gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Эдгар По, «Трагическое положение» (PRZYKRA HISTORIA) на польском языке

Рассказ Эдгара По на польском языке «Трагическое положение» (PRZYKRA HISTORIA). Другие рассказы этого писателя, а также много разной литературы на польском языке можно читать онлайн в разделе «Книги на польском».

Для тех, кто самостоятельно изучает польский язык по фильмам, у нас есть раздел «Фильмы на польском», где их можно смотреть онлайн или скачать бесплатно.

Для тех, кто хочет учить польский язык не только самостоятельно, но и с преподавателем, есть информация на странице «Польский по скайпу».

 

Возвращаемся к рассказу Эдгара По на польском языке «Трагическое положение» (PRZYKRA HISTORIA).

 

PRZYKRA HISTORIA

 

Pewnego spokojnego, cichego popołudnia wyszłam przejść się po miłym mieście Edina. Na ulicach panował okrutny zamęt i rejwach. Mężczyźni gadali. Kobiety wrzeszczały. Dzieci dławiły się. Świnie kwiczały. Wozy turkotały. Byki ryczały. Krowy muczały. Konie rżały. Koty miauczały. Psy tańcowały. Tańcowały! Alboż to możliwe? Tańcowały! „Niestety - pomyślałam. - Skończyły się dla mnie czasy tańca!"

Tak to zawsze bywa. Jakiż rój smętnych wspomnień budzi się wciąż od nowa w umyśle osoby obdarzonej geniuszem i wyobraźnią kontemplacyjną  — szczególnie geniuszem skazanym na wiecznotrwałe, wieczyste, ciągłe i, że się tak wyrażę, przeciągłe - tak, przeciągłe i przeciągane, dojmujące, nękające, burzliwe oraz -jeśli mi wolno użyć tego wyrażenia - nader niepokojące działanie pogodnych, boskich i niebiańskich, wzniosłych, podniosłych i oczyszczających skutków tego, co można by słusznie nazwać najbardziej pozazdroszczenia godną, najrzetelniej pozazdroszczenia godną - ba, najdobroczynniej piękną, najrozkoszniej eteryczną i niejako najładniejszą (jeżeli mogę się ważyć na tak śmiałe określenie) rzeczą (wybacz mi, czytelniku łaskawy!) na świecie - ale jakoś zawsze daję się ponieść uczuciu. W takim umyśle, powtarzam, jakiż rój wspomnień budzi byle błahostka! Psy tańcowały! Ja... ja nie mogłam! Baraszkowały - a jam płakała. Brykały - a ja szlochałam w głos. Rozrzewniająca to sytuacja, która osobom oczytanym w dziełach klasycznych z pewnością nie omieszka przywieść na pamięć owych przepięknych słów o stosowności wszechrzeczy, jakie znaleźć można na początku tomu trzeciego znakomitej i szacownej powieści chińskiej po tytułem Wy-Pij-Czaj.

W mojej samotnej przechadzce po mieście miałam dwoje pokornych, lecz wiernych towarzyszy. Szła ze mną Diana, moja pudliczka — najsłodsze ze stworzeń. Miała kępkę szczeciny nad swym jedynym okiem oraz błękitną kokardę, wytwornie zawiązaną na szyi. Diana nie liczyła sobie więcej jak pięć cali wzrostu, ale jej łepek był nieco większy od reszty ciała, a niesłychanie krótko obcięty ogon nadawał pozór skrzywdzonej niewinności temu interesującemu zwierzęciu, co sprawiało, że była faworytką wszystkich.

A Pompejusz, mój Murzyn! O, słodki Pompejuszu! Czyliż mogłabym zapomnieć cię kiedykolwiek? Prowadził mnie pod rękę. Miał trzy stopy wzrostu (lubię być  ścisłą), jakieś siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt lat i krzywe nogi. Był bardzo korpulentny. Nie można powiedzieć, by usta miał małe, a uszy krótkie. Natomiast zęby jego przypominały perły, zaś wielkie, pełne oczy były rozkosznie bieluchne. Natura nie obdarzyła go szyją, a kostki nóg ulokowała (jak zwykle u tej rasy) w pośrodku zwierzchniej części stóp.

