienia.

- Najsłodsza moja Eugenio! - wykrzyknąłem - czyż warto o tym w ogóle wspominać? Masz kilka lat więcej ode mnie! Co z tego? Zwyczaje obowiązujące na świecie nie są niczym innym, jak czczymi formami konwenansu. Dla tych, co kochają tak, jak my kochamy, czymże rok różni się od godziny? Mam dwadzieścia dwa lata, to prawda. Ty zaś, najdroższa Eugenio, nie możesz mieć więcej niż... nie możesz mieć więcej niż... więcej niż... niż... niż... niż...

Tu umilkłem na chwilę spodziewając się, że Madame Lalande poda mi swój prawdziwy wiek. Ale Francuzka rzadko bywa bezpośrednia i gdy usłyszy klopodiwe pytanie, znajdzie zawsze jakieś praktyczne wyjście z niezręcznej sytuacji. W tym przypadku Eugenia, która od kilku chwil szukała czegoś na piersiach, upuściła w końcu na trawnik medalion z miniaturą. Podniosłem go natychmiast i podałem jej.

— Zatrzymaj to — rzekła obdarzając mnie jednym z najczarowniejszych uśmiechów. — Zatrzymaj przez wzgląd na mnie, na tę, którą nazbyt pochlebnie przedstawia ten portrecik. Zresztą na odwrocie medalionu znajdziesz informację, którą, zdaje się, pragnąłeś otrzymać. Naturalnie teraz jest już zbyt ciemno, ale jutro z rana będziesz mógł do woli jej się napatrzyć. Tymczasem będziesz mi towarzyszył do domu. Moi przyjaciele urządzają dziś u mnie wieczór muzyczny, mogę ci więc obiecać trochę dobrego śpiewu. My, Francuzi, nie jesteśmy tak skrupulatni jak wy, Amerykanie, więc chyba bez trudu zdołam cię przemycić do domu jako dawnego znajomego.

Co powiedziawszy wsunęła mi dłoń pod ramię i tak odprowadziłem ją do domu. Rezydencja była okazała i, jeśli się nie mylę, urządzona ze smakiem. Chociaż prawdę powiedziawszy nie jestem powołany, żeby w tej drugiej kwestii wydawać sądy, było już bowiem ciemno, kiedyśmy przyszli, a podczas letnich upałów w amerykańskich wykwintnych domach światło rzadko zjawia się o tej najmilszej porze dnia. Naturalnie mniej więcej w godzinę po moim przyjściu zapalono w głównym salonie lampę ocienioną abażurem i dzięki temu zobaczyłem, że pokój ten urządzony jest z wielkim smakiem a nawet wspaniałością; lecz dwa pozostałe pokoje, w których towarzystwo najwięcej przesiadywało, przez cały wieczór pozostawały w miłym półmroku. Jest to zwyczaj bardzo mądry, dający gościom do wyboru światło lub cień; nasi przyjaciele zza oceanu powinni go jak najśpieszniej przyjąć.

Wieczór tak spędzony był najcudowniejszym w moim życiu. Madame Lalande nie przeceniała muzycznych uzdolnień swoich przyjaciół; i nigdzie poza Wiedniem nie zdarzyło mi się słyszeć w prywatnym domu lepszego śpiewu. Muzyków występowało wielu, wszyscy nadzwyczajnie utalentowani. W części wokalnej popisywały się przeważnie panie i każda z nich śpiewała co najmniej dobrze. A gdy nagle goście zaczęli dopominać się bardzo stanowczo o Madame Lalande, ona bez afektacji czy fałszywej skromności podniosła się z szezlongu, na którym siedzieliśmy we dwoje, i odprowadzona przez dwóch panów i przyjaciółkę z opery udała się do fortepianu w głównym salonie. Sam byłbym podał jej ramię, pomyślałem jednak, że wobec okoliczności, w jakich zostałem wprowadzony do tego domu, lepiej zrobię nie zwracając na siebie uwagi. W ten sposób pozbawiony zostałem przyjemności patrzenia na moją ukochaną, chociaż ją słyszałem.

