gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Эрнест Хемингуэй, «Старик и море» (Stary człowiek i morze) на польском

Эрнест Хемингуэй, 2 часть книги «Старик и море» (Stary człowiek i morze) на польском языке:

 

„Sądzisz, że wielki Di Maggio pozostałby przy rybie tak długo, jak ja zostanę przy tej? - pomyślał. - Z pewnością tak, a nawet dłużej, bo jest młody i silny. Poza tym jego ojciec był rybakiem. Ale czy ta ostroga nie bolałaby go zanadto?”

- Nie wiem - powiedział. - Nigdy nie miałem takiej ostrogi.

 Kiedy słońce zaszło, wspominał, chcąc dodać sobie ducha, jak to niegdyś w szynku w Casablance próbował się na rękę z wielkim Murzynem z Cienfuegos, który był najsilniejszym człowiekiem w porcie. Cały dzień i noc trwali, oparłszy łokcie na linii wykreślonej kredą na stole, z przedramionami sterczącymi w górę i twardo splecionymi dłońmi. Jeden i drugi usiłował przegiąć rękę przeciwnika do stołu. Robiono liczne zakłady, ludzie wchodzili i wychodzili z izby oświetlonej lampami naftowymi, a on patrzał na ramię i rękę Murzyna, i na jego twarz. Po pierwszych ośmiu godzinach zmieniano sędziów co cztery następne, ażeby mogli się przespać. Spod paznokci jego i Murzyna sączyła się krew, obaj patrzyli sobie w oczy, na ręce i przedramiona, a widzowie wchodzili i wychodzili, siadali na wysokich krzesłach pod ścianą i przyglądali się. Ściany były drewniane, pomalowane na jaskrawoniebieski kolor, a lampy rzucały na nie cienie ich dwóch. Cień Murzyna był olbrzymi i drgał na ścianie, gdy powiew poruszał płomyki lamp. Przez całą noc zmieniały się zakłady; Murzyna pokrzepiano rumem i zapalano mu papierosy. Murzyn łyknąwszy rumu, zbierał się na potężny wysiłek i raz przegiął o prawie trzy cale rękę starego, który wtedy nie był starym, ale Santiago El Campeon. Mimo to stary znów zdołał podnieść rękę do równego pionu. Miał już wtedy pewność, że pobił Murzyna, który był wspaniałym chłopem i nie byle atletą. I o świcie, kiedy widzowie robiący zakłady domagali się, żeby ogłosić nierozegraną, a sędzia potrząsał głową, stary zebrał wszystkie siły i przegiął rękę Murzyna w dół, póki nie spoczęła na stole. Próba zaczęła się w niedzielę rano, a skończyła w poniedziałek o tej samej porze. Wielu z zakładających się prosiło o ogłoszenie nierozegranej, ponieważ musieli iść do doków, aby ładować worki z cukrem; albo do pracy w Hawańskiej Kompanii Węglowej. Gdyby nie to, każdy by chciał, żeby spotkanie doprowadzono do końca. Ale stary i tak je zakończył, i to zanim ktokolwiek musiał odejść do roboty. Przez długi czas potem wszyscy nazywali go Czempionem, a wiosną nastąpiło spotkanie rewanżowe. Zakłady były jednak niewysokie, on zaś wygrał z zupełną łatwością, bo w pierwszej próbie złamał pewność siebie Murzyna z Cienfuegos. Potem miał jeszcze kilka spotkań, a później nie było już ich więcej. Doszedł do wniosku, że może pokonać każdego, jeżeli dostatecznie się uprze, i uznał, że szkodzi to jego prawej ręce przy połowach. Kilkakrotnie przeprowadził ćwiczebne próby lewą. Ale lewa ręka była zawsze zdrajczynią, nie chciała robić tego, czego od niej żądał, więc jej nie ufał.

„Teraz słońce dobrze ją wypiecze - pomyślał. - Nie powinna już mi się kurczyć, chyba że nocą zanadto zziębnie. Ciekaw jestem, co też ta noc przyniesie”.

W górze przeleciał samolot zdążający do Miami i stary obserwował, jak jego cień płoszy ławice latających ryb.

- Jeżeli tu jest tyle tych ryb, powinny być i delfiny - powiedział i odchyliwszy się w tył, pociągnął linkę, żeby się przekonać, czy można jej wybrać choć trochę. Nie zdołał jednak tego zrobić, a linka, drżąc i pryskając kropelkami wody, zatrzymała się w punkcie naprężenia, który poprzedzał pęknięcie. Łódź z wolna płynęła dalej, a stary śledził samolot, póki nie zniknął mu z oczu.

„Musi być bardzo dziwnie w samolocie - pomyślał. - Ciekawe, jak wygląda morze z takiej wysokości? Powinni dobrze widzieć ryby, jeżeli nie lecą za wysoko. Chciałbym lecieć bardzo wolno dwieście sążni nad wodą i oglądać ryby z góry. Na kutrach żółwiowych właziłem na saling maszt i nawet z takiej wysokości wiele widziałem. Delfiny wydają się stamtąd bardziej zielone i można dojrzeć ich pasy i fioletowe cętki, i całą ławicę, jak płyną. Dlaczego wszystkie szybkie ryby z ciemnego nurtu mają fioletowe grzbiety, a zwykle i fioletowe pasy albo cętki? Naturalnie, delfin wydaje się zielony, bo w rzeczywistości jest złoty. Ale kiedy wypływa na żer i jest naprawdę głodny, występują mu na bokach fioletowe pasy, takie jak u marlina. Czyżby to gniew je wywoływał, czy może zwiększona szybkość?” Tuż przed zapadnięciem zmroku, kiedy mijali ogromną wyspę wodorostów sargassowych, która wzdymała się i kołysała na lekkich falach, jak gdyby ocean kochał się z czymś pod żółtą kołdrą, małą linkę pochwycił delfin. Stary zobaczył go, kiedy delfin wyskoczył w górę, szczerozłoty w ostatnich promieniach słońca, wyginający się i dziko roztrzepotany w powietrzu. Wyskakiwał ciągle od nowa, powtarzając swoje oszalałe łamańce, a stary przedostał się na rufę, kucnął i przytrzymawszy dużą linkę prawą ręką i dłonią, lewą zaczął ciągnąć delfina, za każdym razem nadeptując wybrany kawałek linki bosą lewą stopą. Kiedy ryba znalazła się przy rufie, nurkując i miotając się rozpaczliwie z boku na bok, stary wychylił się i wciągnął ją przez burtę, złocistą i połyskliwą, znaczoną fioletowymi cętkami. Szczęki jej zwierały się na haku konwulsyjnymi szybkimi kłapnięciami, łomotała o dno łodzi swym długim, płaskim ciałem, łbem i ogonem, póki nie uderzył jej pałką po tej lśniącej, złocistej głowie, a wtedy zadrżała i legła bez ruchu. Stary zdjął ją z haka, założył nową sardynkę i rzucił przynętę za burtę. Potem powoli wrócił na dziób. Obmył lewą rękę i wytarł ją o spodnie. Następnie przełożył ciężką linkę z prawej ręki do lewej i opłukał prawą dłoń obserwując pogrążanie się słońca w morzu oraz kąt nachylenia dużej linki.

- Nic się u niego nie zmienia - powiedział. Ale śledząc ruch wody przepływającej po dłoni, zauważył, że jest wyraźnie wolniejszy.

- Przywiążę oba wiosła w poprzek rufy, bo to go w nocy zmusi do zwolnienia - powiedział. – Jest gotów przetrzymać noc, ale i ja także.

„Lepiej byłoby wypatroszyć tego delfina trochę później, żeby zatrzymać krew w mięsie - pomyślał. - Mogę to zrobić potem, a jednocześnie przywiązać wiosła, żeby wytworzyć opór. Powinienem teraz zostawić marlina w spokoju i nie przeszkadzać mu zanadto o zachodzie. Zachód słońca to trudna pora dla wszystkich ryb”.

Osuszył rękę w powietrzu, po czym chwycił nią linkę, odprężył się, jak mógł, i pozwolił pociągnąć się w przód do samych desek dziobu, tak że łódź przejęła teraz napięcie w równej lub nawet większej mierze niż on.

„Uczę się, jak to robić - pomyślał. - W każdym razie tę część roboty. Poza tym trzeba pamiętać, że marlin nic nie jadł, odkąd wziął przynętę, a jest ogromny i trzeba mu dużo żarcia. Ja zjadłem całego bonito. Jutro zjem delfina. (Nazywał go dorado). Może powinienem zjeść trochę, kiedy go oczyszczę. Trudniej go będzie jeść niż bonito. No, ale nic nie jest łatwe”.

- Jak się tam czujesz, rybo? - zapytał głośno. - Bo ja dobrze, a z moją lewą ręką jest już lepiej i mam pożywienie na noc i na dzień. Ciągnij łódź, rybo.

Prawdę mówiąc, nie czuł się dobrze, gdyż ból od linki, uciskającej mu plecy, nieomal przekroczył już bolesność i przeszedł w tępe uczucie, które wydawało się staremu podejrzane. „Ale miewałem już gorsze rzeczy - pomyślał. - Rękę mam tylko trochę skaleczoną, a drugą puścił kurcz. Nogi są w porządku. Prócz tego jestem nad nim górą, jeżeli idzie o odżywienie”.

Było teraz ciemno, bo we wrześniu zmrok szybko zapada po zachodzie słońca. Stary leżał oparty o stare deski dziobu i odpoczywał, jak mógł. Ukazały się pierwsze gwiazdy. Nie znał nazwy „Rigel”, ale dojrzał tę gwiazdę i wiedział, że niedługo pojawią się wszystkie i że będzie miał przy sobie swoich dalekich przyjaciół.

- Marlin jest także moim przyjacielem - powiedział na głos. - Jeszczem nie widział ani nie słyszał o takiej rybie. Mimo to muszę go zabić. Cieszę się, że nie musimy próbować zabijać gwiazd.

„Co by to było, gdyby człowiek musiał co dzień próbować zabić księżyc? Księżyc ucieka. A gdyby tak co dzień trzeba było zabijać słońce? W czepku się rodziliśmy” - pomyślał.