Ubrany był z uderzającą prostotą: Jedyny jego przyodziewek stanowił halsztuk dziewięciocalowej szerokości i prawie nowy, tabaczkowy paltot, który dawniej służył rosłemu, okazałemu i znakomitemu doktorowi Dusigroszowi. Dobry to był paltot. Doskonale skrojony, świetnie uszyty. Prawie nie używany. Pompejusz unosił  go oburącz, aby nie dotknąć nim błota.

Grupkę naszą tworzyły trzy osoby, a dwie z nich zostały już opisane. Była jeszcze trzecia - a mianowicie ja sama. Jestem Signorą Psyche Zenobią. Nie żadną Suchą Snobią. Odznaczam się imponującą powierzchownością. Owego pamiętnego dnia, o którym mowa, miałam na sobie szkarłatną atłasową suknię z arabskim mantelet koloru nieba. Strój ten przyozdobiony był zielonymi agraffami tudzież siedmioma wdzięcznymi falbanami z auricula koloru oranżowego. Stanowiłam tedy trzecią osobę z tej grupki. Był pudel. Był Pompejusz. Byłam ja. Była nas troje.

Tak to podobno istniały pierwotnie zaledwie trzy Furie: Alekcia, Megusia i Tyzyfcia - Medytacja, Pamięć i Wiercipięctwo. Wsparta na ramieniu pełnego galanterii Pompejusza, poprzedzana w należytej odległości przez Dianę, kroczyłam jedną z ludnych i nader przyjemnych ulic obecnie opustoszałej Ediny. Nagle ukazał się oczom moim kościół - gotycka katedra, ogromna, czcigodna, z piętrzącą się w niebo wysoką wieżycą. Jakież szaleństwo mną owładnęło? Czemuż wybiegłam na spotkanie swego losu? Zdjęła mnie nieprzeparta chętka wspięcia się na ową wieżę zawrotną, ażeby stamtąd ogarnąć wzrokiem niezmierny przestwór miasta.

Drzwi katedry stały otworem zapraszając do wnętrza. Dopełniło się moje przeznaczenie: wstąpiłam pod złowieszcze arkady! Gdzież wtedy podziewał się mój anioł stróż? - jeżeli tacy aniołowie w ogóle istnieją. Jeżeli! Przygnębiające słowo! Jakiż bezmiar tajemnic, znaczeń i wątpliwości kryje się w twoich sześciu literach! Weszłam więc pod arkady. Weszłam i bez żadnego szwanku dla moich oranżowych auriculas wychynęłam spod portalu w przedsionek. Tak to podobno ogromna rzeka Alfred przepływa, nietknięta i nie zamoczona, pod morzem.

Myślałam, że schody nigdy się nie skończą. W skręt - tak, szły w skręt i w górę, w skręt i w górę, w skręt i w górę aż wreszcie mnie i roztropnemu Pompejuszowi, na którego ramieniu wspierałam się z całą ufnością długoletniej przyjaźni, trudno było oprzeć się myśli, że górną część tej nie kończącej się, spiralnej drabinki usunięto przypadkiem, a kto wie, czy nie rozmyślnie.

Zatrzymałam się, by zaczerpnąć tchu, i wtedy to nastąpiło zdarzenie natury zbyt doniosłej z moralnego, a także metafizycznego punktu widzenia, aby je tu pominąć. Wydało mi się - zaiste jestem tego zupełnie pewna - nie mogłabym się pomylić, o nie, gdyż przez chwil parę bacznie i niespokojnie obserwowałam ruchy mojej Diany - a więc powtarzam, iż nie mogłam się mylić -wydało mi się tedy, że Diana zwąchała coś złowieszczego.

Niezwłocznie zwróciłam na to uwagę Pompejusza, on zaś... zgodził się ze mną. Nie było już przeto żadnych rozsądnych powodów do wątpienia. Czyżby szczur? Coś zostało zwąchane -i to przez Dianę. O nieba! Czyż kiedykolwiek zapomnę dojmujące podniecenie owej chwili? Coś... było tutaj, czyli innymi słowy było gdzieś. Diana coś zwąchała. A ja... ja nie mogłam! Tak to podobno pruska isis wydziela dla niektórych słodki i nader silny zapach, dla innych zaś pozostaje całkowicie bezwonna.