Śpiew jej najwyraźniej elektryzował zebranych, ale wrażenie, jakie na mnie wywarł, było czymś jeszcze silniejszym. Nie wiem doprawdy, jak je opisać. W pewnej mierze złożyła się na nie miłość przepełniająca mi serce, głównie jednak - wewnętrzne przekonanie o nadzwyczajnej wrażliwości śpiewaczki. Nadać arii czy recitativo więcej natchnionego wyrazu, niźli to robiła - ach, rzecz taka wykracza daleko poza granicę  śpiewaczego kunsztu. Do dziś rozbrzmiewa mi w uszach jej głos, gdy śpiewała pieśń liryczną z Otella, dźwięk nadany słowom Sul mio sasso w Capulettich. Jej niskie tony oszałamiały. Obejmowała trzy pełne oktawy, od kontraltowego D do górnego D w sopranie, a choć głos jej dość był silny, aby wypełnić dźwiękiem San Carlos, to jednak oddawała z nadzwyczajną precyzją wszystkie najtrudniejsze miejsca kompozycji wokalnej - skala w górę i w dół, kadencja i fiorituri. W zakończeniu Sonnambula cudownie odśpiewała:

Ah! non giunge uman pensiero Al contento ond 'io son piena.

W miejscu tym, naśladując Malibran, zmieniła oryginalną frazę Belliniego. Zniżywszy glos do tenorowego G szybkim przejściem sięgnęła do G nad pięciolinią w wiolinie i w ten sposób przeskoczyła dwie oktawy.

Po dokonaniu tych cudów sztuki wokalnej wstała od fortepianu i w chwilę później znów była u mego boku. Wyraziłem jej wtedy w najgorętszych słowach zachwyt; o zdumieniu natomiast nie wspomniałem. A przecież byłem niepomiernie i szczerze zdumiony. Pewna bowiem słabość czy może raczej drżenie i niepewność w jej głosie podczas zwykłej rozmowy nie pozwalały mi się spodziewać zbyt wiele po śpiewaczych uzdolnieniach pięknej Eugenii.

Rozmowa, którą wiedliśmy teraz, była długa, poważna, nieprzerwana i najzupełniej szczera. Eugenia słuchała z zapartym tchem, gdy przytaczałem jej niektóre spośród zdarzeń mojego życia. Niczego przed nią nie ukrywałem — czułem, że nie wolno mi niczego ukrywać przed jej ufną miłością. Zachęcony szczerym wyznaniem Eugenii w delikatnej materii wieku, zdobyłem się na szczerość podobną i opisałem jej dokładnie nie tylko wszystkie moje pomniejsze wady, lecz także zdałem szczegółowo sprawę z tych moralnych a nawet fizycznych ułomności, których wyjawienie wymaga większej odwagi i jest tym samym dobitniejszym dowodem przywiązania. Wspomniałem o moich studenckich wybrykach, o rozmaitych ekstrawagancjach, o hulankach, długach, romansach. Posunąłem się aż do tego, że napomknąłem o gorączce i kaszlu, który mnie kiedyś trapił, o chronicznym reumatyzmie, o zadatkach na dziedziczną podagrę i wreszcie na zakończenie o przykrej i utrudniającej mi życie, lecz dotąd starannie ukrywanej ułomności wzroku.

- Czyniąc to ostatnie wyznanie - rzekła Madame Lalande ze śmiechem - postąpiłeś co najmniej nierozsądnie. Bo pewna jestem, że gdyby nie ono, nikt by cię nie posądził o ten mankament. Ale skoro już o tym mówimy - dodała - czy przypominasz sobie może - i tutaj mimo mroku zdawało mi się, że dostrzegam rumieniec na jej policzkach - czy przypominasz sobie może, mon cher ami, ten mały przedmiocik ułatwiający patrzenie, który wisi teraz na mojej szyi? Wypowiadając powyższe słowa obracała w palcach lorgnon, które wtenczas w operze wprawiło mnie w tak bezgraniczne zmieszanie.

— Ach, aż za dobrze je pamiętam! — odparłem ściskając maleńką rączkę, która podała mi szkła. Było to bardzo wymyślne i przepiękne cacko, bogato cyzelowane i błyszczące od klejnotów wielkiej — jak zauważyłem mimo niedostatku światła — wartości.