A potem żal mu się zrobiło tej wielkiej ryby, która nie miała się czym pożywić, ale jego postanowienie, że musi ją zabić, nie osłabło ani na chwilę wpośród owego żalu. „Iluż ludzi ona nakarmi! - myślał. - Tylko czy oni są warci tego, żeby ją jeść? Nie, oczywiście, że nie. Sądząc po jej postępowaniu i wielkiej godności, nikt nie jest tego wart”.

„Nie rozumiem się na tych rzeczach - myślał. - Ale dobrze, że nie musimy zabijać słońca, księżyca czy gwiazd. Wystarczy, że żyjemy na morzu i zabijamy naszych prawdziwych braci. Teraz muszę pomyśleć o tym hamowaniu wiosłami. Ma to swoje wady i zalety. Mogę stracić tyle linki, że utracę i jego, jeżeli zbierze się na wysiłek, a opór wioseł nie ustąpi i łódź postrada całą swoją lekkość. Ta lekkość wprawdzie przedłuża nasze wspólne cierpienie, ale jest także moim bezpieczeństwem, bo on ma wielką szybkość, której jeszcze dotąd nie wykorzystał. Co będzie, to będzie, ale muszę wypatroszyć delfina, żeby się nie zepsuł, i zjeść trochę, aby nabrać sił. Odpocznę teraz jeszcze z godzinkę i dopiero, jak poczuję, że płynie równo i spokojnie, przyjdę na rufę, żeby zabrać się do roboty i coś postanowić. Tymczasem będę mógł zobaczyć, co robi i czy widać w nim jakieś zmiany. Z tymi wiosłami to dobra sztuczka, ale już przyszła pora grać na pewniaka. Bądź co bądź, to wciąż jeszcze tęga ryba; widziałem, że hak ma w kącie pyska, a szczęki trzyma zaciśnięte. Męka haka to jeszcze nic. Męka głodu i to, że boryka się z czymś, czego nie rozumie - to jest wszystko. Odpocznij teraz, stary, i pozwól mu pracować, póki nie przyjdzie twoje następne zadanie”.

Odpoczywał, jak mu się wydawało, ze dwie godziny. Księżyc wschodził teraz późno, nie miał więc sposobu określenia pory. W gruncie rzeczy odpoczywał tylko względnie. Wciąż trzymał na ramionach ciężar ciągnącej ryby, tyle że uchwycił lewą ręką krawędź dzioba i przenosił na samą łódź coraz więcej i więcej oporu, który stawiał marlinowi.

„Jakież by to było proste, gdybym mógł zamocować linkę! - myślał. - Ale on mógłby ją zerwać jednym niewielkim szarpnięciem. Muszę własnym ciałem łagodzić naprężenie linki i każdej chwili być gotów oddać mu ją obiema rękami”.

- Aleś ty jeszcze nie spał, stary - powiedział. - Minęło już pół dnia, noc, a teraz następny dzień, jak nie zmrużyłeś oka. Musisz obmyślić jakiś sposób, żeby trochę się zdrzemnąć, o ile on będzie płynął spokojnie i równo. Jeżeli się nie prześpisz, może ci się zmącić w głowie.

„W głowie mam dostatecznie jasno - pomyślał. - Aż za jasno. Taka jest jasna jak te gwiazdy, które są moimi siostrami. Mimo to muszę się przespać. Bo one sypiają, sypia księżyc i słońce, i nawet ocean czasem drzemie w pewne dni, kiedy nie ma prądu i jest gładka cisza morska”.

„Pamiętaj, żeby się przespać - myślał. - Zmuś się do tego i wykombinuj jakiś prosty a pewny sposób na linki. Teraz idź i przygotuj delfina. To za duże ryzyko uwiązywać wiosła dla oporu, jeżeli musisz iść spać”. „Mógłbym dać radę bez spania - powiedział do siebie - ale to byłoby zanadto niebezpieczne”.

Popełznął na czworakach ku rufie, uważając, żeby nie szarpnąć ryby. „Może on sam też na wpół drzemie - pomyślał. - Ale ja nie chcę, żeby odpoczywał. Musi ciągnąć, póki nie zdechnie”.

Na rufie obrócił się tak, że lewa ręka przytrzymywała na barkach napiętą linkę, prawą zaś dobył z pochewki nóż. Gwiazdy świeciły teraz jasno, delfina widział wyraźnie, więc wbił mu w głowę ostrze i wywlókł spod rufy. Przycisnął go stopą i rozciął szybko od odbytnicy aż po sam koniec dolnej szczęki. Następnie odłożył nóż wypatroszył rybę prawą ręką, wybierając wnętrzności do czysta i odrywając skrzela. Poczuł w dłoni ciężki, śliski żołądek i rozciął go. Wewnątrz znajdowały się dwie latające ryby. Były świeże i jędrne, więc je położył jedną obok drugiej, a skrzela i wnętrzności wyrzucił za rufę. Opadły w dół, pozostawiając w wodzie fosforyzujący szlak. Delfin był zimny, a w świetle gwiazd miał jakąś trędowatą szarobiałą barwę; stary, przycisnąwszy łeb prawą stopą, odarł ze skóry jeden bok ryby. Potem obrócił ją, ściągnął skórę z drugiego boku i odkrajał z obu stron mięso od głowy aż do ogona. Spuścił szkielet za burtę i wyjrzał, by się przekonać, czy w wodzie nie ma wiru. Ale dostrzegł tylko świetlistość wolno opadającego szkieletu. Obrócił się więc, włożył latające ryby między dwa odkrajane kawałki delfina, schował nóż do pochwy i z wolna począł przesuwać się na dziób. Grzbiet miał przygięty pod ciężarem linki, a ryby niósł w prawej ręce. Wróciwszy na dziób rozłożył na deskach oba kawałki delfina, a przy nich latające ryby. Następnie ulokował linkę w nowym miejscu ramienia i przytrzymał ją znów lewą ręką, oparłszy się o burtę. Potem wychylił się i opłukał latającą rybę, notując sobie w pamięci szybkość wody przepływającej po dłoni. Dłoń fosforyzowała po oprawieniu delfina; obserwował przepływającą po niej wodę. Prąd był słabszy, a kiedy stary potarł o deski łodzi bokiem ręki, oderwały się od niej cząsteczki fosforu i spłynęły powoli za rufę.

- Zaczyna się męczyć albo odpoczywa - powiedział. - Teraz trzeba się wziąć do zjedzenia tego delfina, wypocząć trochę i przespać się odrobinę. Przy świetle gwiazd, wśród nocy, która robiła się coraz chłodniejsza, zjadł pół kawałka delfina i jedną latającą rybę, uprzednio wypatroszywszy ją i odciąwszy głowę.

- Jaki doskonały jest delfin gotowany - powiedział. - A jaki obrzydliwy na surowo. Więcej już nie popłynę bez soli albo cytryn.

„Gdybym miał rozum, byłbym przez cały dzień rozpryskiwał wodę na dziobie, to po wyschnięciu zostałaby sól - pomyślał.

- Tylko że tego delfina złowiłem dopiero pod zachód. A jednak to był brak przygotowania. Ale dobrze wszystko przeżułem i jakoś mnie nie zemdliło”.

Niebo chmurzyło się na wschodzie i gwiazdy, które znał, znikały jedna po drugiej. Wydawało mu się teraz, że wpływa jakby w olbrzymi kanion chmur, a wiatr ustał zupełnie.

- Za trzy, albo cztery dni przyjdzie niepogoda - powiedział stary. - Ale nie dzisiaj ani jutro. Gotuj się teraz do snu, póki ryba płynie spokojnie i równo. Przytrzymał mocno linkę prawą ręką, którą następnie przycisnął udem, jednocześnie opierając się całym ciężarem o deski dziobu. Potem umieścił linkę nieco niżej na ramieniu i chwycił ją silnie lewą dłonią.

„Moja prawa może ją trzymać, póki jest przyciśnięta - pomyślał. - Jeżeli puści przez sen, zbudzi mnie lewa, jak linka zacznie wylatywać. Ciężkie to dla prawej ręki. Ale przyzwyczajona jest do cierpienia. Nawet jeżeli pośpię dwadzieścia minut czy pół godziny, dobre będzie i to”.

Pochylił się do przodu i położył przywierając całym sobą do linki, przycisnął prawą rękę ciężarem własnego ciała i zaraz usnął. Nie śniły mu się lwy, ale ogromna ławica delfinów, rozciągająca się na osiem czy dziesięć mil. Był to czas godów i delfiny wyskakiwały wysoko w powietrze, spadając w ten sam lej, który trwał jeszcze w wodzie po ich skoku.

Potem przyśniło mu się, że jest w wiosce i leży na łóżku, że wieje północny wiatr, i było mu bardzo zimno, i prawą rękę miał drętwą, bo trzymał głowę na niej zamiast na poduszce. Później zaczął śnić o długiej, żółtej plaży i ujrzał pierwsze lwy schodzące na nią o wczesnym zmierzchu, a po nich nadeszły inne, on zaś wsparł brodę na krawędzi dziobu statku, stojącego na kotwicy pośród wieczornej bryzy wiejącej od lądu, i czekał, czy nie przyjdzie jeszcze więcej lwów, i był szczęśliwy.

Księżyc już wzeszedł od dawna, ale on spał dalej, ryba ciągnęła nieprzerwanie, a łódź wpłynęła w tunel obłoków. Zbudziło go szarpnięcie prawej pięści, która uderzyła go w twarz, i palenie w dłoni, przez którą sunęła linka. W lewej ręce nie miał czucia, lecz prawą przytrzymał z całej mocy linkę, ta jednak wylatywała dalej. Wreszcie lewa odnalazła ją, wtedy stary odchylił się, a linka parzyła mu teraz plecy i rozrzynała okropnie lewą dłoń, która przejęła całe naprężenie. Obejrzał się na zwoje i stwierdził, że odwijają się gładko. Właśnie w tej chwili marlin wyskoczył, rozbryzgując potężnie morze, po czym runął w nie ciężko. Następnie skoczył znowu i znowu, a łódź płynęła szybko, choć linka wciąż wylatywała, stary zaś zwiększał napięcie aż do punktu zerwania, i znów do punktu zerwania, i robił to wciąż od nowa. Leżał wciśnięty w dziób łodzi, twarzą w pokrajanych kawałkach delfina, i nie mógł się poruszyć.

