gototopgototop

английский

итальянский

немецкий

нидерландский

датский

шведский

норвежский

исландский

финский

эстонский

латышский

литовский

греческий

албанский

китайский

японский

корейский

вьетнамский

лаосский

кхмерский

бирманский

тайский

малайский

яванский

хинди

бенгальский

сингальский

тагальский

непальский

малагасийский

Роман «Мир на Земле» (Pokój na Ziemi) на польском языке, Станислав Лем – читать онлайн

Книга «Мир на Земле» (Pokój na Ziemi) на польском языке – читать онлайн, автор романа – Станислав Лем (Stanisław Lem). В книге «Мир на Земле» (Pokój na Ziemi) Станислав Лем развивает идею, которая ранее была отображена в его романе «Непобедимый» (Niezwyciężony) – эволюция неживой материи механизмов в особую форму самоорганизации, подобную к живым системам. Примечателен тот факт, что и в романе «Мир на Земле» (Pokój na Ziemi), и в книге «Непобедимый» (Niezwyciężony) эта неживая, но мыслящая субстанция проявляет агрессию по отношению к людям.

Многие произведения польского писателя Станислава Лема были переведены на самые распространённые языки мира, но всё-таки его книги лучше читать в оригинале и без редактирования текста переводчиками и цензорами.

Другие книги на польском разных жанров можно читать онлайн в разделе «Книги на польском языке», а для детей есть раздел «Сказки и легенды на польском языке». Тексты сказок этого раздела короткие и несложные, поэтому подойдут для студентов, начинающих изучение польского языка.

Для тех, кому больше нравится слушать книги, создан раздел «Аудиокниги на польском языке», где также есть также аудиосказки братьев Гримм.

Для любителей польских фильмов есть раздел «Фильмы на польском языке с субтитрами», где можно смотреть онлайн или скачать бесплатно различные польские фильмы. Если вас интересуют также фильмы на разных языках стран Европы и мира, посмотрите каталог «Фильмы онлайн».

Для тех, кого интересует изучение польского языка не только самостоятельно по фильмам и книгам, но и с опытным преподавателем, есть необходимая информация в разделе «Польский по скайпу».

Кого интересуют вопросы, связанные с получением Карты поляка, посмотрите тематические статьи в разделе «Карта поляка».

 

Возвращаемся к чтению романа Станислава Лемма «Мир на Земле» (Pokój na Ziemi) на польском языке. На этой странице выложена первая часть книги, а ссылка на продолжение повести будет в конце страницы.

 

Pokój na Ziemi

 

I. Podwojenie

Nie wiem, co robić. Żebym chociaż mógł powiedzieć “źle ze mną", nie byłoby najgorzej. Nie mogę też rzec “źle z nami", bo tylko częściowo mogę mówić o własnej osobie, aczkolwiek nadal jestem Ijonem Tichym. Od dawna mam zwyczaj głośnego mówienia przy goleniu, a teraz musiałem z tego zrezygnować, bo lewe oko przeszkadzało mi złośliwym podmrugiwaniem. Dopóki siedziałem w LEMie, nie zdawałem sobie sprawy z tego, co zaszło tuż przed startem. Ten LEM nie miał nic wspólnego z amerykańskim trójnogiem, którym NASA wysłała Armstronga i Aldrina po parę księżycowych kamieni. Nazywał się tak samo dla zakamuflowania mojej tajnej misji. Diabli nadali tę misję. Po powrocie z gwiazdozbioru Cielca nie zamierzałem nigdzie lecieć co najmniej przez rok. Zgodziłem się wyłącznie dla dobra ludzkości. Rozumiałem, że mogę nie wrócić. Doktor Lopez wyliczył, że mam jedną szansę na dwadzieścia i osiem dziesiętnych. To mnie nie wstrzymało. Jestem ryzykantem. Raz kozie śmierć. Wrócę albo nie wrócę, rzekłem sobie. Nie przyszło mi do głowy, że mogę wrócić, chociaż nie wrócę, bo wrócimy. Żeby to wytłumaczyć, muszę zdradzić parę spraw o najwyższym stopniu tajności, ale wszystko mi jedno. To znaczy częściowo. Przecież pisać muszę też częściowo, z wielkim trudem. Stukam na maszynie prawą ręką. Lewą musiałem przywiązać do poręczy fotela, bo była przeciwna. Wyrywała papier z maszyny, nie dała się udobruchać żadnymi argumentami, a przy krępowaniu podbiła mi oko. Jest to skutek podwojenia. Każdy ma w głowie dwie półkule mózgu połączone wielkim spoidłem. Po łacinie corpus callusum. Dwieście milionów białych włókien nerwowych łączym mózg, żeby mógł zebrać myśli, ale już nie u mnie. Ciach i po wszystkim. I nawet nie było żadnego ciachnięcia, tylko ten poligon, na którym księżycowe roboty wypróbowywały nową broń. Napatoczyłem się tam zupełnie przypadkowo. Wykonałem już zadanie, przechytrzyłem te zimne stwory, wracałem już do LEMa, ale zachciało mi się siusiu. Na Księżycu nie ma ustępów. W próżni byłyby zresztą na nic. Nosi się ze sobą w skafandrze pojemnik, taki sam mieli Armstrong i Aldrin. Można więc w każdym miejscu i w każdej chwili, ale krępowałem się. Zbyt kulturalny jestem, a może raczej byłem. Tak jakoś w pełnym słońcu na środku Mare Serenitatis było niezręcznie. Trochę dalej sterczał wielki samotny głaz, więc poszedłem tam, do cienia pod tym głazem. Skąd mogłem wiedzieć, że tam działa już to ultradźwiękowe pole. Folgując sobie poczułem w głowie jakby maleńkie pstryknięcie. Jakby mi coś nie w karku strzeliło, co bywa, ale troszkę wyżej. W środku czaszki. To była właśnie zdalna integralna kallotomia. Nic nie bolało. Zrobiło mi się dziwnie, ale zaraz przeszło i udałem się do LEMa.