Eh bien, mon ami — podjęła Madame Lalande, przy czym w zachowaniu jej dało się zauważyć pewne empressement, które trochę mnie zdziwiło. —  Eh bien, mon ami, prosiłeś mnie, abym ci okazała przychylność w sprawie, która, jak to raczyłeś określić, ma dla ciebie wartość bezcenną. Żądałeś, abym w dniu jutrzejszym została twoją  żoną. Jeżeli przychylę się do tych próśb gorących — i do pragnień własnego serca — czyż nie będę wtedy miała prawa żądać od ciebie w zamian bardzo, bardzo małej łaski?

— Powiedz, co to jest takiego! — wykrzyknąłem z zapałem, który o mało co nie zwrócił na nas uwagi wszystkich zebranych. I gdyby nie oni, natychmiast rzuciłbym się jej do nóg.

— A więc, mon ami, przez wzgląd na ukochaną swoją Eugenię zwalcz, proszę, ową słabostkę, o której na ostatku wspomniałeś,

ową słabostkę bardziej duchową niż fizyczną, która - wierz mi - jest poniżej twojej godności, która nie przystoi człowiekowi o tak szlachetnej naturze i tak skądinąd szczerym charakterze, która, jeśli nad nią nie zapanujesz, prędzej czy później wpędzi cię w ciężkie tarapaty. Przez wzgląd na mnie zwalcz ową afektację, która, jak to sam wyznałeś, każe ci w sposób milczący zaprzeczać istnieniu wady wzroku. Zaprzeczasz jej bowiem, skoro nie chcesz się posługiwać ogólnie przyjętymi środkami łagodzącymi tę ułomność. Rozumiesz chyba, że moim życzeniem jest, abyś nosił okulary... ach, sza!... już się zgodziłeś nosić je przez wzgląd na mnie. Przyjmij więc proszę ten drobiazg, który trzymam w ręku, bo chociaż nie posiada on wielkiej wartości jako klejnot, odda ci jednak nieocenione usługi. Spójrz! Wystarczy zmienić to w ten sposób... lub w ten sposób... a szkła mogą być przystosowane do oczu albo jako okulary, albo noszone w kieszonce kamizelki jako monokl. Jednakże przyrzekłeś już, że przez wzgląd na mnie będziesz używał ich, i to stałe, w tej pierwszej postaci.

Czyż muszę podkreślić, że ta prośba mojej pięknej Eugenii niepomiernie mnie zmieszała? Lecz warunek, z którym szła w parze, wykluczał wszelkie wahania z mojej strony.

— Umowa zawarta! — zawołałem z całym entuzjazmem, na jaki mogłem się zdobyć w tym momencie. — Umowa zawarta! Zgadzam się, zgadzam z całego serca! Dla ciebie, ukochana, gotów jestem ponieść każdą ofiarę. Dzisiaj będę nosił ten monokl jako monokl, i to w kamizelce na sercu. Ale o najwcześniejszym brzasku tego błogosławionego dnia, który pozwoli mi nazwać cię żoną, umieszczę szkła na... hm... na nosie, gdzie do końca życia będę je nosił w ich mniej romantycznej, mniej wytwornej, lecz o ileż przydatniejszej postaci okularów — tak jak ty sobie tego życzysz.

Skierowaliśmy rozmowę na sprawy związane z dniem jutrzejszym. Ukochana moja powiedziała mi, że Talbot wrócił właśnie do miasta. Postanowiliśmy, że odszukam go natychmiast oraz że z jego pomocą zamówię powóz. Soirée skończy się zapewne dopiero koło drugiej, a o tym czasie powóz będzie już stał przed domem gotowy do drogi; wtedy w zamieszaniu spowodowanym odjazdem gości Madame Lalande niepostrzeżenie wsiądzie do pojazdu. Pierwsze kroki skierujemy do domu pastora, który zostanie z góry powiadomiony o naszym zamiarze; tam weźmiemy ślub, następnie zaś pożegnamy Talbota i wyruszymy w krótką podróż na Wschód, pozwoliwszy ludziom z wytwornego świata mówić o całym wydarzeniu to, co im się  żywnie spodoba.