„Na to właśnie czekaliśmy - pomyślał. - Więc teraz trzeba to znieść”.

„Musi zapłacić za tę linkę - myślał. - Musi zapłacić”.

Nie mógł widzieć skoków marlina, słyszał jedynie rozwieranie się wód oceanu i ciężkie chluśnięcia, gdy ryba spadała. Szybko sunąca linka haratała mu strasznie ręce, ale od początku wiedział, że to nastąpi, więc próbował trzymać ją stwardniałą częścią dłoni i nie pozwolić, by osunęła się głębiej albo przecięła palce.

„Gdyby chłopiec tu był, zmoczyłby zwoje - pomyślał. - Gdyby chłopiec tu był. Gdyby tu był”.

Linka wylatywała wciąż, wciąż i wciąż, ale już teraz zwalniała, a marlin musiał zdobywać każdy jej cal. Stary oderwał głowę od desek i kawałków ryby, które rozgniótł policzkiem. Następnie podniósł się na kolana, a potem powoli wstał. Oddawał linkę, ale robił to coraz wolniej. Przesunął się w tył, do miejsca, gdzie mógł wymacać stopą zwoje, których nie widział. Linki było jeszcze dość, a marlin musiał obecnie przezwyciężyć tarcie całej tej nowej jej części o wodę.

„Tak - myślał stary. - Wyskoczył już z górą tuzin razy, napełnił sobie powietrzem pęcherze na grzbiecie i nie może zanurzyć się głęboko, żeby zdychać tam, skąd nie zdołałbym go wydostać.

Niedługo zacznie krążyć, a wtedy muszę się wziąć do niego. Ciekawe, co go tak nagle ruszyło. Czy to głód doprowadził go do rozpaczy, czy też przeląkł się czegoś w nocy? Może raptem ogarnął go strach. Ale przecież był taki spokojny, silny, wydawał się taki nieustraszony i ufny. Dziwne”.

- Lepiej sam bądź nieustraszony i ufny, mój stary - powiedział. - Trzymasz go znowu, ale nie możesz już wybrać linki. Tylko że on niedługo musi zacząć kołować.

Przytrzymując rybę lewą ręką i ramionami, pochylił się i zaczerpnął wody w prawą dłoń, aby zmyć z twarzy rozgniecione mięso delfina. Obawiał się, że może go zemdlić, a wtedy zwymiotuje i straci siły. Obmywszy twarz, wysunął przez burtę prawą rękę, opłukał ją i przytrzymał w słonej wodzie, śledząc pierwszą zorzę pojawiającą się przed wschodem słońca.

„Idzie prawie prosto na wschód - pomyślał. - To znaczy, że jest zmęczony i płynie z prądem. Niedługo będzie musiał zataczać koła. Wtedy zacznie się dla nas prawdziwa robota”.

Osądziwszy, że prawa ręka pozostała już dość długo w wodzie, i obejrzał.

- Nie jest tak źle - powiedział. - A ból to głupstwo dla mężczyzny.

Ujął linkę ostrożnie, tak żeby nie trafiła w świeże skaleczenia, i przesunął ciężar ciała w ten sposób, by móc zanurzyć lewą rękę po drugiej stronie łodzi.

- Nie najgorzej się sprawiłaś jak na coś tak marnego - powiedział do swojej lewej ręki. – Ale była chwila, kiedy nie mogłem cię znaleźć.

„Dlaczego nie urodziłem się z dwiema dobrymi rękami? - pomyślał. - A może to moja wina, że nie ćwiczyłem tej jak należy. Ale Bóg świadkiem, że miała dosyć okazji do nauki. Mimo wszystko nieźle dawała sobie radę w nocy, a kurcz ją chwycił tylko raz. Jeżeli to się powtórzy, niech mi ją linka odetnie”.

Kiedy to pomyślał, zrozumiał, że mąci mu się w głowie, i uznał, że powinien zżuć jeszcze trochę delfina. „Ale nie mogę - powiedział do siebie. - Lepiej mieć pustkę w głowie niż stracić siły przez mdłości. A wiem, że odkąd tkwiłem w tym twarzą, nie zatrzymam tego w sobie po jedzeniu. Zachowam mięso na wszelki wypadek, póki się nie zepsuje. Teraz już za późno zdobywać siły jedzeniem. Głupi jesteś - powiedział do siebie. - Zjedz drugą latającą rybę”.

Leżała gotowa, oczyszczona, więc podniósł ją lewą ręką i zjadł całą rybę aż do ogona, starannie przeżuwając ości. „Chyba jest pożywniejsza od wszystkich ryb - pomyślał. - Przynajmniej jest w niej ten rodzaj siły, którego mi potrzeba. Teraz zrobiłem, co mogłem. Niechże on zaczyna krążyć i niech już przyjdzie walka”.

Słońce wschodziło po raz trzeci, odkąd stary wyruszył na morze, gdy ryba poczęła zataczać kręgi. Po skosie linki nie mógł jeszcze poznać, że marlin kołuje. Na to było za wcześnie. Poczuł tylko lekkie zluźnienie napięcia i zaczął delikatnie ciągnąć linkę prawą ręką. Naprężyła się jak zwykle, ale właśnie kiedy była bliska punktu zerwania, zaczęła się poddawać. Wysunął głowę i barki spod linki i zaczął ją przyciągać równo i delikatnie. Rozkołysanym ruchem wybierał ją oburącz, usiłując, ile tylko mógł, pomagać sobie ciałem i nogami. Stare nogi i ramiona poruszały się wahadłowo, w miarę jak ciągnął.

- To bardzo duże koło - powiedział. - Ale przecież kołuje. Potem nie sposób już było wybrać więcej linki, więc ją  przytrzymał, póki nie dojrzał w słońcu pryskających z niej kropelek. Wtedy zaczęła wylatywać z powrotem, a stary ukląkł i niechętnie pozwolił jej znowu sunąć w ciemną wodę.

- W tej chwili robi najdalszą część koła - powiedział. „Trzeba go trzymać ze wszystkich sił - pomyślał. – Napięcie będzie za każdym razem zmniejszało jego krąg. Może za jakąś godzinę go zobaczę. Teraz muszę go zmęczyć, a potem muszę go zabić”.

Ale ryba wciąż z wolna krążyła, a w dwie godziny później stary był cały mokry od potu i wyczerpany do szpiku kości. Jednakże teraz koła były już znacznie mniejsze, a sądząc po skosie linki marlin wciąż podnosił się coraz wyżej.

Staremu od godziny pokazywały się przed oczami czarne plamki, a słone strugi potu zalewały mu oczy, skaleczenie nad powieką i na czole. Nie lękał się czarnych plamek. Były one rzeczą normalną przy tym natężeniu, z jakim ciągnął za linkę. Jednak dwukrotnie zrobiło mu się słabo, uczuł zawrót głowy i to go martwiło.

- Nie mogę sprawić sobie zawodu i skonać przy takiej rybie - powiedział. - Boże, dopomóż wytrwać teraz, kiedy mi tak pięknie wypływa. Odmówię sto Ojcze nasz i sto Zdrowaś Mario. Ale nie mogę zmówić ich zaraz.

„Uważaj je za zmówione - pomyślał. - Odmówię je później”.

Właśnie w tej chwili wyczuł nagłe targnięcie i szarpanie za linkę, którą trzymał obiema rękami. Było ono ostre, twarde i ciężkie.

„Uderza swoim mieczem o drucianą przyponę - pomyślał. - To było nieuniknione. Musiał to zrobić. Przez to może jednak wyskoczyć, a ja bym wolał, żeby jeszcze krążył. Skoki były mu potrzebne do nabrania powietrza. Ale potem każdy następny poszerzy otwór rany od haka i marlin może go wyrzucić”.

- Nie skacz, rybo - powiedział. - Nie skacz.

Marlin jeszcze kilka razy uderzył o przyponę, a za każdym potrząśnięciem jego łba stary oddawał nieco linki.

„Muszę utrzymać jego ból w tym samym miejscu - pomyślał.

- Mój jest nieważny. Mój mogę opanować. Ale jego ból może go doprowadzić do obłędu”.

Po pewnej chwili marlin przestał uderzać o drut i zaczął znów krążyć powoli. Stary nieprzerwanie wyciągał linkę. Ale znowu zrobiło mu się słabo. Zaczerpnął lewą ręką trochę morskiej wody i zmoczył nią sobie głowę. Następnie nabrał jeszcze więcej i roztarł kark.

- Nie mam kurczów - powiedział. - On się niedługo pokaże, a ja potrafię wytrzymać. Musisz wytrzymać. Nawet nie ma o czym gadać. Ukląkł przy dziobie i znowu na chwilę założył sobie linkę na barki. „Odpocznę teraz, póki robi koło, a potem wstanę i wezmę się do niego, kiedy podpłynie” - postanowił.

Miał wielką pokusę odpocząć na dziobie, pozwolić, by marlin sam zatoczył jedno koło, i nie odbierać mu wcale linki. Gdy jednak stopień jej naprężenia wskazał, że ryba zawróciła ku łodzi, wstał i począł przyciągać ją kołyszącym, wahadłowym ruchem, którym ponownie wybrał całą luźną linkę.

„Nigdy w życiu nie byłem tak zmęczony - pomyślał. - Teraz zrywa się pasat. Ale to mi pomoże go poholować. Strasznie mi tego potrzeba”.

- Odpocznę, jak będzie robił następny krąg - powiedział.

- Czuję się dużo lepiej. A potem jeszcze dwa, trzy koła i będę go miał.

Słomiany kapelusz osunął mu się daleko na tył głowy. Stary, pociągnięty linką, opadł na dziób czując, że ryba zawraca. „Pracuj teraz, rybo - pomyślał. - Wezmę cię na zakręcie”.

Morze rozkołysało się znacznie. Była to jednak pogodna bryza potrzebna staremu, aby mógł wrócić do domu.

- Posteruję na południowy zachód - powiedział. - Człowiek nigdy nie zgubi się na morzu, a wyspa jest długa.

Za trzecim okrążeniem ujrzał nareszcie marlina. Zobaczył go zrazu jako ciemny cień, który tak długo przepływał pod łodzią, że trudno było uwierzyć w jego rozmiar.