Owszem, miałem wrażenie, że wszystko jest jakieś inne i ja trochę też, ale przypisywałem to podnieceniu, zrozumiałemu po tylu przejściach. Prawą ręką zawiaduje lewa półkula mózgu. Dlatego powiedziałem, że piszę to tylko częściowo. Prawa półkula ma coś przeciw temu, skoro przeszkadza. Okropnie to pokiełbaszone. Nie mogę powiedzieć, że ja - to tylko moja lewa półkula. Muszę iść z drugą na kompromisy, toż nie będę siedział wiecznie z uwiązaną ręką. Próbowałem ją ugłaskać różnymi sposobami, ale na próżno. Jest po prostu niemożliwa. Agresywna, wulgarna i arogancka. Całe szczęście, że nie potrafi czytać wszystkiego. Tylko niektóre części mowy: najlepiej rzeczowniki. Tak jest zawsze, wiem to, bo się naczytałem już odpowiednich książek. Czasowników ani przymiotników nie rozumie jak należy, więc ponieważ patrzy na to, co tu wystukuję, muszę się wysławiać tak, żeby jej nie zirytować. Czy to się uda - nie wiem. Zresztą nikt nie wie, dlaczego całe dobre wychowanie mieści się w lewej półkuli.

Na Księżycu miałem wylądować też częściowo, ale w całkiem innym sensie, bo to było przed wypadkiem, a więc nie byłem jeszcze podwojony. Miałem się kręcić wokół Księżyca na stacjonarnej orbicie, a rekonesans miał wykonać mój zdalnik. Nawet podobny do mnie, chociaż plastikowy, z czujnikami. Siedziałem więc w LEMie l, wylądował LEM 2 ze zdalnikiem. Te militarne roboty są strasznie zajadłe wobec ludzi. W każdym gotowe wietrzyć przeciwnika. Tak mi przynajmniej powiedziano. Niestety, LEM 2 nawalił i dlatego zdecydowałem się na osobiste ląłowanie, żeby zobaczyć, co z nim jest, bo niecała łączność została przerwana. Siedząc w LEMie l i nie czując już LEMa 2 czułem jednak ból brzucha, który właściwie nie bolał mnie bezpośrednio, ale przez radio, bo jak się okazało po wylądowaniu, rozłamały LEMowi pokrywę, wyciągnęły zdalnik i z kolei wzięły mu się do brzucha. Nie mogłem odłączyć tego kabla na orbicie, bo gdybym go odłączył, brzuch przestałby mnie wprawdzie boleć, ale utraciwszy ostatek łączności z mym zdalnikiem, nie wiedziałbym, gdzie go szukać. Mare Serenitatis, na którym wpadł w zasadzkę, jest prawie takie jak Sahara. Ponadto pomyliły mi się kable, bo choć każdy był innego koloru, było ich cholerne mnóstwo, instrukcja awaryjnej obsługi gdzieś mi się zapodziała, a zresztą szukanie jej z bólami brzucha tak mnie rozwścieczyło, że zamiast wzywać Ziemię, zdecydowałem się wylądować, chociaż ostrzegano mnie, żeby tego w żadnych okolicznościach nie robić, bo się już nie wykaraskam. Odwrót nie leży jednak w mojej naturze. Ponadto, chociaż LEM to tylko maszyna wypchana elektroniką, nie chciałem go zostawić na pastwę robotów.