Ustaliwszy wszystkie szczegóły planu rozstałem się z ukochaną i wyruszyłem na poszukiwanie Talbota; nie mogłem się jednak powstrzymać i po drodze wstąpiłem do hotelu, gdzie za pomocą silnie powiększających szkieł Eugenii obejrzałem dokładnie miniaturę. Ach, ta twarz zadziwiająco piękna! Te oczy promienne! Ten szlachetny w rysunku grecki nos i ciemne, lśniące pukle! - Tak - powiedziałem sobie w radosnym uniesieniu - mam przed sobą wierny wizerunek mojej ukochanej! - Odwróciłem miniaturę i na odwrocie zobaczyłem następujący napis: „Eugenia Lalande — lat dwadzieścia siedem i miesięcy siedem".

Zastałem Talbota w domu i bez zbędnych wstępów powiadomiłem go o szczęściu, jakiego dostąpiłem. Naturalnie jego zdumienie było niepomierne, ale pogratulowawszy mi serdecznie, zaofiarował wszelką pomoc w granicach swoich możliwości. Słowem, przeprowadziliśmy nasz plan co do najdrobniejszego szczegółu. O godzinie drugiej nad ranem, dokładnie w dziesięć minut po zakończeniu ceremonii ślubnej, znalazłem się w zamkniętym powozie u boku Madame Lalande — a raczej pani Simpson. Opuszczaliśmy z wielką prędkością miasto zdążając w kierunku północno-zachodnim.

Ponieważ całą noc spędziliśmy na nogach, za radą Talbota mieliśmy zrobić pierwszy postój w C..., osadzie oddalonej o dwadzieścia mil od miasta, i tam posilić się i odpocząć. Przeto dokładnie o godzinie czwartej powóz zatrzymał się pod drzwiami najlepszej oberży. Pomogłem ukochanej żonie wysiąść i natychmiast zamówiłem śniadanie. Zaprowadzono nas do małej bawialni, gdzie usiedliśmy czekając na posiłek.

Na dworze było już teraz prawie - jeśli nie zupełnie - jasno. I gdy tak patrzyłem w zachwyceniu na anioła u mego boku, nagle uderzyła mnie osobliwa myśl, że po raz pierwszy od poznania słynącej z piękności Madame Lalande mam szczęście oglądać ją przy dziennym świetle.

- A teraz, mon ami - rzekła ona ujmując moją rękę i tym sposobem zmieniając bieg moich myśli - a teraz, mon cher ami, skoro połączeni już jesteśmy nierozerwalnymi więzami, skoro uległam twoim namiętnym błaganiom i dotrzymałam mojej części umowy, teraz ty zapewne przypomnisz sobie, żeś winien wyświadczyć mi w zamian pewną  łaskę... dotrzymać maleńkiej obietnicy. Ach, niech pomyślę... niech się zastanowię! Tak, przypominam sobie dokładnie słowa miłej obietnicy, którą złożyłeś Eugenii wczorajszego wieczoru. Posłuchaj. Tak mówiłeś: „Umowa zawarta! Zgadzam się, zgadzam z całego serca! Dla ciebie, ukochana, gotów jestem ponieść każdą ofiarę. Dzisiaj nosić będę monokl jako monokl, i to w kamizelce na sercu. Ale o najwcześniejszym brzasku tego błogosławionego dnia, który mi pozwoli nazwać cię  żoną, umieszczę szkła na... hm... na nosie, gdzie do końca życia będę je nosił w ich mniej romantycznej, mniej wytwornej, lecz o ileż przydatniejszej postaci okularów — tak jak ty sobie tego życzysz". Takich dokładnie użyłeś słów, ukochany mój mężu. Czy dobrze powtórzyłam?

— Doskonale, najdroższa Eugenio — odparłem. — Masz znakomitą pamięć. Ale zapewniam cię, moja miła, że nie zamierzam cofnąć drobnej obietnicy, którą ci złożyłem. Spójrz! Przyjrzyj mi się dobrze! Chyba mi w nich... do twarzy... prawda? — I tu, przystosowawszy szkła do noszenia ich w postaci okularów, umieściłem je ostrożnie na właściwym miejscu. Tymczasem moja małżonka poprawiła czepek i usiadła w krześle wyprostowana, z założonymi rękami, w nieco sztywnej i nienaturalnej — a prawdę mówiąc, w niezbyt wdzięcznej pozie.