Pokonaliśmy wreszcie schody i od wierzchołka dzieliły nas zaledwie trzy albo cztery stopnie. Szliśmy wciąż w górę, aż w końcu pozostał tylko jeden. Jeden stopień! Jeden mały, malutki stopień! Jakaż ogromna suma ludzkiego szczęścia lub nędzy zależy od takiego jednego, małego stopnia wielkich schodów człowieczego żywota! Pomyślałam o sobie, potem o Pompejuszu, następnie zaś o tajemniczym, niepojętym przeznaczeniu, które nas zewsząd osaczało. Pomyślałam o Pompejuszu! Niestety, pomyślałam i o miłości! Dumałam o wielu fałszywych krokach, które stawiałam po stopniach życia i które znowu postawić mogłam. Zdecydowałam się być ostrożniejsza, powściągliwsza. Puściłam ramię Pompejusza, bez jego pomocy przekroczyłam ostatni pozostały stopień i znalazłam się w komorze dzwonnicy. Za mną zjawiła się zaraz moja pudliczka. Pompejusz został sam w tyle. Zatrzymałam się u góry schodów zachęcając go, by wszedł. Wyciągnął ku mnie rękę, co czyniąc musiał na nieszczęście puścić trzymany krzepko paltot. Alboż bogowie nigdy nie zaprzestaną nas prześladować? Puściwszy paltot, Pompejusz jedną nogą przydeptał jego długą, wlokącą się połę. Zachybotał się i obalił  - było to nieuniknione. Zwalił się w przód i swoim przeklętym łbem grzmotnął mnie prosto w... w piersi, aż padłam wraz z nim plackiem na twardą, brudną, obmierzłą podłogę dzwonnicy.

Atoli zemsta moja była niechybna, nagła i całkowita. Ucapiwszy go wściekle oburącz za kudły, wydarłam sporą ilość czarnego, szorstkiego i krętego włosia, które odrzuciłam ze wszelkimi objawami wzgardy. Upadło między zwoje lin dzwonnicy. Pompejusz wstał bez słowa. Spojrzał jednakże na mnie żałośnie swymi dużymi oczyma i... westchnął. Bogowie! To westchnienie! Głęboko zapadło mi w serce. A te włosy, ta sierść! Gdybym mogła jej dosięgnąć, zrosiłabym ją  łzami na dowód skruchy. Ale niestety! Była o wiele za daleko. Gdy tak dyndała pośród lin dzwonu, wydało mi się, że jest żywa, że jeży się z oburzenia. Tak to podobno pipimendrum FIos Aeris z Jawy wypuszcza przepiękny kwiat, który żyje, kiedy go wyciągnąć za korzenie. Krajowcy zawieszają go na sznurku u powały i przez lata całe rozkoszują się jego wonią.

Zawarłszy pokój po tym starciu rozejrzeliśmy się w poszukiwaniu jakiegoś otworu, przez który można by popatrzeć na miasto Edina. Okien nie było. Jedyne światło, jakie wnikało do tego mrocznego pomieszczenia, pochodziło z kwadratowego otworu o boku wynoszącym mniej więcej stopę, umieszczonego na wysokości jakich siedmiu stóp nad podłogą. Ale czegóż nie zdoła dokazać energia rzetelnego geniusza? Postanowiłam wspiąć się do tego otworu. Tuż naprzeciw niego piętrzyła się wielka ilość kółek, walców zębatych i innych kabalistycznie wyglądających części maszynerii, a przez sam otwór przechodziła żelazna sztaba mechanizmu. Pomiędzy owymi kołami a ścianką, w której znajdował się otwór, pozostawało ledwie dość miejsca, bym mogła się tam wcisnąć, byłam jednakże gotowa na wszystko, zdecydowana wytrwać w swoim zamiarze. Przyzwałam do siebie Pompejusza.

- Dostrzegasz ten otwór, Pompejuszu? Chcę przezeń wyjrzeć. Stań tutaj, tuż pod nim - o, tak. Teraz wyciągnij rękę, bym mogła na niej stanąć - o, właśnie. A teraz podaj mi drugą rękę, Pompejuszu, to wejdę ci na ramiona.