- Nie - powiedział stary. - Nie może być taki wielki. Ale marlin był taki wielki i zatoczywszy koło, wynurzył się na powierzchnię zaledwie o trzydzieści jardów, a stary zobaczył jego ogon sterczący z morza. Był dłuższy od ostrza dużej kosy, bladolawendowy nad ciemnobłękitną wodą.

Zagarniał ją i kiedy ryba przepływała tuż pod powierzchnią, stary mógł dojrzeć jej olbrzymie cielsko i opasujące je fioletowe pręgi. Płetwa grzbietowa zwisała w dół, a ogromne płetwy piersiowe rozpostarte były szeroko. Podczas tego okrążenia stary zobaczył oko ryby i dwie szare remory ssące, które płynęły w pobliżu. Niekiedy do niej przywierały; to znów odskakiwały nagle. Czasem płynęły swobodnie w jej cieniu. Każda miała ponad trzy stopy długości, a płynąc szybko, wiły się całym ciałem jak węgorze. Stary pocił się teraz, lecz już nie tylko od słońca. Za każdym spokojnym niespiesznym okrążeniem, jakie robiła ryba, wybierał kawał linki i pewien był, że jeszcze dwa kręgi, a zdoła uderzyć harpunem.

„Ale muszę go ściągnąć blisko, blisko, blisko - myślał. - Nie wolno mi mierzyć w głowę. Muszę go trafić w serce”.

- Bądź spokojny i silny, mój stary - powiedział.

Za następnym okrążeniem grzbiet ryby ukazał się nad wodą, ale marlin był trochę za daleko od łodzi. Robiąc następne z kolei, był jeszcze wciąż za daleko, ale bardziej wynurzył się z wody, i stary nie wątpił, że wybrawszy jeszcze trochę linki, zdoła go przyciągnąć do burty. Od dawna już przygotował harpun; zwój lekkiej liny harpunowej leżał w okrągłym koszyku, a koniec jej uwiązany był do kołka na dziobie. Ryba zawracała po kole, spokojna i piękna, poruszając jedynie swym wielkim ogonem. Stary przyciągał ją ze wszystkich sił, ażeby mieć ją bliżej. Na chwilę przekręciła się nieco na bok. Potem wyprostowała się znowu i rozpoczęła następny krąg.

- Ruszyłem go - powiedział stary. - Ruszyłem go teraz.

Znowu zrobiło mu się słabo, ale trzymał ogromną rybę ze wszystkich sił. „Poruszyłem go - myślał.

- Może tym razem go dostanę. Ciągnijcie, ręce - myślał. - Wytrzymajcie, nogi. Wytrwaj, głowo. Wytrwaj dla mnie. Nigdy mnie nie zawiodłaś. Tym razem go przyciągnę”.

Gdy jednak zebrał się na najwyższy wysiłek i zanim jeszcze marlin się zbliżył, zaczął przyciągać go z całej mocy, ten skręcił nieco, potem wyprostował się i odpłynął.

- Rybo - powiedział stary. - Rybo, i tak będziesz musiała umrzeć. Czyż musisz zabić i mnie?

„W ten sposób nic się nie zrobi” - pomyślał. W ustach zanadto mu zaschło, by mówić, ale nie mógł teraz sięgnąć po wodę. „Tym razem muszę go przyciągnąć do burty - myślał.

- Nie wytrzymam już wielu okrążeń.

- I owszem, wytrzymasz - powiedział do siebie. - Wytrzymasz wszystko”.

Za następnym nawrotem już prawie go miał, ale marlin znowu wyprostował się i z wolna odpłynął.

„Zabijasz mnie - pomyślał stary. - Ale masz do tego prawo. Nigdym nie widział nic większego, piękniejszego, bardziej spokojnego i szlachetnego od ciebie, bracie. Przyjdź i zabij mnie. Wszystko mi jedno, kto kogo zabije”.

„Zaczyna ci się mącić w głowie - pomyślał. - A musisz ją mieć jasną. Zachowaj jasność w głowie i umiej cierpieć jak mężczyzna. Albo jak ryba”.

- Rozjaśnij się, głowo - powiedział głosem, który ledwie mógł dosłyszeć. - Rozjaśnij się.

To samo powtórzyło się dwukrotnie przy następnych okrążeniach.

„Już nic nie wiem - myślał stary. Za każdym razem czuł, że lada chwila straci przytomność. - Nie wiem. Ale spróbuję jeszcze raz”.

Spróbował ponownie i poczuł, że mdleje, kiedy zawrócił rybę. Ta wyprostowała się i znów odpłynęła powoli, zamiatając w powietrzu potężnym ogonem.

„Spróbuję jeszcze raz” - obiecał sobie stary, choć ręce miał teraz jak z ciasta, a widział dobrze tylko przebłyskami.

Spróbował znowu i znowu było to samo. „Ach tak - pomyślał i poczuł, że omdlewa. – Więc popróbuję raz jeszcze”.

Zebrał cały swój ból i resztę sił, jakie mu pozostały, i swoją dawno utraconą dumę – i przeciwstawił to męce ryby, a ona przybliżyła się do niego i popłynęła łagodnie obok, prawie dotykając swym mieczem desek łodzi, i zaczęła ją mijać, długa, potężna, szeroka, srebrzysta, pręgowana fioletem, nieskończona tam, w wodzie.

Stary puścił linkę, przycisnął ją stopą, podniósł harpun najwyżej, jak mógł, i wbił go z całej mocy, ze wszystkich sił, jakie jeszcze w tej chwili przywołał, w bok ryby, tuż za wielką płetwą piersiową, która sterczała w powietrzu na wysokości jego własnej piersi. Poczuł, że grot wchodzi, wsparł się na harpunie, i wepchnął go głębiej, a potem wcisnął jeszcze całym swoim ciężarem. Wtedy marlin ożył, niosąc śmierć w sobie, i wzbił się wysoko nad wodę, ukazując całą swą wielką długość i objętość, całą swą moc i piękno. Zdawało się, że zawisł w powietrzu nad starym rybakiem w łodzi. Potem runął z trzaskiem w wodę, obryzgując pianą jego i całą łódź. Stary uczuł, że mu słabo, chwyciły go mdłości, w oczach mu się zaćmiło. Mimo to rozwinął linkę harpuna i pozwolił jej sunąć z wolna przez poszarpane ręce, a kiedy odzyskał wzrok, zobaczył rybę leżącą na grzbiecie, srebrzystym brzuchem do góry. Drzewce harpuna sterczało ukośnie z jej boku, a morze barwiło się czerwienią krwi z serca. Zrazu krew była ciemna niby mielizna w błękitnej, ponad milę głębokiej wodzie. Potem rozpostarła się jak obłok. Ryba była srebrna, nieruchoma i unosiła się na falach. Przez ową chwilę, kiedy miał zdolność widzenia, stary patrzał bacznie. Potem dwa razy okręcił linę harpuna wokoło kołka na dziobie i złożył głowę na dłoniach.

- Trzeba zachować jasność w głowie - powiedział, opierając się twarzą o deski dziobu. – Jestem zmęczony i stary. Ale zabiłem tego marlina, który jest moim bratem, i teraz muszę odrobić pańszczyznę.

„Trzeba przygotować pętlę i linę, żeby go uwiązać do łodzi - pomyślał. - Nawet gdyby nas było dwóch i gdybyśmy ją zanurzyli, żeby go załadować, a potem wybrali wodę, ta łódź nigdy by go nie pomieściła. Muszę wszystko przygotować, potem przyciągnąć go i uwiązać dobrze, postawić maszt i pożeg-lować do domu”.

Zaczął przyciągać marlina, bo chciał go mieć tuż przy burcie, ażeby przewlec linę przez skrzela i paszczę, a potem przytroczyć go łbem do dziobu łodzi. „Chcę go widzieć - myślał - dotykać go i czuć. To przecie mój majątek. Ale nie dlatego chcę go dotykać. Zdawało mi się, że wyczułem jego serce – myślał - kiedy wepchnąłem drzewce harpuna po raz drugi. Teraz trzeba go przyciągnąć, przytrzymać i założyć jedną pętlę na ogon, a drugą wpół ciała, żeby uwiązać go do łodzi”.

- Bierz się do roboty, stary - powiedział. Wypił mały łyk wody. - Teraz, kiedy walka się skończyła, dużo jest tej pańszczyzny do odrobienia.

Popatrzał na niebo, a potem na swą rybę. Uważnie przyjrzał się słońcu. „Nie jest wiele później niż południe - pomyślał. - A pasat się zrywa. Linki są teraz nieważne. Posplatamy je z chłopcem w domu”.

- No chodź, rybo - rzekł. - Ale ryba nie przyszła. Leżała przewalając się na falach, stary dociągnął łódź do niej.

Kiedy się z nią zrównał, a głowa marlina oparła się o dziób łodzi, stary nie mógł uwierzyć, że ryba jest taka ogromna. Odwiązał z kołka linkę harpuna, przewlókł ją przez jedno skrzele, wyciągnął spomiędzy szczęk, okręcił na mieczu, potem wsunął przez drugie skrzele, znowu okręcił na mieczu, wreszcie związał podwójną linę i umocował ją do kółka na dziobie. Następnie uciął kawał liny i przeszedł na rufę, żeby założyć pętlę na ogon. Ryba, pierwotnie srebrnofioletowa, przybrała barwę srebrzystą, a pasy miały ten sam bladoliliowy kolor co ogon. Były szersze od ludzkiej dłoni z rozstawionymi palcami, a oko wydawało się równie obojętne jak lusterko w peryskopie czy święty w procesji.

- To był jedyny sposób zabicia go - powiedział stary. Czuł się lepiej, odkąd łyknął wody; wiedział, że nie zemdleje, i w głowie mu się nie mąciło. „Taki, jak teraz jest, waży z górą półtora tysiąca funtów - pomyślał. - A może i dużo więcej. Jeżeli po oprawieniu zostanie z tego dwie trzecie po trzydzieści centów za funt...”

- Na to mi potrzeba ołówka - rzekł. - Tak jasnej głowy jeszcze nie mam. Ale myślę, że wielki Di Maggio byłby dziś ze mnie dumny. Nie miałem ostróg kostnych, ale ręce i plecy bolały porządnie.