— Boże miłosierny! — wrzasnąłem w tym samym momencie, w którym oprawa okularów dotknęła mojego nosa. — O, Boże miłosierny! Co to... co się dzieje z tymi okularami? — Zdjąłem szkła czym prędzej, przetarłem jedwabną chustką i ponownie je włożyłem.

Ale jeśli w pierwszej chwili przeniknęło mnie zdziwienie, już w chwili następnej zdziwienie to przerodziło się w zdumienie; w zdumienie głębokie, bezgraniczne, rzec mogę - w zdumienie przerażające. Co to, w imię wszystkich mocy piekielnych, mogło znaczyć? Czy mogę wierzyć własnym oczom? Czy mogę? Czy... czy to jest róż? A to... to... czy to są zmarszczki na twarzy Eugenii Lalande? I och - na Jowisza i wszystkich małych i wielkich bogów i boginie Olimpu! - co... co... co się stało z jej zębami? Zerwałem okulary, cisnąłem je o podłogę i skoczywszy na nogi stanąłem wyprostowany na środku pokoju. Rękami podparłem boki i spoglądałem na panią Simpson pieniąc się i straszliwie wykrzywiając twarz, z wściekłości jednak i przerażenia nie mogąc dobyć głosu.

Wspominałem już, że Madame Eugenia Lalande... to jest, pani Simpson, słabiej jeszcze znała angielski w mowie niż w piśmie i z tej przyczyny w normalnych okolicznościach nigdy nie próbowała nim się posługiwać. Ale wściekłość potrafi doprowadzić kobietę do ostateczności. W tym przypadku doprowadziła panią Simpson do ostateczności zaiste zadziwiającej, to jest, do próby prowadzenia rozmowy w języku, który zaledwie rozumiała.

— No i co, Monsieur? — rzekła przyjrzawszy mi się najpierw z wielkim i nie ukrywanym zdziwieniem. — No i co, Monsieur? Co się stało? O co idzie, Monsieur? Czy tańczy tańca święty Wita? Jak się Monsieur ja nie podoba, po co kupił kot w worku?

— Ty nędznico! — rzekłem odzyskawszy mowę. — Ty... ty stara, wstrętna wiedźmo!

— Wiedźma? Stara? Wcale nie taki stara! Ani jeden dzień więcej, jak osiemdziesiąt dwa lata.

— Osiemdziesiąt dwa lata! — jęknąłem zatoczywszy się pod ścianę. — Osiemdziesiąt dwa tysiące diabłów piekielnych! Na miniaturze było napisane dwadzieścia siedem lat i siedem miesięcy!

— Pewnie! Tak napisane! Bardzo tak! Ale było namalowane pięćdziesiąt pięć lat temu! Jak wychodziłam za mój drugi mąż, Monsieur Lalande, kazałam namalować dla moja córka z pierwszym mąż, Monsieur Moissart!

- Moissart! - powtórzyłem.

- Tak, Moissart! - rzekła przedrzeźniając mój akcent, który, prawdę mówiąc, wcale nie był najlepszy. - I co z tego? Co wiesz o Moissart?

- Nic, ty ohydne straszydło. Nic a nic o nim nie wiem. Tylko kiedyś miałem przodka o tym nazwisku.

- Tym nazwisku! Tym? Co ci się nie podoba w to nazwisko? To bardzo dobre nazwisko. I Voissart też bardzo dobre nazwisko. Moja córka, Madame Moissart, wyszła za pan Voissart. Oba dobre nazwisko.

- Moissart! - wykrzyknąłem. - I Voissart! O czym ty mówisz, stara czarownico?

- O czym mówisz? O Moissart i Voissart. A jak mi się spodoba, o Croissart i Froissart też będę mówić. Córka moja córka, Mademoiselle Voissart, ona wyszła za pan Croissart, a wnuczka moja córka, Mademoiselle Croissart, ona wyszła za pan Froissart. A ty pewno mówić, że nie bardzo dobre nazwisko?

— Froissart! — jęknąłem, prawie mdlejąc. — Przecież nie powiedziałaś chyba Moissart i Voissart, i Croissart, i Froissart?