Spełnił wszystko, czego sobie życzyłam, ja zaś dostawszy się na górę, stwierdziłam, że mogę bez trudności wytknąć przez otwór głowę i szyję. Widok był przecudowny. Nie znaleźć nic wspanialszego. Zatrzymałam się chwilę, aby przywołać Dianę do porządku tudzież upewnić Pompejusza, że zachowam ostrożność i postaram się ciążyć mu jak najmniej na ramionach. Oświadczyłam, że będę dlań delikatna - delikatna kom le beefsteak. Spełniwszy ten obowiązek wobec wiernego przyjaciela, oddałam się z wielkim zapałem i entuzjazmem smakowaniu panoramy, która tak łaskawie rozpościerała się przed mymi oczyma. Wszelako nie zamierzam rozwodzić się na ten temat. Nie będę opisywała miasta Edynburga. Każdy był w mieście Edynburgu. Każdy był w Edynburgu - starożytnej Edinie. Ograniczę się do doniosłych szczegółów mojej opłakanej przygody.

Zaspokoiwszy w pewnej mierze ciekawość, jaką we mnie budził rozmiar, położenie i wygląd ogólny miasta, mogłam spokojnie obejrzeć kościół, w którym się znajdowałam, oraz koronkową architekturę dzwonnicy. Zauważyłam, że dziura, przez którą wytknęłam głowę, jest otworem w tarczy gigantycznego zegara, z ulicy przypominającym zapewne dużą dziurkę od kluczyka, jaką widuje się na cyferblatach francuskich zegarków kieszonkowych. Niezawodnie otwór był przeznaczony na to, aby mechanik mógł w razie potrzeby wysunąć przezeń rękę i od wewnątrz poprawić wskazówki. Zaobserwowałam też ze zdumieniem olbrzymie rozmiary tychże wskazówek, z których dłuższa musiała liczyć nie mniej niż dziesięć stóp długości, a osiem lub dziewięć cali w najszerszym miejscu. Widać było, że sporządzone są z litej stali, a ich krawędzie wydawały się ostre.

Zauważywszy te wszystkie szczegóły i jeszcze kilka innych, obróciłam znów oczy na przepyszny widok roztoczony w dole i rychło pogrążyłam się w kontemplacji.

Wyrwał mnie z niej po paru minutach głos Pompejusza, który oznajmił, że nie może już dłużej wytrzymać, i poprosił, bym była łaskawa zejść. Nie miało to żadnego sensu, co też mu zakomunikowałam w dłuższej przemowie. Odpowiedział mi w sposób, który zdradzał jawny brak zrozumienia dla moich zapatrywań na ten temat. Wobec powyższego wpadłam w gniew, oświadczyłam mu dobitnie, że jest durniem, że dopuścił się  ignoramus-ci-w--oko, że jego poglądy są  insumarium bovis, a słowa to zwykłe treleverborum. Najwyraźniej zadowolił się tym, ja zaś powróciłam do mej kontemplacji.

W jakieś pół godziny po, tej sprzeczce, właśnie gdy byłam głęboko pochłonięta niebiańskim widokiem, uczułam niespodziewanie, że coś zimnego delikatnie uciska mi kark. Nie trzeba dodawać, że zaniepokoiłam się niewymownie. Wiedziałam, iż Pompejusz znajduje się pod moimi stopami, a Diana, zgodnie z wyraźnym poleceniem, siedzi na ogonie w dalszym kącie komory. Cóż więc to być mogło? Niestety! Odkryłam przyczynę aż nazbyt rychło.

Obróciwszy leciutko głowę w bok, spostrzegłam ku swemu najwyższemu przerażeniu, że olbrzymia, połyskliwa, podobna do miecza wskazówka minutowa zegara, dokonując godzinnego obrotu, spoczęła na mej szyi.

Wiedziałam, że nie ma sekundy do stracenia. Natychmiast szarpnęłam się w tył - ale już było za późno. Nie mogłam ani rusz wyciągnąć głowy z tego okropnego potrzasku, w którym utkwiła, a który zacieśniał się i zacieśniał z szybkością nad wszelkie pojęcie straszliwą. Nie sposób wyobrazić sobie ową mękę. Poderwałam ręce w górę i z całej mocy spróbowałam dźwignąć ciężką stalową sztabę. Z równym powodzeniem mogłabym usiłować podnieść samą katedrę. Wskazówka opuszczała się i opuszczała, coraz to bardziej i bardziej. Wrzasnęłam o ratunek do Pompejusza, atoli ten oświadczył, że czuje się dotknięty, ponieważ nazwałam go „starym zezowatym durniem". Ryknęłam na Dianę, suczka jednak odpowiedziała jedynie: hau-hau-hau, utrzymując, że przykazałam jej „pod żadnym pozorem nie ruszać się z kąta". Nie mogłam więc spodziewać się pomocy ód moich towarzyszy.