Jak widzę, im więcej wyjaśniam, tym ciemniejsze się to robi. Chyba wezmę się do rzeczy od samego początku. Inna rzecz, że nie wiem, jaki był ten początek, bo musiałem go zapamiętać przeważnie w prawej połowie mózgu, a mając do niej odcięty dostęp, nie mogę zebrać myśli. Wnoszę to stąd, że nie pamiętam masy rzeczy i żeby się choć po trochu o nich dowiadywać, muszę lewej ręce dawać prawą takie znaki na migi, jakie należą do języka głuchoniemych, ale ona nie zawsze chce odpowiadać. Pokazuje na przykład figę, a to jest jeszcze najgrzeczniejszy wyraz jej odmiennego zdania.

Trudno, żebym nie tylko gestykulacją brał jedną ręką na spytki drugą, ale przyłożył jej dla pokonania sprzeciwu. Nie będę tu niczego owijał w bawełnę. Może dałbym wreszcie łupnia własnej kończynie, lecz sęk w tym, że tylko prawa ręka jest silniejsza od lewej. Nogi są pod tym względem jednakowe a, co gorsza, na małym palcu prawej mam zastarzały nagniotek i lewa o tym wie. Kiedy w autobusie zaszedł ten skandal i wcisnąłem lewą rękę przemocą do kieszeni, z zemsty jej noga tak nadepnęła na odcisk, że gwiazdy ujrzałem. Nie wiem, czy to efekt spadku inteligencji, wywołany moją połowicznością, ale widzę, że piszę jakieś głupstwa. Noga lewej ręki to po prostu lewa noga; są chwile, kiedy moje nieszczęsne ciało rozpada się na dwa wrogie obozy.

Musiałem przerwać to pisanie, bo usiłowałem się kopnąć. To znaczy lewa noga prawą stopę, a więc nie siebie chciałem kopnąć, i nie ja, czy też nie ze wszystkim ja, ale gramatyka nie jest po prostu przystosowana do takich sytuacji. Już prawie wziąłem się do ściągania bucików, ale dałem spokój. Człowiek nawet w takiej biedzie nie powinien robić z siebie błazna. Co, mam sobie poprzetrącać kulasy, żeby się dowiedzieć, jak było z tą instrukcją i z tymi kablami? Niegdyś biłem się co prawda z samym sobą, ale w odmiennych okolicznościach. Raz wcześniejszy z późniejszym, w pętli czasu, a raz po zatruciu benignatorami. Biłem się, owszem, ale pozostawałem niepodzielnym sobą, i każdy, kto zechce, może wczuć się w takie położenie. Alboż to ludzie w średniowieczu nie spuszczali samym sobie cięgów dla pokuty? Nikt jednak nie wczuje się we mnie teraz. To niemożliwe. Nie mogę nawet rzec, że mnie jest dwóch, bo na rozum biorąc i to nieprawda. Jest mnie dwóch, czyli częściowy jestem też częściowo, bo nie w każdej sytuacji. Jeśli chcecie się dowiedzieć, co mnie spotkało, musicie bez gadania i protestów czytać wszystko, co piszę po kolei, nawet nic nie rozumiejąc. To i owo z czasem się przejaśni. Nie do samego końca, pewno, bo do końca można tylko przez kallotomię, tak samo jak nie da się wytłumaczyć, co to znaczy być jakąś wydrą lub żółwiem. Gdyby już ktoś, mniejsza o to jak, został żółwiem albo tą wydrą, i tak nie będzie mógł nic o tym zakomunikować, boż zwierzęta nie mówią ani nie piszą. Zwyczajni ludzie, do których należałem przez znaczną część życia, nie pojmują, jak to może być, żeby facet z rozciętym mózgiem był niby dalej sobą, a wygląda na to, że jest, skoro mówi o sobie JA a nie MY, chodzi całkiem normalnie, rozmawia do rzeczy, kiedy je, też w niczym nie poznać, że prawa półkula nie wie, co robi lewa (w moim przypadku z wyjątkiem zupy z krupkami), a zresztą są tacy, co twierdzą, że kallotomie musiały już być u narodzin Pisma Świętego, skoro jest w nim powiedziane, że lewa ręka nie musi wiedzieć, co czyni prawa, ale ja to mam za przenośnię religijną.