- „Ciekawe, co to jest ta ostroga - myślał. - A może je mamy nic o tym nie wiedząc?”

Przytwierdził rybę do dziobu, rufy i do środkowej ławy. Była tak wielka, iż miał wrażenie, że przywiązuje do burty znacznie większą łódź. Uciął kawałek linki i przytroczył dolną szczękę ryby do jej miecza, żeby pysk się nie rozwierał i żeby mogli płynąć jak najgładziej. Następnie postawił maszt, a kiedy zmontował bom oraz drąg, który mu służył jako gafel, połatany żagiel wydął się, łódź ruszyła z miejsca, on zaś, wpół leżąc na rufie, pożeglował na południowy zachód.

Nie potrzebował kompasu, by wiedzieć, gdzie jest południowy zachód. Wystarczyło mu wyczuć powiew pasatu i wydęcie żagla. „Warto by zrzucić małą linkę z błyszczykiem i popróbować zdobyć coś do jedzenia i zwilżenia ust”. Nie mógł jednakże znaleźć błyszczyka, a sardynki były zepsute. Płynąc, wyłowił więc osękiem pęk żółtych wodorostów i potrząsnął nimi tak, że znajdujące się w nich małe krewetki pospadały na deski łodzi. Było ich ponad tuzin, a skakały i miotały się jak pchły. Stary pourywał im łebki palcami i zjadł krewetki rozgryzając skorupy i ogony. Były bardzo małe, ale wiedział, że są pożywne, a smak miały dobry. W butelce zostały jeszcze dwa łyki wody, więc zjadłszy krewetki wypił jej trochę. Łódź płynęła dobrze, jeżeli zważyć obciążenie, a on kierował nią trzymając rękojeść steru pod pachą.

Widział rybę, a wystarczyło mu spojrzeć na własne ręce i oprzeć się plecami o rufę, by wiedzieć, że to wszystko zdarzyło się naprawdę i nie było snem. W pewnej chwili, gdy czuł się tak niedobrze pod koniec, pomyślał, że może to sen. Potem, kiedy zobaczył rybę, która wyskoczywszy z wody zawisła nieruchomo na tle nieba, nim spadła, uznał, że jest w tym jakaś wielka dziwność, i nie mógł w to uwierzyć. Wtedy nie widział wyraźnie, choć teraz wzrok miał równie dobry jak zawsze. Wiedział, że ryba jest obok, a jego ręce i plecy nie są snem.

„Ręce goją się szybko - pomyślał. -Wykrwawiłem je do czysta, a słona woda je uleczy. Ciemna woda zatoki to najlepszy lekarz, jaki istnieje. Trzeba mi tylko zachować jasność w głowie. Ręce zrobiły swoje, a żeglujemy dobrze.

On ma pysk zaciśnięty, a ogon trzyma prosto, więc płyniemy sobie jak bracia”. Potem zaczęło mu się znów trochę mącić w głowie i pomyślał: „Czy to on mnie ciągnie, czy ja jego? Gdybym go holował za sobą, nie byłoby wątpliwości”. Nie byłoby jej też, gdyby marlin leżał w łodzi, pozbawiony całego dostojeństwa. Ale płynęli razem, związani z sobą bok w bok, a stary pomyślał: „Niechże mnie ciągnie, jeżeli mu się tak podoba. Wziąłem nad nim górę tylko podstępem, a on nie chciał mi zrobić nic złego”.

Płynęli szybko, stary moczył ręce w słonej wodzie i usiłował zachować przytomność umysłu. W górze były wysokie kumulusy i sporo obłoków pierzastych, toteż wiedział, że bryza potrwa całą noc. Stale spoglądał na rybę, aby upewnić się, że to prawda. Minęła godzina, zanim uderzył ją kłami pierwszy rekin.

Rekin nie zjawił się przypadkowo. Wypłynął z głębin wodnych, kiedy ciemna chmura krwi osiadła i rozlała się w głębokim na milę morzu. Wypłynął tak szybko i bez żadnej ostrożności, że rozdarł powierzchnię błękitnej wody i ukazał się w słońcu. Potem opadł na powrót w morze, zwietrzył zapach i zaczął płynąć w kierunku, który obrała łódź i ryba. Niekiedy gubił woń. Ale zaraz odnajdował ją znowu, czasem też chwytał tylko jej ślad i płynął szybko, uparcie, po kursie łodzi. Był to ogromny żarłacz mąko, o budowie przystosowanej do pływania tak jak najszybsza ryba w morzu, i wszystko w nim było piękne prócz paszczy. Grzbiet miał błękitny jak u ryby-miecza, brzuch srebrny, a skórę gładką i ładną. Zbudowany był też podobnie do ryby-miecza, z wyjątkiem olbrzymich szczęk, zatrzaśniętych teraz, gdy płynął bystro tuż pod powierzchnią, tnąc niewzruszenie wodę sterczącą płetwą grzbietową. Za ściśniętymi podwójnymi wargami jego paszczy było osiem rzędów kłów osadzonych skośnie do wewnątrz. Nie były to zwykłe, stożkowe zęby większości rekinów. Miały kształt palców ludzkich zagiętych jak szpony. Były prawie tak długie jak palce starego rybaka, a z obu stron miały tnące, ostre jak brzytwa krawędzie. Rekin ten mógł żerować na wszystkich rybach morskich, które były tak szybkie, silne i dobrze uzbrojone, że nie miały już żadnego innego wroga. Teraz przyspieszył, gdy zwietrzył świeży zapach, a niebieska płetwa grzbietowa wciąż cięła wodę. Kiedy stary go ujrzał, wiedział już, że to rekin, który nie zna lęku i zrobi dokładnie to, co chce. Obserwując go przygotował harpun i zamocował linkę. Była krótka, gdyż brakowało jej tej części, którą odciął, żeby uwiązać rybę. Umysł miał teraz jasny, pełen był determinacji, ale nie miał wiele nadziei.

„Za dobre to było, żeby trwać” - pomyślał. Śledząc podpływającego rekina, rzucił okiem na wielką rybę. „Równie

dobrze mógł to być sen - myślał. - Nie mogę przeszkodzić, żeby na mnie napadł, ale może go i dostanę. Dentuso! - pomyślał. - Niech szlag trafi twoją mać!”

Rekin podpłynął od tyłu i kiedy uderzył rybę kłami, stary ujrzał rozwierającą się paszczę, dziwne ślepia, usłyszał kłapnięcie zębów, gdy rekin wżerał się w mięso tuż nad ogonem. Głowa rekina sterczała ponad wodą, grzbiet wynurzał się, a stary słyszał trzask skóry i mięsa dartego na wielkiej rybie i wtedy wbił harpun w łeb rekina, w miejsce, gdzie linia łącząca oczy przecina się z linią, która biegnie w tył od nosa. Nie było takich linii. Był tylko ciężki, zaostrzony, niebieski łeb i wielkie ślepia, i kłapiące, szarpiące, wszystko pochłaniające szczęki. Ale w tym właśnie miejscu był mózg i stary w niego ugodził. Ugodził swymi wykrwawionymi rękami, które z całej mocy wbiły tęgi harpun. Ugodził bez nadziei, ale zdecydowanie, z najwyższą zajadłością. Rekin okręcił się w miejscu, a stary spostrzegł, że w jego oku nie ma życia; potem okręcił się raz jeszcze, wikłając się w dwa zwoje liny. Stary wiedział już, że rekin nie żyje, ale ten nie chciał na to przystać. Leżąc na grzbiecie, strzepując ogonem, kłapiąc szczękami, począł pruć wodę, jak to czyni szybka motorówka. Woda zabieliła się tam, gdzie ją smagał ogonem, trzy czwarte ciała wynurzyło się nad nią i wtedy linka napięła się, zadrgała i pękła. Przez krótką chwilę leżał spokojnie na powierzchni, a stary wpatrywał się w niego. Potem bardzo powoli rekin poszedł na dno.

- Wziął ze czterdzieści funtów - powiedział głośno stary. „Zabrał mi także harpun i całą linkę - pomyślał - i teraz moja ryba znów krwawi, więc przyjdą inne”.

Nie miał już chęci patrzeć na rybę, odkąd została okaleczona. Kiedy rekin ją ugryzł, było to tak, jakby ugryzł jego samego. „Ale zabiłem rekina, który ugryzł moją rybę - pomyślał.

- To był największy dentuso, jakiego widziałem. A Bóg wie, że widywałem duże”.

„Za piękne było, żeby trwać - myślał. - Wolałbym teraz, żeby to był sen, wolałbym nigdy nie schwytać tej ryby i leżeć samotnie w łóżku na gazetach”.

- Ale człowiek nie jest stworzony do klęski - powiedział. - Człowieka można zniszczyć, ale nie pokonać.

„Żal mi jednak, że zabiłem tę rybę - pomyślał. - Teraz nadchodzi zły czas, a ja nie mam nawet harpuna. Dentuso jest okrutny, zręczny, silny i rozumny. Ale ja byłem rozumniejszy od niego. Może zresztą i nie - pomyślał. - Może byłem tylko lepiej uzbrojony”.

- Nie myśl, stary - powiedział na głos. - Płyń po kursie i przyjmij to, co przyjdzie. „Ale ja muszę myśleć. Bo tylko to mi zostało. To i baseball. Ciekaw jestem, jakby się wielkiemu Di Maggio podobał ten mój cios w głowę? Nie było to nic nadzwyczajnego - myślał. - Każdy by to potrafił. Ale czy moje ręce były równie wielkim utrudnieniem jak ta kostna ostroga? Nie mam pojęcia. Pięta nigdy mi nie dokuczała, tylko raz jeden, kiedy płynąc, trąciłem stopą płaszczkę kolącą, a ta mnie ukłuła i sparaliżowała dolną część nogi, i sprawiła nieznośny ból”.

- Pomyśl o czymś wesołym, stary - rzekł. - Teraz z każdą minutą jesteś bliżej domu. Lżej ci się płynie, bo ciągniesz o czterdzieści funtów mniej. Wiedział doskonale, jaki może być dalszy rozwój wypadków, kiedy dotrze do środka prądu. Ale nie było już żadnej rady.

- I owszem, jest rada - rzekł głośno. - Mogę przywiązać nóż do trzonka wiosła. Zrobił to, trzymając rękojeść pod pachą, a szot żagla pod stopą.