Tymczasem ciężka, złowroga Kosa Czasu (dopiero teraz bowiem pojęłam dosłowne znaczenie owej klasycznej nazwy) nie zatrzymała się w swym biegu ani też nie zdradzała niczym, że może się zatrzymać. Opuszczała się coraz bardziej. Już pogrążyła swą ostrą krawędź na pełny cal w mej szyi, wskutek czego zaczęło mi się mącić w głowie. Raz zwidywało mi się, że jestem w Filadelfii z dostojnym doktorem Dusigroszem, to znowu, że siedzę w saloniku pana Blackwooda słuchając jego bezcennych pouczeń. A potem napłynęły słodkie wspomnienia dawnych, lepszych czasów i jęłam myśleć o owym szczęsnym okresie, kiedy świat cały nie był pustynią, a Pompejusz - tak bezwzględnym okrutnikiem.

Tykanie mechanizmu bawiło mnie. Mówię: bawiło, albowiem odczucia moje graniczyły teraz ze szczęściem zupełnym i najdrobniejsze rzeczy sprawiały mi przyjemność. Wieczyste tik-tak, tik-tak zegara wydawało mi się najmelodyjniejszą muzyką, a nawet chwilami przywodziło na pamięć urocze kazania doktora Bigosa. A te ogromne cyfry na tarczy zegarowej—jakże inteligentnie, intelektualnie one wyglądały! Niebawem poczęły tańczyć mazurka; bodajże cyfra V wykonywała go w sposób; który najbardziej mnie zadowalał. Widać było, że to dama z wychowaniem. Żadnych fum, zgoła nic niedelikatnego w ruchach. Piruety robiła w sposób zachwycający, okręcając się na swoim wierzchołku. Spróbowałam podać jej krzesło, widziałam bowiem, że jest najwyraźniej zmęczona tym wysiłkiem - i dopiero wtedy uświadomiłam sobie w pełni swoje żałosne położenie. Żałosne było, zaiste! Sztaba pogrążyła się już na dwa cale w mej szyi. Przeszyło mnie uczucie dojmującego bólu. Zaczęłam modlić się o śmierć i pośród tej męczarni nie mogłam się powstrzymać od zacytowania tych przecudownych wierszy poety Miguela de Cervantesa.

Vanny Buren, tan escondida

Query no te senty venny

Pryk i plaster delly morry

Nommy, torny, darny, viddy!

 

Ale otóż i pojawiła się nowa potworność, jako żywo zdolna porazić najsilniejsze nerwy. Wskutek okrutnego nacisku mechanizmu oczy zaczęły mi całkiem wyłazić z orbit. Właśnie gdy rozmyślałam, jak można by dać sobie bez nich radę, jedno wypsnęło mi się z głowy, stoczyło po stromej ścianie dzwonnicy i ulokowało w rynnie biegnącej wzdłuż okapu dachu głównego budynku. Przykra mi była nie tyle utrata oka, co ów zuchwały wyraz niezależności i wzgardy, z jakim łypnęło na mnie wyleciawszy mi z czaszki. Leżało w owej rynnie wprost pod moim nosem i te fochy, które zaczęło stroić, byłyby śmieszne, gdyby nie były niesmaczne. Nigdy jeszcze nie widziano podobnego mrugania i przymrużania. Takie zachowanie się tego mojego oka w rynnie było nie tylko irytujące przez swoją jawną czelność i bezwstydną niewdzięczność, ale też i niesłychanie kłopotliwe z uwagi na solidarność, jaka zawsze istnieje między dwojgiem oczu pochodzących z tej samej głowy, choćby najbardziej od siebie oddalonych. Zmuszona byłam chcąc nie chcąc mrugać niejako w ścisłej współzależności od tego paskudztwa, które leżało tam, pod moim nosem. Niebawem jednak doznałam ulgi dzięki wypadnięciu drugiego oka. Staczając się w dół obrało sobie (być może w wyniku ukartowanej zmowy) tenże sam kierunek, co jego współtowarzysz. Jedno i drugie sturlało się do rynny, ja zaś prawdziwie byłam rada, że się pozbyłam obydwu.