— Powiedziałaś — odparła rozsiadając się wygodnie w fotelu i wyciągając daleko przed siebie nogi. — Moissart, Voissart, Croissart i Froissart. Ale Monsieur Froissart on był bardzo wielki dureń, bardzo wielki osioł jak ty, bo wyjechał z la belle France i przyjechał do ta głupia Ameryka, a jak tu przyjechał, miał jeden bardzo, bardzo głupi syn... tak mi mówili, bo go jeszcze nie poznała, ani moja towarzyszka, Madame Stefania Lalande, też go nie poznała. Nazywa się ten głupiec Napoleon Bonaparte Froissart, ale ty zaraz mówisz, że to niedobre nazwisko? Co?

Albo długość, albo może natura tej przemowy doprowadziły panią Simpson do stanu niezwykłego podniecenia. Zaledwie z wielkim trudem domęczyła ostatnie zdanie do końca, już jak oszalała zerwała się z fotela, przy czym na podłogę upadło wielkie mnóstwo poduszeczek, usztywnień, podkładek spod tiurniury jej sukni. Gdy była już na nogach, zaczęła zgrzytać sztucznymi zębami, wymachiwała rękami, zakasywała rękawy sukni, podsuwała mi pięść pod nos i na zakończenie tego przedstawienia zerwała czepek z głowy, a wraz z nim ogromną perukę z pięknych czarnych włosów, którą z wrzaskiem cisnęła na podłogę, po czym jęła ją tratować i wytańcowywać na niej fandango w zupełnie zdumiewającym paroksyzmie wściekłości.

A tymczasem ja padłem na fotel, z którego wstała. - Moissart i Voissart - powtórzyłem z namysłem, gdy ona wycinała jedną z dzikich figur swojego pokracznego tańca - Croissart i Froissart, i Napoleon Bonaparte Froissart! - dodałem, gdy wycinała drugą. - Słuchaj, ty obmierzła, stara żmijo! Przecież to ja - ja! Czy mnie słyszysz? To ja! - wrzeszczałem z wszystkich sił. - To ja! Ja jestem Napoleon Bonaparte Froissart. A jeżeli nie ożeniłem się z własną praprababką, niech mnie piekło na zawsze pochłonie!

Tak, Madame Eugenia Lalande, quasi Simpson, z pierwszego męża Moissart, była moją praprababką. W młodości odznaczała się wielką urodą i do osiemdziesiątego drugiego roku życia zdołała zachować majestatyczną postawę, piękny kształt głowy, wspaniałe oczy i grecki profil z lat młodości. Dzięki nim, a także z pomocą pudru, różu, sztucznych włosów, sztucznych zębów i wreszcie dzięki staraniom najzręczniejszych paryskich modystek potrafiła dotąd utrzymać się na poczesnym miejscu pośród piękności un peu passées francuskiej metropolii. W tym względzie można ją było uważać za godną następczynię słynnej Ninon de Lenclos.

Posiadała ogromny majątek, a gdy bezdzietna owdowiała po raz drugi, przypomniała sobie o moim istnieniu. Postanowiwszy uczynić mnie swoim spadkobiercą wyprawiła się do Stanów Zjednoczonych w towarzystwie młodziutkiej wdowy, dalekiej i niezwykle pięknej kuzynki swojego drugiego męża, Madame Stefanii Lalande.

W operze moja praprababka spostrzegła, że obserwuję ją z wielką pilnością, a gdy przypatrzyła mi się uważniej, uderzyło ją w mojej twarzy pewne rodzinne podobieństwo. To ją zaintrygowało, a ponieważ wiedziała, że praprawnuk, którego poszukuje, jest w mieście, zwróciła się do swojego towarzysza o informacje. Pan ów znał mnie z widzenia, powiedział jej więc, kim jestem. To ją skłoniło do powtórnych i dokładniejszych oględzin mojej osoby, a wtedy ja, ponad miarę rozzuchwalony, postąpiłem w niedorzeczny a wyżej opisany sposób. Ona jednak - przekonana, że jakimś dziwnym trafem odgadłem jej tożsamość - oddała mi ukłon. Kiedy zwiedziony własną krótkowzrocznością, a także sztucznymi wdziękami obcej damy spytałem o nią Talbota, ów wnioskując, że pytam o młodszą piękność, odparł mi zgodnie z prawdą, że jest to „słynna wdowa, Madame Lalande".