Pewien facet prześladował mnie przez dwa miesiące, żeby wydusić ze mnie prawdę. Składał mi wizyty w najbardziej niestosownych porach, żeby zamęczać mnie pytaniami, ilu mnie naprawdę jest. Fachowe podręczniki, które mu dawałem, żeby sam sobie przeczytał i dowiedział się, nic mu nie dały, zresztą tak samo jak mnie. Pożyczałem mu te książki, żeby się odczepił. Poszedłem wtedy kupić sobie buciki bez sznurowadeł, takie z elastyczną gumą na wierzchu, dawniej zwane zdaje się sztybletami, bo gdy mej lewej części nie chciało się iść na spacer, nie byłem w stanie zasznurować bucików. Com prawą zawiązał, lewa ręka rozwiązywała. Postanowiłem więc kupić te sztyblety i jeszcze parę gimnastycznych pantofli do biegania, nie żeby mi się chciało uprawiać milami modny jogging, ale żeby dać szkołę prawej półkuli mózgu, bo wtedy nie potrafiłem się jeszcze ani w ząb porozumieć z nią i byłem tylko coraz bardziej zły i w siniakach. Mając sprzedawcę w sklepie za zwykłego subiekta, coś tam bąknąłem, żeby usprawiedliwić dziwne me zachowanie, właściwie nie moje. Po prostu, kiedy klęczał przede mną z łyżką do butów, lewą ręką złapałem go za nos. To znaczy ona go złapała i usiłowałem się usprawiedliwić, a właściwie zwalić to na nią. Myślałem, że jeśli nawet weźmie mnie za wariata (skąd sprzedawca w sklepie z obuwiem miałby coś wiedzieć o kallotomii?), wyjdę na swoje, bo sprzeda mi w końcu te buciki. Wariat też nie musi chodzić boso. Niestety, był to zarobkujący dorywczo student filozofii i cholernie go wzięło.

- Na zdrowy rozum i na litość boską, panie Tichy! - krzyczał w moim mieszkaniu - przecież logika powiada, że albo jesteś pan jeden, albo więcej! Jeżeli pana prawa ręka wciąga spodnie, a lewa jej nie daje, to znaczy, że za każdą stoi określona połowa mózgu, który sobie coś myśli, a przynajmniej chce, skoro nie ma ochoty na to, na co ma ochotę druga połowa. Gdyby tak nie było, to awanturowałyby się z sobą także poodcinane ręce i nogi, czego one, jak wiadomo, nie robią!

Dałem mu wtedy Gazzanigę. Najlepszą monografią rozciętego mózgu i skutków tej operacji jest książka profesora Gazzanigi, Bisected Brain, wydana jeszcze w roku 1970 przez Appleton Century Crofts z Educational Division in Meredith Corporation i żeby mi się tak mózg zrósł na powrót, jak mówię świętą prawdę, żem nie wymyślił ani tego Michaela Gazzanigi, ani jego taty (któremu poświęcił swą monografię), który zwał się Dante Achilles Gazzaniga i też był doktorem (M.D.). Kto nie wierzy, niech pobieży zaraz do najbliższej medycznej księgarni, a mnie da święty spokój.

Ten typ, który mnie prześladował, żeby wycisnąć ze mnie zeznania, jak to jest, żyć w podwojeniu, niczego się ode mnie nie dowiedział, wskórał tylko tyle, że doprowadził obie me półkule do zgodnej wściekłości, skoro złapałem go oburącz za kark i wyrzuciłem za drzwi. Takie chwilowe harmonie mego rozkojarzonego jestestwa zdarzają się nieraz, ale nic z tego dalej nie wiem.

Ten młodociany filozof telefonował do mnie potem w środku nocy, sądząc, że wyrwany ze snu wyznam mu swój niesamowity sekret. Prosił, żebym przykładał słuchawkę raz do lewego a raz do prawego ucha, nie zważając na soczyste określenia, jakimi go raczyłem.