Wskazówka werżnęła mi się w szyję już na cztery i pół cala i do przecięcia pozostało teraz tylko trochę skóry. Doznawałam uczucia całkowitego szczęścia, wiedziałam bowiem, że jeszcze co najwyżej kilka minut, a wyzwolę się z tak nieprzyjemnego położenia. Jakoż bynajmniej nie zawiodłam się w tych oczekiwaniach. Dokładnie o godzinie piątej dwadzieścia pięć po południu olbrzymia wskazówka minutowa przesunęła się dostatecznie daleko w swoim straszliwym obrocie, by odciąć drobną reszteczkę mojej szyi. Bez żalu ujrzałam własną głowę, która tyle mi przysporzyła kłopotów, odrywającą się ostatecznie od tułowia. Zrazu stoczyła się po boku dzwonnicy, potem na kilka sekund zatrzymała w rynnie, by wreszcie dać nura w dół, na sam środek ulicy.

Wyznam szczerze, iż doświadczyłam w tej chwili uczuć najosobliwszej - to mało: najbardziej tajemniczej, zagadkowej i niepojętej natury. Zmysły moje znajdowały się niejako i tu, i tam jednocześnie. Głową myślałam, że ja, głowa, jestem właściwą Signorą Psyche Zenobią - a w następnym momencie byłam przeświadczona, że to ja sama, ciało, jestem swoją prawdziwą osobowością. Ażeby rozjaśnić sobie myśli na ten temat, sięgnęłam do kieszeni po tabakierkę, jednakże kiedy wydobywszy ją popróbowałam użyć miłej zawartości w zwyczajny sposób, natychmiast zdałam sobie sprawę ze swego szczególnego braku i przeto bezzwłocznie rzuciłam tabakierkę głowie. Ta zażyła szczyptę z ogromną satysfakcją i odwzajemniła mi się uśmiechem. Zaraz potem wygłosiła do mnie jakąś mówkę, której nie mogłam wyraźnie dosłyszeć nie posiadając uszu. Zrozumiałam wszelako tyle, iż jest zdumiona, że pragnę zostać przy życiu w podobnych okolicznościach. Na ostatku zacytowała szlachetne słowa Ariosta:

II pover homcio che non sera corty

I walczy dalej tenty erry morty

 

przyrównując mnie tym sposobem do bohatera, który nie spostrzegłszy w gorączce bitwy, że już nie żyje, nadal bój toczył z niezłomną dzielnością.

Teraz już nic nie przeszkadzało mi zejść z mego wyniosłego posterunku, co też i uczyniłam. Nigdy jakoś nie mogłam wymiarkować, co tak szczególnie osobliwego dostrzegł Pompejusz w moim wyglądzie. Rozwarł usta od ucha do ucha i zacisnął powieki, jakby chciał nimi rozgnieść orzech. W końcu zrzucił paltot; jednym susem znalazł się na schodach i zniknął. Posłałam za hultajem następujące gwałtowne słowa Demostenesa:

Andrzeju Flegetonie, z rzetelnym zmykasz pośpiechem!

za czym obróciłam się do mojej lubci, jednookiej, kosmatej Diany... Niestety! Jakiż okrutny widok uderzył moje oczy! Czyżby to szczur czmychał tam do nory? A tu - czyżby to były porzucone kosteczki mojego aniołka, okrutnie pożartego przez potwora? Bogowie! Cóż widzę? Czyliż to duch, cień, mara mej ukochanej suczki siedzi tam w kącie, z gracją tak pełną melancholii? Tss... coś powiada - o nieba - i to w niemieckiej mowie Schillera:

Unt stube duk, so stube dun

Duk sie! Duk sie!

Niestety, czyż słowa te nie są aż nazbyt prawdziwe? Jeśli umarłam, to wszak skonałam, Dla ciebie, dla ciebie! Słodka idiotka! I ona też poświęciła się za mnie. Cóż teraz pozostało bezgłowej, bezpudlowej, bezmurzynowej, nieszczęsnej Signorze Psyche Zenobii? Niestety - nic! Skończyłam.

 

Следующий рассказ Эдгара По, переведённый на польский язык, называется «CZARNY KOT». Другие рассказы можно читать онлайн в разделе «Книги на польском».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Как Вы узнали о наших курсах иностранных языков?