Nazajutrz moja praprababka spotkała na ulicy Talbota, którego znała dobrze z jego czasów paryskich, i naturalnie ja stałem się głównym przedmiotem ich rozmowy. Wtedy właśnie Madame Lalande dowiedziała się o mojej krótkowzroczności, która to ułomność była wszystkim znana, z czego ja zupełnie nie zdawałem sobie sprawy. Moja zacna stara krewniaczka zasmuciła się szczerze, gdy spostrzegłszy swoją pomyłkę zrozumiała, że bynajmniej nie odkryłem jej tożsamości, a tylko ośmieszałem się robiąc jawnie w teatrze słodkie oczy do starej i nieznajomej kobiety. Aby mnie ukarać za tę nieroztropność, uknuła z Talbotem spisek. On unikał mnie rozmyślnie, abym nie żądał wprowadzenia mnie do Madame Lalande. Kiedy dopytywałem się na ulicy o „piękną wdowę, Madame Lalande", wszyscy naturalnie przypuszczali, że mam na myśli młodszą damę; w ten sposób wyjaśnia się moja rozmowa z trzema przyjaciółmi, których spotkałem w chwilę po wyjściu z hotelu od Talbota, jak również staje się zrozumiała aluzja do Ninon de Lendos. Ani razu nie widziałem Madame Lalande w dzień i z bliska, próżność zaś wzbraniająca mi nosić okulary sprawiła, że podczas urządzonego u niej muzycznego soirée nie zdołałem zorientować się w jej wieku. Kiedy towarzystwo dopominało się, aby Madame Lalande śpiewała, wszyscy naturalnie mieli na myśli młodszą damę; ona też wstała spełnić życzenie gości, moja praprababka zaś podniosła się z szezlongu w tym samym momencie i odprowadziła ją do fortepianu w głównym salonie, aby tym prawdopodobniejszym uczynić oszustwo. Gdybym przypadkiem postanowił pójść za nią, zamierzała dać mi do zrozumienia, że postąpię grzeczniej pozostając tam, gdzie jestem; jednakże okazało się to niepotrzebne dzięki mojej własnej, pruderii. Pieśni, które wzbudziły we mnie taki zachwyt, a co więcej, utwierdziły mnie w przekonaniu, że moja ukochana jest kobietą, młodą, odśpiewała naturalnie Madame Stefania Lalande. Szkła zostały mi ofiarowane, aby tym wymowniejszy stał się morał odegranej komedii - jako dodatkowe żądło w epigramacie oszustwa. A ich wręczenie dało okazję do wygłoszenia nauki o afektacji, która wywarła na mnie tak szczególnie budujący wpływ. Nie potrzebuję chyba wyjaśniać, że szkła, którymi posługiwała się stara dama, zamienione zostały przez nią na inne, bardziej dostosowane do mojego wieku. Muszę przyznać, że pasują doskonale.

Pastor, który naturalnie tylko udawał, że zawiązuje ów fatalny węzeł, nie był  żadnym duchownym, a tylko towarzyszem hulanek Talbota. Zdjąwszy sutannę ubrał się w płaszcz stangreta, wsiadł na kozioł i powoził karetą, którą  „szczęśliwa młoda para" opuszczała miasto. Talbot usiadł obok niego. W ten sposób obaj łajdacy „asystowali przy śmierci", czyli stojąc przy półotwartym oknie oberży zabawiali się obserwując dénouement dramatu. Wydaje mi się, że będę chyba musiał wyzwać ich na pojedynek. Niemniej jednak nie jestem mężem własnej praprababki i ta myśl przynosi mi nieskończoną ulgę. Jestem natomiast mężem Madame Lalande — Madame Stefanii Lalande — z którą mnie moja zacna stara krewniaczka wyswatała, czyniąc mnie ponadto jedynym swoim spadkobiercą w chwili śmierci jeżeli naturalnie umrze kiedykolwiek. Na zakończenie dodam: skończyłem raz na zawsze z liścikami miłosnymi, za to nikt nigdy nie zobaczy mnie bez okularów.

 

Следующий рассказ Эдгара По на польском языке называется «BECZKA AMONTILLADA», его можно читать онлайн в разделе «Книги на польском».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Изучение какого иностранного языка сейчас Вас более всего интересует?