- No! - powiedział. - Stary jestem, ale już nie bezbronny. Bryza dęła teraz silnie, toteż żeglował dobrze. Przyglądał się tylko przedniej części ryby i odzyskał trochę nadziei.

„Głupio jest nie mieć nadziei - pomyślał. - Poza tym to pewnie grzech. Nie myśl o grzechu. Dość teraz jest kłopotów i bez tego. A zresztą nie rozumiem się na tym. Nie rozumiem się na tym i nie jestem pewien, czy w to wierzę. Może było grzechem zabijać rybę? Przypuszczam, że tak, chociaż zrobiłem to, żeby wyżyć i nakarmić wielu ludzi. A wreszcie wszystko jest grzechem. Więc nie myśl o grzechu. Na to już o wiele za późno, a są ludzie, którym za to właśnie płacą. Niech oni myślą o grzechu. Urodziłem się, żeby być rybakiem, tak jak ryba urodziła się, żeby być rybą. Święty Pedro był rybakiem, a także ojciec wielkiego Di Maggio”.

Jednakże lubił zastanawiać się nad wszystkim, co go dotyczyło, a ponieważ nie było nic do czytania i nie miał radia, więc rozmyślał wiele, i wciąż o grzechu. „Nie zabiłeś tego marlina tylko po to, żeby wyżyć i sprzedać go na mięso - myślał. - Zabiłeś go z dumy i dlatego, że jesteś rybakiem. Kochałeś go, kiedy żył, i kochałeś go potem. Jeżeli go kochasz, nie jest grzechem go zabić. Czy też jest jeszcze większym?”

- Za dużo myślisz, stary - powiedział na głos. „Ale przyjemnie ci było zabić dentusa - pomyślał. - Żywi on się żywymi rybami, tak jak ty. Nie jest jakimś padlinożercą czy po prostu ruchomym apetytem jak niektóre rekiny. Jest piękny, szlachetny i nie zna strachu przed niczym”.

- Zabiłem go w samoobronie - powiedział. - I zabiłem dobrze. „A zresztą - pomyślał - wszystko w jakiś sposób zabija wszystko inne. Łowienie ryb zabija mnie dokładnie tak samo, jak utrzymuje przy życiu. Ale chłopiec pomaga mi wyżyć. Nie powinienem zanadto się łudzić”.

Wychylił się przez burtę i urwał kawałek mięsa ryby z miejsca, gdzie nadgryzł ją rekin. Przeżuł je i stwierdził, że jest dobrej jakości i smaczne. Było jędrne, soczyste jak mięso zwierzęce, ale nie czerwone. Nie było łykowate i wiedział, że na targu przyniesie mu najwyższą cenę. Nie miał jednak sposobu, aby zapobiec rozchodzeniu się zapachu w wodzie, i zdawał sobie sprawę, że zbliżają się ciężkie chwile.

Bryza wiała ciągle. Przesunęła się nieco dalej na północo-wschód, a wiedział, iż jest to oznaką, że nie ustanie. Popatrzał przed siebie, ale nie mógł nigdzie dojrzeć żagli ani kadłuba czy dymu jakiegokolwiek statku. Widać było jedynie latające ryby, które wzbijały się spod dziobu szybując w obie strony, i żółte płachty wodorostów zatokowych. Nie mógł nawet wypatrzyć żadnego ptaka. Płynął już od dwóch godzin, odpoczywając na rufie, czasami przeżuwając kawałek mięsa marlina i usiłując wytchnąć i nabrać sił, kiedy zobaczył pierwszego z pary rekinów.

- Ay! - powiedział na głos.

Niepodobna przetłumaczyć tego słowa; być może jest ono po prostu dźwiękiem, jaki mógłby mimowolnie wydać człowiek czując, że gwóźdź przenika mu przez dłoń i wbija się w drzewo.

- Galanos! - rzekł głośno. Widział już drugą płetwę, która sunęła za pierwszą, i rozpoznał płaskonose żarłacze po owych brunatnych trójkątnych płetwach i zamiatających ruchach ogona. Zwietrzyły zapach i to je podnieciło, a ogłupiałe od wielkiego głodu, gubiły ślad w swej zajadłości i odnajdowały go znowu. Ale zbliżały się ciągle. Stary uwiązał szot i zamocował ster. Następnie mógł, bo ręce buntowały mu się przeciwko bólowi. Potem rozwarł i zamknął lekko dłonie na trzonku, aby je rozluźnić. Zacisnął je mocno, ażeby zniosły ból i nie zadrżały, i śledził zbliżające się rekiny. Widział teraz ich łby szerokie, spłaszczone, spiczaste, jak szpadle, i biało zakończone, rozłożyste płetwy piersiowe. Były to ohydne, cuchnące rekiny, żywiące się padliną, ale zarazem mordercy, a kiedy poczuły głód, potrafiły kąsać wiosło czy ster łodzi. To one odgryzały łapy żółwiom śpiącym na powierzchni morza, a jeśli były głodne, atakowały w wodzie

człowieka, choćby nie pachniał rybią krwią czy rybimi wydzielinami.

- Ay! - powiedział stary. - Galanos. Chodźcie tu, galanosl Nadeszły. Ale nie przypłynęły, tak jak tamten mąko. Jeden skręcił i zniknął pod łodzią, a stary wyczuł jej drganie, kiedy rekin szarpał i targał rybę. Drugi obserwował człowieka szparami swych żółtych oczu, po czym podpłynął szybko, rozwarłszy półkole szczęk, aby zadać cios rybie tam, gdzie była już nadgryziona. Na jego brunatnym łbie rysowała się wyraźnie linia biegnąca ku miejscu, gdzie mózg łączył się z kręgosłupem, i stary wbił uwiązany do wiosła nóż w to złączenie, wyrwał go i wbił ponownie w żółte, kocie ślepia rekina. Ten puścił rybę i osunął się w dół, przełykając wyrwany kęs, w chwili gdy zdychał. Łodzią ciągle wstrząsały niszczące ciosy, jakie drugi zadawał marlinowi, więc stary poluzował szot, ażeby obróciła się burtą i wydobyła na wierzch rekina. Kiedy go zobaczył, wychylił się i pchnął nożem Trafił w mięso: skóra była twarda, napięta, więc ledwie zdołał wbić ostrze. Od tego ciosu zabolały go nie tylko ręce, ale i ramiona. Rekin zaraz wypłynął wynurzając głowę i stary uderzył go w sam środek spłaszczonego łba, w chwili gdy nos wychylił z wody i oparł się na rybie. Stary wyrwał ostrze i znowu pchnął dokładnie w to samo miejsce. Rekin uczepił się ryby zatrzasnąwszy szczęki, więc stary dźgnął go w lewe oko. Rekin nadal nie puszczał.

- Nie? - powiedział stary i wbił ostrze pomiędzy kręgi a mózg. Był to już łatwy cios, poczuł, że tkanka kostna się rozstępuje. Odwrócił wiosło i wepchnął jego pióro pomiędzy szczęki rekina, ażeby je rozewrzeć. Przekręcił pióro, a kiedy rekin puścił i osunął się w dół, powiedział:

- Idź precz, galano! Opadnij na milę głęboko. Idź do swojego przyjaciela czy może do swojej matki.

Wytarł ostrze noża i odłożył wiosło. Potem odnalazł szot, a kiedy żagiel się wydął, wprowadził łódź na kurs.

- Musiały zabrać ze ćwierć ryby, i to najlepszego mięsa - powiedział na głos. - Wolałbym, żeby to był sen i żebym jej nigdy nie złowił. Przykro mi z tego powodu, rybo. W ten sposób wszystko wychodzi na opak. - Przerwał. Nie chciał spojrzeć na rybę. Wykrwawiona, obmywana falami, przypominała swą srebrzystością odwrotną stronę lustra, a pasy wciąż jeszcze były na niej widoczne.

- Nie powinienem był wypływać tak daleko, rybo - odezwał się stary. - Ani ze względu na ciebie, ani na siebie samego. Żałuję, rybo.

„No - powiedział sobie. - Obejrzyj wiązadło noża i sprawdź, czy nie przecięte. A potem doprowadź ręce do ładu, bo przyjdzie jeszcze coś więcej”.

- Chciałbym mieć osełkę do noża - rzekł sprawdziwszy wiązadła na trzonku wiosła. - Trzeba ją było zabrać ze sobą.

„Trzeba było zabrać wiele rzeczy - pomyślał. - Ale ich nie zabrałeś, stary. Teraz nie czas myśleć o tym, czego nie masz. Myśl, co potrafisz zrobić tym, co jest”.

- Dajesz mi wiele dobrych rad - powiedział głośno. - Mam tego dosyć.

Trzymając rumpel steru pod pachą, wymoczył w wodzie ręce, podczas gdy łódź sunęła naprzód.

- Bóg wie, ile wziął ten ostatni - powiedział. - Ale łódź jest teraz o wiele lżejsza. - Nie chciał myśleć o okaleczonym podbrzuszu ryby. Wiedział, że każde szarpnięcie rekina oznaczało wyrwanie mięsa i że ryba pozostawiała teraz dla wszystkich żarłaczy szlak szeroki jak gościniec na morzu.

„To była ryba, z której człowiek mógł się utrzymać przez całą zimę - pomyślał. - Ale nie myśl o tym. Odpocznij tylko i postaraj się doprowadzić ręce do porządku, żeby obronić to, co jeszcze z niej zostało. Zapach krwi z moich rąk nie ma teraz żadnego znaczenia przy całym tym zapachu, jaki jest w wodzie. Prócz tego nie bardzo krwawią. Nic ważnego nie jest tam przecięte. Krwawienie może zapobiec kurczom w lewej”.

„O czymże mogę teraz myśleć? O niczym. Muszę myśleć o niczym i czekać na te następne. Chciałbym, żeby to naprawdę był sen. Ale kto wie? Mogło skończyć się dobrze”.