Utrzymywał uparcie, że nie jego pytania są idiotyczne, lecz stan, w jakim się znajduję, jest bowiem sprzeczny z całą antropologiczną, egzystencjalną i jeszcze tam jakąś filozofią człowieka jako istoty rozumnej i świadomej własnego rozumu. Musiał być świeżo po egzaminach cały ten student filozofii, sypał bowiem Heglami, Kartezjuszami (Myślę, więc Jestem, a nie Myślimy, więc Jesteśmy), Husserlem mnie atakował i dokładał Heideggera, by dowieść, że to, co ze mną jest, być nie może, jako sprzeczne ze wszystkimi wykładniami życia duchowego, które zawdzięczamy nie jakimś chłystkom przecież, lecz najgenialniejszym myślicielom dziejów, którzy przez ładnych parę tysięcy lat, począwszy od Greków, zajmowali się badaniem introspekcyjnym jaźni, a potem przychodzi facet z przeciętym spoidłem wielkim mózgu i niby jest zdrów jak ryba, lecz jego prawa ręka nie wie, co czyni lewa, z nogami jest to samo, a przy tym jedni eksperci powiadają, że ma świadomość tylko z lewej strony, bo prawa to tylko bezduszny automat, drudzy, że ma dwie, lecz prawa jest niema, bo ośrodek Broca mieści się w lewym płacie skroniowym, trzeci, że on ma dwie częściowo rozdzielone jaźnie i to już jest szczyt wszystkiego. Skoro nie można częściowo wyskoczyć z pociągu, krzyczał na mnie, ani częściowo umrzeć, to nie można też częściowo myśleć! Potem nie wyrzucałem go już z domu, bo było mi go żal. Z rozpaczy usiłował mnie przekupić. Zwał to przyjaznym podarunkiem. Osiemset czterdzieści dolarów, przysięgał, że to są wszystkie jego oszczędności na wakacje z dziewczyną, ale był gotów zrezygnować i z nich i nawet z niej, bylebym wyznał mu na Boga, KTO myśli, kiedy myśli moja prawa półkula, a JA nie wiem, CO ona myśli, kiedy zaś odsyłałem go do profesora Ecclesa (bo on uważa, że prawa w ogóle nie myśli, jako zwolennik teorii świadomości z lewej strony), wyrażał się brzydko o Ecclesie. Wiedział już bowiem, że powolutku nauczyłem prawą połówkę języka głuchoniemych, więc chciał, żebym to ja poszedł do Ecclesa wyjaśnić mu, że jest w błędzie. Zamiast chodzić wieczorami na wykłady, zaczytywał się w pismach medycznych, wiedział już, że drogi nerwowe są skrzyżowane i szukał w najgrubszych podręcznikach odpowiedzi na pytanie, po jaką cholerę nastąpiło to skrzyżowanie, dlaczego prawy mózg zawiaduje lewą połową ciała i na odwrót, lecz oczywiście nigdzie nie było o tym ani jednego słowa. Albo to nam pomaga w byciu człowiekiem, rezonował, albo przeszkadza. Psycho­analitycznych autorów studiował i znalazł jednego, który sądził, że w lewej półkuli tkwi świadomość, a w prawej podświadomość, ale udało mi się wybić mu to z głowy. Byłem ze zrozumiałych przyczyn bardziej oczytany od niego. Nie chcąc ani bić się z sobą, ani z facetem, który płonął żądzą wiedzy, wyjechałem, a właściwie uciekłem przed nim do Nowego Jorku i wpadłem z deszczu pod rynnę.

Wynająłem garsonierę przy Manhattanie i jeździłem metrem lub autobusem do biblioteki publicznej czytać Yozatitza, Wernera, Tuckera, Woodsa, Shapire, Riklana, Schwartza, Szwarca, Shwartsa, Sai-Mai-Halassza, Rossiego, Lishmana, Kenyona, Harveya, Fischera, Cohena, Brumbacka i coś trzydziestu różnych Rappaportów, i prawie za każdym razem dochodziło po drodze do drastycznych scen, bo co przystojniejsze kobiety, zwłaszcza blondynki, szczypałem w zadek. Robiła to naturalnie moja lewa ręka, nie zawsze nawet w tłoku, ale proszę usprawiedliwić coś takiego w paru słowach! Nie to było najgorsze, żem raz i drugi dostał po gębie, lecz to, że większość nagabywanych w ten sposób wcale nie miała mi tego za złe. Owszem, uważały to za wstęp do małego romansu, a romans był ostatnią rzeczą, jaką podówczas miałem w głowie. O ile mogłem się zorientować, policzkowały mnie aktywistki womans liberation, zresztą bardzo rzadko, bo przystojnych jest wśród nich tyle co nic.

Widząc, że nie wymotam się sam z koszmarnego położenia, skontaktowałem się na koniec z czołowymi autorytetami. Ci uczeni zajęli się mną, owszem. Zostałem zbadany, prześwietlony, stachistoskopizowany, drażniony prądem, owinięty czterystu elektrodami, uwiązany do specjalnego fotela, nakłoniony do oglądania godzinami przez szczelinowy przeziernik jabłek, psów, widelców, grzebieni, starców, stołów, myszy, grzybów, cygar, szklanek, gołych kobiet, niemowląt oraz paru tysięcy innych rzeczy wyświetlanych na ekranie, za czym powiedzieli mi, co sam już przedtem doskonale wiedziałem, że kiedy pokazują mi w tym aparacie kulę bilardową tak, by widziała ją tylko moja lewa półkula, to prawa ręka wsadzona do worka z różnymi przedmiotami nie potrafi wyjąć z tego worka takiej kuli, i na odwrót, gdyż nie wie lewica, co czyni prawica. Uznali mnie wówczas za przypadek banalny i przestali się mną zbytnio interesować, nie pisnąłem bowiem ani słowa o tym, że uczę moją niemą połowę języka głuchoniemych. Przecież chciałem się od nich dowiedzieć czegoś o sobie, nie byłem więc zainteresowany w ich dokształcaniu.

Poszedłem potem do profesora S. Turteltauba, który miał na pieńku z wszystkimi tamtymi, ale zamiast mnie oświecić co do mego stanu, wyjawił mi, jaka to zgraja i sitwa, czego słuchałem zrazu z napięciem, przypuszczając, że pomiata nimi z przyczyn teoriopoznawczych. Turteltaubowi szło jednak tylko o to, że utrącili jego projekt. Kiedy byłem ostatni raz u panów Globusa i Savodnicka czy może innych specjalistów, bo trochę mi się pomieszali, tylu ich było, dowiedziawszy się, że chodzę do Turteltauba, najpierw się na mnie co nieco obrazili, a potem oświadczyli, że wykluczyli go z ich naukowej społeczności dla przyczyn etycznych. Turteltaub chciał mianowicie, żeby skazanym na dożywocie lub na śmierć mordercom proponować zamianę kary na poddanie się kallotomii. Tłumaczył, że skoro kallotomizuje się wyłącznie epileptyków ze wskazań lekarskich, nie wiadomo, czy skutki przecięcia spoidła będą u zwykłych ludzi takie same, i że każdy, włącznie z nim, gdyby na przykład zakatrupił swą teściową i miał zginąć za to na krześle elektrycznym, wolałby na pewno, żeby mu raczej przecięto corpus callosum, ale emerytowany sędzia Sądu Najwyższego Klössenfänger orzekł wówczas, że nawet pomijając względy etyczne lepiej na to nie iść, bo gdyby się okazało, że biorąc się do teściowej z zimną premedytacją działała tylko lewa półkula Turteltauba, natomiast prawa nic nie wiedziała, a nawet protestowała, lecz uległa dominującej, i po wewnętrznej walce duchowo-mózgowej doszłoby do mordu, powstałby koszmarny precedens, gdyż należałoby po rozprawie zamknąć jedną półkulę, a drugą oczyszczoną z winy zwolnić. W efekcie morderca zostałby skazany na śmierć tylko w pięć­dziesięciu procentach.

Nie mogąc się dochrapać tego, o czym marzył, Turteltaub operował z konieczności małpy, bardzo kosztowne w przeci­wieństwie do morderców, a subwencję wciąż mu zmniejszano, i rozpaczał, że skończy na szczurach i świnkach morskich, chociaż przecież to nie to samo. Zarazem członkinie Towarzystwa Opieki nad Zwierzętami jako też Związku do Walki z Wiwisekcją wybijały mu regularnie szyby w oknach, a nawet podpalono mu samochód. Ubezpieczenie nie chciało płacić, utrzymując, iż nie ma dowodu, że to nie on podpalił własne auto, mając na oku dwie pieczenie naraz: sądowne ściganie tych opiekunek zwierząt oraz materialny zysk, bo auto było stare. Tak mnie zanudzał, że chcąc, by przestał, wspomniałem o mowie gestykulacyjnej, której lekcji udzielałem prawą ręką lewej. Zrobiłem to w złą godzinę. Natychmiast zatelefonował do Globusa, a może Maxwella, żeby zapowiedzieć pokaz w towarzystwie neurologicznym przypadku, którym wdepcze ich wszystkich w proch. Widząc na co się zanosi, bez pożegnania wybiegłem od Turteltauba i pojechałem prosto do mego hotelu, ale tamci czekali już na mnie w hallu. Zobaczywszy ich rozognione twarze i oczy płonące niezdrową ciekawością badawczą, powiedziałem, że owszem, zaraz pojadę z nimi do kliniki, tylko przebiorę się w pokoju, a gdy oczekiwali mnie na dole, uciekłem po drabinie pożarowej z jedenastego piętra, żeby pierwszą złapaną taksówką pognać na lotnisko. Było mi właściwie wszystko jedno, dokąd polecę, byle być jak najdalej od tych uczonych, a że pierwsza kursowa maszyna leciała do San Diego, udałem się tam, i w małym, paskudnym hoteliku, który był istną spelunką różnych ciemnych typów, nawet nie rozpakowawszy walizki zatelefonowałem do Tarantogi o pomoc.