Następny rekin, który przypłynął, był pojedynczym płasko-nosem. Przyszedł niby wieprz do koryta - jeżeliby wieprz miał pysk tak szeroki, by można weń wsunąć głowę. Stary pozwolił mu ugryźć rybę, a potem wbił mu w mózg nóż uwiązany do wiosła. Jednakże rekin zakotłował się, szarpnął w tył i ostrze noża pękło. Stary usiadł przy sterze. Nawet nie śledził ogromnego rekina z wolna opadającego pod wodę - najpierw widocznego w swej naturalnej wielkości, potem mniejszego, wreszcie maleńkiego. To zawsze fascynowało starego rybaka. Ale tym razem nawet nie patrzał.

- Mam teraz osęk - powiedział. - Ale to się na nic nie przyda. Mam oba wiosła, rumpel i krótką pałkę.

„Już mnie pobiły - pomyślał. - Jestem za stary, żeby zatłuc rekina na śmierć. Ale spróbuję tego, dopóki mam wiosła, krótką pałkę i rumpel”.

Znowu zanurzył w wodzie ręce, aby je wymoczyć. Zbliżał się już wieczór, więc widział tylko niebo i morze. Na niebie wiatr był silniejszy niż dotąd i stary miał nadzieję niedługo ujrzeć ląd.

- Zmęczony jesteś, stary - rzekł. - Zmęczony jesteś od środka.

Rekiny zaatakowały go ponownie dopiero tuż przed zachodem słońca. Stary zobaczył brunatne płetwy sunące wzdłuż szerokiego szlaku, który ryba musiała pozostawiać w wodzie. Nawet nie kluczyły po śladzie. Płynęły bok w bok prosto na łódź. Zamocował ster, uwiązał szot i sięgnął pod rufę po pałkę. Był to trzonek po złamanym wiośle, spiłowany do mniej więcej dwóch i pół stopy długości. Mógł go skutecznie używać tylko jedną ręką ze względu na uchwyt, więc ujął go mocno w prawą i wypróbował na nim jej giętkość, śledząc zbliżające się rekiny. Obydwa były galanos.

„Muszę pozwolić pierwszemu, żeby się dobrze uczepił, a wtedy grzmotnę go w czubek nosa albo prosto w wierzch łba” - pomyślał.

Oba rekiny podsunęły się razem, a kiedy zobaczył, że bliższy rozwiera szczęki i zatapia kły w srebrzystym boku ryby, podniósł wysoko pałkę i spuścił ją ciężko, z trzaskiem, na szeroki łeb rekina. W chwili gdy pałka spadła, wyczuł jego gumowatą masywność. Poczuł jednak również twardość kości, więc jeszcze raz trzasnął mocno w czubek nosa, kiedy rekin osuwał się z ryby. Drugi przybliżył się, potem oddalił, a teraz znowu podpływał z rozwartym pyskiem. Stary dojrzał białe szczątki mięsa wymykające się z kątów paszczy, w chwili gdy rekin rzucił się na rybę i zamknął szczęki. Wziął zamach, lecz trafił tylko w głowę, a rekin spojrzał na niego i wyrwał mięso. Zamachnął się znowu, kiedy rekin cofał się, żeby je przełknąć, i uderzył tylko w tę ciężką, gumowatą masywność.

- Chodź no, golono - powiedział. - Chodź jeszcze raz.

Rekin powrócił jednym rzutem i stary zadał cios, w momencie kiedy napastnik zwierał paszczę. Uderzył go tęgo, z tak wysoka, jak tylko zdołał wznieść pałkę. Tym razem wyczuł kość u nasady czaszki, więc grzmotnął powtórnie w to samo miejsce, gdy rekin gnuśnie wydzierał mięso i zsuwał się z ryby.

Stary patrzał, czy znowu nie wypłynie, ale rekiny nie pokazywały się nigdzie. Wtem spostrzegł jednego z nich zataczającego koła na powierzchni. Płetwy drugiego nie widział.

„Nie mogłem się spodziewać, że je zatłukę - myślał. - W swoim czasie potrafiłbym to zrobić. Ale porządnie uszkodziłem obydwa i żaden nie może się czuć za dobrze. Gdybym mógł trzymać pałkę obiema rękami byłbym zabił pierwszego z całą pewnością. Nawet teraz”.

Nie chciał spojrzeć na rybę. Wiedział, że jej połowa jest zniszczona. Słońce zaszło, kiedy toczył walkę z rekinami.

- Niedługo już będzie ciemno - powiedział. - Wtedy powinienem zobaczyć łunę Hawany. Jeżeli jestem za daleko na wschód, to dojrzę światła którejś z tych nowych plaż.

„Chyba nie mogę być bardzo daleko w tej chwili - pomyślał. - Mam nadzieję, że nikt się zanadto nie niepokoi. Tylko chłopiec może się niepokoić, rzecz jasna. Ale jestem pewien, że wierzy we mnie. Wielu starszych rybaków będzie się martwiło. I wielu innych też. Mieszkam w zacnym mieście”.

Nie mógł już teraz przemawiać do ryby, gdyż była zbyt zniszczona. A potem coś mu przyszło do głowy.

- Półrybo! - powiedział. - Rybo, którą byłaś! Żałuję, że wypłynąłem za daleko. To nas oboje wykończyło. Aleśmy razem z tobą ubili sporo rekinów, a uszkodzili wiele innych. Ile ich w życiu zabiłaś, stara? Nie darmo masz tę dzidę na głowie. Przyjemnie mu było rozmyślać o rybie i o tym, co mogłaby zrobić rekinowi, gdyby płynęła swobodnie. „Powinienem był odrąbać ten jej miecz i nim walczyć - pomyślał. - Tylko że nie miałem toporka, a potem już i noża. Ale gdybym tak zrobił i uwiązał jej miecz do trzonka wiosła, cóż by to była za broń! Wtedy moglibyśmy razem bić się z nimi. Co teraz zrobisz, jeżeli przyjdą w nocy? Cóż możesz zrobić?”

- Walczyć - odpowiedział. - Będę z nimi walczył, póki nie skonam. Ale teraz, w ciemności, kiedy nie było widać żadnej łuny czy świateł i tylko dął wiatr, a żagiel równo ciągnął, stary pomyślał, że może już nie żyje. Złożył dłonie i pomacał wewnętrzną ich stronę. Nie były martwe: mógł wywołać ból życia po prostu rozwierając je i zamykając. Oparł się plecami o rufę i pojął, że nie umarł. Mówiły mu o tym ramiona.

„Mam do zmówienia te wszystkie modlitwy, które przyobiecałem, jeżeli złowię rybę - pomyślał. - Ale jestem zanadto zmęczony, żeby je teraz odmawiać. Lepiej wezmę worek i okryję sobie ramiona”.

Leżał na rufie, sterował i wypatrywał na niebie łuny świateł.

„Mam jeszcze połowę ryby - pomyślał. - Może mi się poszczęści dowieźć tę przednią.

Powinienem bym mieć szczęście.

- Nie - powiedział sobie. - Pogwałciłeś swoje szczęście, kiedy wypłynąłeś za daleko”.

- Nie bądź głupi - powiedział na głos. - Nie zasypiaj i steruj. Możesz jeszcze mieć dużo szczęścia.

- Chętnie bym kupił go trochę, gdyby było takie miejsce, gdzie je sprzedają - powiedział.

„A czym mógłbym za nie zapłacić?” - spytał samego siebie.

- „Czy straconym harpunem, złamanym nożem i dwiema poharatanymi rękami?”

- I owszem - powiedział. - Próbowałeś za nie zapłacić osiemdziesięcioma czterema dniami na morzu. Już ci je prawie sprzedali.

„Nie powinienem wymyślać bredni” - zastanowił się.

- Szczęście jest czymś, co przychodzi pod wieloma postaciami, więc któż je może rozpoznać?

A jednak chętnie bym wziął go trochę pod każdą postacią i zapłacił, co by żądano. Chciałbym już widzieć tę łunę świateł - myślał. - Za wielu rzeczy chcę. Ale tego właśnie chcę w tej chwili”.

Spróbował usadowić się wygodniej przy sterze i po bólu poznał, że nie umarł. Odblask roziskrzonych świateł miasta zobaczył gdzieś około dziesiątej godziny wieczorem. Z początku były dostrzegalne tylko w tym stopniu co światło na niebie przed wschodem księżyca. Potem widać je było wyraźnie nad oceanem, który teraz wzburzył się od wzrastającego wiatru.

Stary kierował łódź prosto w ten blask i myślał, że już niedługo powinien natrafić na skraj prądu.

„Teraz już po wszystkim - rozmyślał. - Pewnie znów na mnie uderzą. A cóż może im zrobić po ciemku człowiek bez broni?”

Był drętwy i obolały, a rany i wszystkie naciągnięte mięśnie dokuczały mu na nocnym chłodzie.

„Mam nadzieję, że nie będę już musiał walczyć - myślał. - Tak bardzo mam nadzieję, że nie będę już musiał walczyć”.

Ale o północy stanął do walki i tym razem wiedział już, że jest bezcelowa. Przyszły całą hordą, a on dostrzegł tylko linie, kreślone w wodzie przez ich płetwy, i fosforescencję, kiedy rzuciły się na rybę. Tłukł pałką po głowach, słyszał kłapnięcia szczęk, czuł drżenie łodzi, kiedy szarpały rybę od spodu. Walił rozpaczliwie we wszystko, co tylko mógł wymacać i usłyszeć, a potem uczuł, że coś chwyciło pałkę i wyrwało mu ją z ręki. Wyszarpnął rumpel ze steru i zaczął grzmocić i rąbać trzymając go oburącz i młócąc nim bez przerwy. Ale rekiny były teraz przy dziobie i nacierając kolejno lub wspólnie, darły kawały mięsa, które świeciło pod wodą, gdy zawracały do ponownego ataku. W końcu jeden z nich podpłynął do głowy ryby i stary wiedział, że już jest po wszystkim. Zdzielił rekina rumplem w łeb, tam gdzie jego szczęki uwięzły w masywnej głowie, która nie chciała się oderwać. Uderzył raz, dwa razy i jeszcze raz. Usłyszał, że rumpel pęka, więc pchnął rekina strzaskanym trzonkiem. Uczuł, że go wbił, a wiedząc, że końce ma ostre, wepchnął go jeszcze głębiej. Rekin puścił rybę i cofnął się ciężko. Był to ostatni rekin ze stada, jaki przypłynął. Nie było już dla nich nic więcej do jedzenia. Stary z trudnością chwytał oddech i czuł dziwny smak w ustach. Był on jakiś metaliczny i słodki i stary zląkł się na chwilę. Ale nie było tego wiele. Splunął w morze i powiedział:

- Zjedzcie to sobie, galanos. I niech wam się przyśni, żeście zabiły człowieka.