Tarantoga był na szczęście w domu. Prawdziwych przyjaciół poznaje się w biedzie. Przyleciał nocą do San Diego i kiedy wszystko mu opowiedziałem możliwie zwięźle i dokładnie, postanowił się mną zająć jako dobra dusza, a nie jako naukowiec. Za jego poradą zmieniłem hotel i zacząłem zapuszczać brodę, on zaś miał rozejrzeć się za takim znawcą rzeczy, który przysięgę Eskulapa ceni wyżej od przynoszącego rozgłos ciekawego przypadku. Na trzeci dzień doszło między nami do niesnasek, bo przyszedł, żeby mnie pocieszyć dobrymi, konkretnymi wiadomościami, a ja okazałem mu wdzięczność tylko częściowo. Zdenerwowała go moja mimika lewostronna, bo robiłem do niego wciąż perskie oko. Tłumaczyłem mu wprawdzie, że to nie ja, że to tylko prawa półkula mego mózgu, nad którą nie panuję, on jednak, zrazu uśmierzywszy się nieco, znów wszczął pretensje, bo palnął, że nie wszystko jest w porządku. Nawet jeśli w mym jednym ciele jest mnie dwóch, to z tych szyderczych i sarkastycznych min, jakie połowicznie wycinam, widać jak na dłoni, że już uprzednio musiałem co najmniej po części żywić do niego animozję, ujawniającą się obecnie jako czarna niewdzięczność, on zaś mniema, że albo jest się przyjacielem na całego, albo wcale. Pięćdziesięcioprocentowa przyjaźń nie jest w jego guście. Jakoś go jednak w końcu uspokoiłem, a kiedy poszedł, kupiłem sobie przepaskę na oko.

Specjalistę znalazł dla mnie aż w Australii, więc polecieliśmy razem do Melbourne. Był to profesor Joshua Mclntyre, który wykładał tam neurofizjologię, a jego ojciec był najserdeczniejszym przyjacielem ojca Tarantogi i bodaj nawet jakimś pociotkiem. Mclntyre budził zaufanie już samym wyglądem. Był wysoki, z siwą szczotkowatą czupryną, nadzwyczaj spokojny, rzeczowy, i jak mnie zapewnił Tarantoga, ludzki. Nie było więc mowy o tym, żeby chciał mnie wykorzystać albo skumać się z Amerykanami, którzy ze skóry już wyłazili, chcąc wpaść na mój trop. Zbadawszy mnie, co trwało trzy godziny, postawił na biurku flaszkę whisky, nalał mnie i sobie, a gdy atmosfera zrobiła się przez to towarzyska, założył nogę na nogę, pomyślał, zebrał się w sobie i rzekł:

- Panie Tichy, będę mówił do pana w liczbie pojedynczej, bo to wygodniejsze. Stwierdziłem ponad wątpliwość, że przecięto panu wielkie spoidło mózgu od comissura anterior aż do posterior, chociaż na czaszce nie ma pan am śladu potrepanacyjnej blizny...

- Ależ ja panu mówiłem już, profesorze - przerwałem mu - że nie było żadnej

trepanacji, tylko działanie nową bronią. To ma być broń przyszłości, żeby nikogo nie zabijać, tylko całej atakującej armii zrobić totalną i zdalną cerebellotomie. Mając odcięty móżdżek, każdy żołnierz zwaliłby się momentalnie jak długi, boby go to sparaliżowało. Tak mi powiedziano w tym ośrodku, którego nazwy nie mogę panu zdradzić. Przypadkiem stanąłem jednak jakoś bokiem, czy jak tam, względem tego pola ultradźwiękowego, sagittalnie, jak mówią lekarze. Zresztą nie jest to całkiem pewne, wie pan, bo te roboty pracują potajemnie i działanie tych ultradźwięków nie jest jasne...

- Mniejsza o to - rzekł profesor, patrząc na mnie dobrymi, mądrymi oczyma zza złotych okularów. - Okoliczności pozamedyczne nie będą nas obecnie zajmować. Co do ilości umysłów w kallotomizowanym człowieku panuje obecnie osiemnaście teorii. Ponieważ każdą popierają pewne eksperymenty, zrozumiałe, że żadna nie może być ani w pełni fałszywa , ani prawdziwa. Nie jest pan jeden, nie jest pana dwóch, i o ułamkach też mowy być nie może.

- Więc ilu mnie właściwie jest? - spytałem zaskoczony.

- Nie ma dobrej odpowiedzi na źle postawione pytanie. Wyobraź pan sobie dwu bliźniaków, którzy od urodzenia nie robią nic innego, jak tylko dwuręczną piłą piłują drzewo. Pracują zgodnie, gdyż inaczej nie mogliby piłować, a kiedy zabrać im tę piłę, upodobnią się do pana w obecnym stanie.

- Ale przecież każdy z nich, czy piłuje, czy nie, ma jedną jedyną świadomość - rzekłem rozczarowany. - Profesorze, pańscy koledzy w Ameryce uczęstowali mnie już kupą takich przypowieści. O bliźniakach z piłką też już od nich słyszałem.

- Jasne - rzekł Mclntyre i mrugnął do mnie lewym okiem, aż pomyślałem, że może jemu też coś przecięto. - Moi amerykańscy koledzy są ciemni jak tabaka w rogu, a takie porównania są do jasnej bani. Umyślnie zacytowałem tę rzecz z bliźniakami, wymyśloną przez jednego z Amerykanów, bo prowadzi na manowce. Gdyby pracę mózgu przedstawić graficznie, wygląda ona u pana jak duża litera Y, ponieważ nadal ma pan jednolity pień mózgu i śródmózgowie. To jest trzonek ypsylona, półkule natomiast są rozdzielone jak ramiona tej litery. Rozumie pan? Intuicyjnie można to łatwo... - Profesor urwał i jęknął, bo kopnąłem go w rzepkę.

- To nie ja, to moja lewa noga, przepraszam - zawołałem pośpiesznie. - Ja naprawdę nie chciałem...

Mclntyre uśmiechnąwszy się wyrozumiale (ale w tym uśmiechu był niejaki przymus, niczym na twarzy psychiatry, udającego, że wariat, który go ugryzł, jest normalnym, sympatycznym facetem) wstał, żeby odsunąć się ode mnie razem z fotelem na bezpieczną odległość.

- Prawa półkula jest z reguły znacznie agresywniejsza od lewej. To fakt - powiedział, ostrożnie dotykając kolana. - Mógłby pan jednak trzymać nogi splecione, a ręce też, wie pan. To nam ułatwi rozmowę...

- Próbowałem, ale szybko mi drętwieją. A poza tym, za pozwoleniem, ten ypsylon nic mi nie wyjaśnia. Gdzie zaczyna się w nim świadomość - pod rozdwojeniem, w nim samym, jeszcze wyżej, czy jak?

- Tego nie można dokładnie się dowiedzieć - rzekł profesor, poruszając nadal kopniętą nogą, którą pieczołowicie sobie masował. - Mózg, drogi panie Tichy, składa się z wielkiej ilości czynnościowych podzespołów, które u normalnego człowieka mogą się rozmaicie łączyć dla wykonania różnych zadań. U pana najwyższe zespoły są trwale rozłączone i tym samym nie mogą się ze sobą komunikować.

- I o tych podzespołach też już słyszałem sto razy, za pańskim pozwoleniem. Nie chcę być niegrzeczny, profesorze, a przynajmniej mogę pana zapewnić, że moja lewa półkula, ta, która teraz mówi do pana, nie chce być niegrzeczna, ale ja dalej nic nie wiem. Ruszam się przecież całkiem normalnie, jem, chodzę, czytam, śpię, i tylko muszę pilnować lewej ręki i nogi, bo bez wszelkiego ostrzeżenia zaczynają się skandalicznie zachowywać. Chcę się dowiedzieć, KTO urządza te psikusy. Jeśli mój mózg, to czemu JA o tym nic nie wiem?

- Ponieważ półkula, która to sprawia, jest niema, panie Tichy. Ośrodek mowy znajduje się w lewej, w pła...

 

Читайте дальше по ссылке продолжение романа «Мир на Земле» (Pokój na Ziemi) на польском языке. Другие книги, которые написал Станислав Лем (Stanisław Lem), а также произведения известных писателей разных стран мира в переводе на польский язык можно читать онлайн в разделе «Книги на польском». Если вас также интересуют книги на других иностранных языках, их можно найти в разделе «Книги онлайн».

 

французский

испанский

португальский

польский

чешский

словацкий

венгерский

румынский

болгарский

словенский

сербский

хорватский

македонский

иврит

турецкий

арабский

фарси

урду

пушту

молдавский

украинский

белорусский

русский

грузинский

армянский

азербайджанский

узбекский

казахский

киргизский

монгольский

Изучение иностранных языков - новое

Уроки иностранных языков онлайн

Как Вы узнали о наших курсах иностранных языков?