Wiedział, że jest pobity ostatecznie i bez ratunku; wrócił na rufę i stwierdził, iż strzaskany koniec rumpla na tyle pasuje w otwór steru, że da się nim sterować. Owinął workiem ramiona i wprowadził łódź na kurs. Płynęło mu się teraz lekko, opuściły go wszystkie myśli i uczucia. Miał już wszystko za sobą i kierował łodzią, ażeby jak najlepiej i jak najmądrzej dopłynąć do macierzystego portu.

W nocy rekiny zaatakowały szkielet jak ktoś, kto zbiera okruchy ze stołu. Stary nie zwracał na to uwagi: nie zwracał uwagi na nic prócz sterowania. Zaobserwował tylko, jak lekko i dobrze żegluje łódź teraz, kiedy nie zwisa przy niej wielki ciężar.

„Dobra ona jest - myślał. - Cała i nie uszkodzona z wyjątkiem rumpla. A ten łatwo zastąpić”.

Czuł, że już znalazł się w prądzie i wzdłuż brzegu dostrzegł światła osiedli nadmorskich. Wiedział, gdzie teraz jest: łatwo już było powrócić do domu.

„Wiatr to w każdym razie nasz przyjaciel” - pomyślał. A potem dodał: „Czasem. I to wielkie morze, razem z naszymi przyjaciółmi i wrogami. I łóżko - pomyślał. - Łóżko jest moim przyjacielem. Nie ma jak łóżko. W łóżku będzie wspaniale. Jakoś lżej człowiekowi, kiedy jest pokonany. Nie miałem pojęcia, że tak lekko. I cóż cię pokonało?” - pomyślał.

- Nic - odpowiedział głośno. - Wypłynąłem za daleko.

Kiedy znalazł się w małej przystani, światła Tarasu były pogaszone, wiedział więc, że wszyscy już leżą w łóżkach. Wiatr wzmagał się ciągle i dął teraz silnie. W przystani było jednak cicho; podpłynął do niewielkiego żwirowiska pod skałami. Nie było nikogo, kto by mu pomógł, więc wepchnął łódź na brzeg najdalej, jak zdołał. Potem wysiadł i przymocował ją do skały. Wyjął maszt, zwinął żagiel i obwiązał go. Następnie zarzucił maszt na ramię i zaczął wspinać się na brzeg. Wtedy to uświadomił sobie całą głębię swojego zmęczenia. Przystanął na chwilę, obejrzał się i w odblasku latarń ulicznych zobaczył olbrzymi ogon ryby wystający nad wodę za rufą łodzi. Ujrzał białą, nagą linię kręgosłupa i ciemną masę łba ze sterczącym mieczem, i całą tę nagość pośrodku. Zaczął się wspinać znowu, na górze upadł i przeleżał jakiś czas z masztem na ramieniu. Usiłował się podnieść. Było to jednak zbyt trudne, więc siedział tam, trzymając maszt na ramieniu i patrzał na drogę. Po drugiej stronie przeszedł kot podążając za swoimi sprawami i stary obserwował go. Potem przyglądał się po prostu drodze. Wreszcie odłożył masz i wstał. Dźwignął go, zarzucił na ramię i ruszył drogą. Musiał siadać pięć razy, nim dotarł do swojej chaty. W chacie oparł maszt o ścianę. Odszukał po ciemku butelkę z wodą i napił się trochę. Potem położył się na łóżku. Nasunął koc na ramiona, otulił nim plecy i nogi i zasnął na gazetach twarzą do dołu, z wyciągniętymi rękami i dłońmi odwróconymi wewnętrzną stroną do góry.

Spał jeszcze, kiedy chłopiec zajrzał rano przez drzwi. Dęło tak mocno, że dryfujące łodzie nie wypływały na morze, więc chłopiec spał do późna, a potem przyszedł do chaty starego, tak jak przychodził co rano. Zobaczył, że stary oddycha, a potem zauważył jego ręce i zaczął płakać. Wyszedł cicho po kawę i przez całą drogę płakał. Liczni rybacy otaczali łódź oglądając to, co było do niej przymocowane, a jeden podwinąwszy spodnie, stał w wodzie i mierzył szkielet kawałkiem liny.

Chłopiec nie zszedł na dół. Był tu już przedtem i jeden z rybaków pilnował za niego łodzi.

- Jak on się czuje? - zawołał któryś z ludzi.

- Śpi! - odkrzyknął chłopiec. Nie dbał o to, że widzą jego łzy. - Niech mu nikt nie przeszkadza.

- Osiemnaście stóp od nosa do ogona - zawołał rybak, który mierzył marlina.

- Wierzę - odrzekł chłopiec.

Wszedł na Taras i poprosił o blaszankę kawy.

- Żeby była gorąca i proszę dać dużo mleka i cukru.

- Coś więcej?

- Nic. Później zobaczę, co będzie mógł jeść.

- Cóż to była za ryba - powiedział właściciel kawiarni. - Jeszcze nikt takiej nie widział. Ale i ty złowiłeś wczoraj dwie ładne.

- Do diabła z moimi rybami - odparł chłopiec i zaczął płakać znowu.

- Chcesz się czegoś napić? - zapytał właściciel.

- Nie - odrzekł chłopiec. - Niech pan im powie, żeby nie przeszkadzali Santiago. Zaraz wrócę.

- Powiedz mu, że bardzo mi przykro.

- Dziękuję - odrzekł chłopiec.

Zaniósł blaszankę gorącej kawy do chaty starego i został tam, póki ten się nie obudził. Raz wydawało się już, że stary się budzi. Ale znów zapadł w ciężki sen, więc chłopiec poszedł naprzeciwko pożyczyć trochę drzewa, żeby podgrzać kawę. Wreszcie stary się ocknął.

- Nie wstawaj - powiedział chłopiec. - Wypij to. - Nalał kawy do szklanki.

Stary wziął ją i wypił.

- Pobiły mnie, Manolin - powiedział. - Pobiły mnie zupełnie.

- On cię nie pobił. Ten marlin.

- Nie. Prawda. To było dopiero później.

- Pedrico pilnuje łodzi i sprzętu. Co zrobić z głową?

- Niech ją Pedrico porąbie, przyda się do więcierzy.

- A miecz?

- Zatrzymaj go sobie, jeżeli chcesz.

- Chcę - powiedział chłopiec. - Teraz musimy naradzić się co do innych rzeczy.

- Szukali mnie?

- Jasne. Straż nadbrzeżna i samoloty.

- Ocean jest bardzo wielki, a łódka mała i trudno ją dojrzeć. - Zauważył jak miło jest mieć z kim rozmawiać zamiast mówić tylko do siebie i do morza. - Brak mi ciebie było. Co złowiłeś?

- Jedną pierwszego dnia. Jedną drugiego i dwie trzeciego.

- Doskonale.

- Teraz będziemy łowić razem.

- Nie. Ja nie mam szczęścia. Już teraz nie mam szczęścia.

- Do diabła ze szczęściem - rzekł chłopiec. - Szczęście przyniosę ze sobą.

- A co powie twoja rodzina?

- Wszystko mi jedno. Wczoraj złapałem dwie sztuki. Ale teraz będziemy łowili razem, bo jeszcze muszę się dużo nauczyć.

- Musimy zdobyć dobrą lancę do zabijania ryb i zawsze mieć ją w łodzi. Grot można zrobić z pióra resoru starego forda. Możemy go wyostrzyć w Guanabacoa. Powinien być ostry i tak hartowany, żeby się nie złamał. Mój nóż pękł. Przyniosę ci inny i dam resor do wyostrzenia. Ile jeszcze mamy dni silnego wiatru?

- Może trzy, może więcej.

- Doprowadzę wszystko do porządku - powiedział chłopiec. - A ty wylecz sobie ręce, staruszku.

- Już ja wiem, jak się nimi zaopiekować. W nocy wyplułem coś dziwnego i miałem takie uczucie, jakby mi coś trzasło w piersiach.

- Wylecz i to - rzekł chłopiec. - Połóż się, stary, a ja ci przyniosę czystą koszulę. I coś do zjedzenia.

- Przynieś mi jakieś gazety z tych dni, kiedy mnie nie było - powiedział stary.

- Musisz prędko wydobrzeć, bo dużo jest rzeczy, które powinienem poznać, a ty potrafisz nauczyć mnie wszystkiego. Bardzo cierpiałeś?

- O, bardzo - odparł stary.

- Przyniosę jedzenie i gazety - powiedział chłopiec. - Wypocznij dobrze, staruszku. Wezmę z apteki coś na twoje ręce.

- Nie zapomnij powiedzieć Pedricowi, że głowa jest dla niego.

- Dobrze. Będę pamiętał.

Kiedy chłopiec, wyszedłszy za próg, ruszył drogą po starych skałach koralowych, rozpłakał się znowu.

Tego popołudnia na Tarasie siedziała grupka turystów. Jedna z kobiet, patrząc na wodę, zobaczyła między pustymi puszkami po piwie i martwymi barracudami długi, biały szkielet zakończony ogromnym ogonem, który dźwigał się i kołysał na falach przypływu, gdy wschodni wiatr wzdymał ciężko morze za wejściem do przystani.

- Co to takiego? - zapytała kelnera, wskazując długi szkielet wielkiej ryby, który był teraz już tylko odpadkiem czekającym, by zabrał go odpływ.

- Tiburon - odpowiedział kelner. - To rekin... - Zamierzał wyjaśnić, co się zdarzyło.

- Nie wiedziałam, że rekiny mają takie śliczne, pięknie ukształtowane ogony.

- Ja też nie wiedziałem - rzekł jej towarzysz.

Przy drodze, w chacie, stary rybak spał znowu. Spał wciąż na brzuchu, a chłopiec siedział obok i wpatrywał się w niego. Staremu śniły się lwy.

 

Другие книги для разных уровней изучающих польский язык можно выбрать и читать онлайн в разделе «Книги на польском».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Что для Вас является более важным при выборе курсов иностранных языков в Киеве?